Stany są na topie, ale ta przewaga długo nie potrwa

Europa z kryzysu będzie wychodziła bardzo powoli. A to odbije się na polskiej gospodarce. Jej wzrost wyniesie w tym roku 2,6 proc., a w przyszłym 2,8 proc. Na polskim rynku pracy nie będzie poprawy, co przełoży się na słaby popyt wewnętrzny. Spodziewam się także, że banki nadal dosyć ostrożnie będą finansowały gospodarkę – mówi Janusz Jankowiak, główny ekonomista Polskiej Rady Biznesu.

Obserwator Finansowy: Niemcy zapowiadają cięcia budżetowe na 80 mld euro, Włochy na 24 mld euro, Hiszpanie na 15 mld euro i tak dalej. Co sądzi Pan o modzie na oszczędzanie, jaka zapanowała w Europie? Czy to uderzy w Polskę?

Janusz Jankowiak: Uderzy pośrednio. Te cięcia oznaczają istotne ograniczenie spożycia zbiorowego – i to przy bardzo słabej konsumpcji prywatnej. Najpierw uderzą w gospodarki tak zwanego Club-Medu, bo tam ich skala będzie największa. To z kolei zmniejszy potencjał eksportowy gospodarki niemieckiej, a w ostatnich latach Niemcy mieli średnio ok. 80 mld euro nadwyżki w handlu z krajami południa Europy. W sumie, nawet po uwzględnieniu korzystnego wpływu deprecjacji euro na eksport na inne rynki, ogólny wynik netto europejskiego handlu zagranicznego będzie negatywny. To zmniejszy tegoroczne tempo wzrostu w UE o 0,4-0,6 proc. i pośrednio uderzy w polską gospodarkę, bo jej otoczenie makroekonomiczne będzie gorsze niż można było oczekiwać.

A kto to powiedział: „Żadna koncepcja singularyzacji Polski, zaakcentowania indywidualnych różnic in plus w porównaniu z sąsiadami z koszyka nie rokuje wielkiego rynkowego sukcesu (…), który jest wymierną w pieniądzu korzyścią z udziału w wiarygodnej strefie euro”?

To ja powiedziałem rok temu i z żadnego z tych słów się nie wycofuję. Po doświadczeniach obecnego kryzysu nadal uważam, że euro daje stabilizację. Ale pokryzysowa lekcja jest taka, że nie będzie powrotu do takiej sytuacji, w której nie ma spreadów między obligacjami Grecji i Niemiec. To jest najważniejsza nauczka, jaką rynek wyciągnął z obecnej sytuacji i będzie w przyszłości różnicował cenowo walory krajów strefy euro w zależności od tego, jak wygląda kwestia ich wypłacalności oraz wysokość długu publicznego. Mało tego, sądzę, że takie różnicowanie cenowe będzie również przy emisji obligacji europejskich.

O ile wzrośnie w tym roku polska gospodarka?

2,6 proc. w tym roku, a w przyszłym niewiele więcej, bo 2,8 proc. Główne powody, dla których moja prognoza jest znacząco poniżej konsensusu rynkowego, to złe otoczenie makro i nienajlepsza sytuacja, jeśli chodzi o popyt krajowy. Uważam, że Europa z kryzysu wychodzić będzie bardzo powoli.

Już tę złą sytuację pokazują dane o inwestycjach, ale sądzę, że także na rynku pracy nie będzie różowo – spodziewam się wzrostu zatrudnienia w przedziale 2-3 proc. rok do roku i podobnego wzrostu realnych wynagrodzeń. Stopa bezrobocia wyniesie w tym roku 12-13 proc. Latem spadnie, ale jesienią znowu wzrośnie. A to nie najlepiej wróży popytowi krajowemu, który będzie słaby.

Słaby popyt krajowy to główny problem?

Dorzuciłbym do tego jeszcze duże trudności po stronie finansowania. W Polsce skala tzw. „non-performing Lorans”, czyli tych kredytów, które nie są na bieżąco obsługiwane, wynosi dla kredytów konsumpcyjny powyżej 8 proc., a dla hipotecznych ok. 2 proc. To każe się spodziewać dosyć ostrożnej polityki banków, jeżeli chodzi o finansowanie gospodarki, szczególnie kredytami konsumpcyjnymi.

W pierwszym kwartale siadły inwestycje, słabe są wyniki sprzedaży detalicznej, nie rośnie eksport, zostaje infrastruktura jako jedyny czynnik wzrostu. Może będzie nawet jeszcze gorzej niż w Pańskich prognozach? Dlaczego uważa Pan, że w ogóle zobaczymy jakiś wzrost?

Dlatego, że sytuacja na rynku pracy nie jest lepsza, ale też nie jest gorsza. Z perspektywy czterech ostatnich kwartałów widać, że nie ma czynników, które by ściągały w dół rynek pracy i zatrudnienie. W przypadku polskiej gospodarki ostra faza kryzysu, odbijająca się niekorzystnie na rynku pracy, właściwie zakończyła się w połowie 2009 roku. Teraz możemy mówić o stabilizacji sytuacji.

Czy niski poziom inwestycji w I kwartale i kwietniowy spadek sprzedaży detalicznej są już zapowiedzią tego, że wzrost będzie wolny?

Pierwsze dwa kwartały są stracone z punktu widzenia odbudowy popytu krajowego. Czynniki jednorazowe – ostra zima, katastrofa, powódź – zakłóciły rytm odbudowy gospodarki i teraz ciężko jest się pozbierać. Moja prognoza wzrostu PKB w drugim kwartale jest także niska, bo poniżej 2 proc.

Na razie z deficytem jest lepiej, niż w planie budżetowym. Wygląda na to, że w tym roku uda się uniknąć przekroczenia relacji 55 proc. zadłużenia w stosunku do PKB. Może więc miałoby sens przeprowadzenie operacji, do której namawia opozycja, czyli nowelizacja budżetu w związku z powodzią?

Jedynym uzasadnieniem dla nowelizacji jest to, że dodatkowe dochody zmniejszą planowany deficyt. Niektórzy mówią nawet o 10 mld złotych. Ale nowelizacja nie może brać pod uwagę prognozowanego wykonania deficytu, tylko jako punkt wyjścia musi wziąć deficyt zapisany w ustawie budżetowej. Musiałaby więc polegać na tym, że planowany deficyt podnosimy z 52 mld do – powiedzmy – 60 mld złotych, a później w trakcie roku dzięki tym ponadplanowym dochodom nie wykonujemy go.

Zapewne zostałby więc wykonany taki deficyt, jaki jest zapisany w ustawie budżetowej.

To nie byłaby dobra wiadomość. Wykonanie deficytu zapisanego w ustawie budżetowej oznaczałoby jego tegoroczny wzrost o jakieś 0,7 procent PKB w porównaniu z rokiem 2009.  A ponieważ także w przyszłym roku będzie bardzo trudno o zacieśnienie fiskalne, to w gruncie rzeczy w latach 2009–2011 mielibyśmy stabilizację deficytu sektora finansów publicznych na poziomie 7-8 proc. PKB. To oznaczałoby, że w czasie gdy inne kraje będą zmniejszać deficyt, polska „zielona wyspa” powoli by się zatapiała. To byłby problem nie tylko ze względu na to, jak by to odebrali inwestorzy z rynków finansowych, ale też z punktu widzenia relacji długu publicznego do PKB. Nie ma wątpliwości, że w tej sytuacji w roku 2011 zbliżyłby się on do konstytucyjnej granicy 60 procent.

Ale oczywiście ze szkodami popowodziowymi będzie trudno sobie poradzić bez dodatkowych środków. Sytuacja rządu jest trudna, bo przeprowadzenie operacji, która pozwoliłaby zużyć dochody nie ujęte w ustawie budżetowej,  jest w obecnych warunkach rynkowych niebywale ryzykowne i może nas narazić na nieprzyjemne konsekwencje wyceny zwiększonego ryzyka makroekonomicznego przez inwestorów.

Profesor Jerzy Osiatyński mówi, że konieczne może być podniesienie podatków.

Tak się może stać, jeśli rząd uzna, że priorytetem pozostaje spełnienie najdalej w 2013 roku zobowiązań zawartych w aktualizacji programu konwergencji – czyli zejście z deficytem sektora finansów publicznych do poziomu 2,9 proc. PKB. Ale jeśli rząd uzna, że to już nie jest priorytetem, to moim zdaniem obędzie się bez konieczności podnoszenia podatków. Niespełnienie kryterium fiskalnego oddali nas od wejścia do strefy euro.

Może byłoby lepiej podwyższyć podatki, aby zmniejszać skalę ryzyka, jaka wiąże się z powiększaniem zadłużenia?

Kluczowe, aby móc odpowiedzieć na to pytanie, jest moim zdaniem to, co się będzie dziać ze wzrostem gospodarczym w Polsce w latach 2012-2013. Dlatego że w tej chwili w Polsce wzrost gospodarczy w dużej części jest generowany przez wydatki o charakterze infrastrukturalnym, finansowane przez Unię Europejską.

I współfinansowane przez nas.

I współfinansowane – niestety – przez nas. Ponieważ w latach 2012-2013 nowa perspektywa finansowa nie daje nam gwarancji otrzymywania współfinansowania przez Unię w dotychczasowej skali, więc rząd może stanąć przed istotnym dylematem. Jeśli będziemy realizować inwestycje infrastrukturalne w dotychczasowym tempie, ale angażując w nie więcej środków budżetowych, to utrzymamy tempo wzrostu gospodarczego na przyzwoitym poziomie, ale nie dotrzymamy zobowiązań schodzenia z deficytem. Albo nie finansujemy inwestycji, spełniamy kryteria nominalnej konwergencji, ale wówczas tempo wzrostu może spaść nawet poniżej 2 procent.

Na razie to strefa euro ma problemy jeszcze większe niż Polska. Czy Unia wyjdzie z kryzysu greckiego?

Wyjdzie, ale to potrwa parę lat. Uważam, że nie obejdzie się bez jakiejś formy restrukturyzacji greckiego długu.

Rynek częściowo wycenia taki scenariusz, ale czym innym jest „częściowe wycenianie”, a czym innym jego oficjalne ogłoszenie. To mogłoby spowodować nową falę przeceny aktywów wszystkich krajów znajdujących się w strefie zagrożenia. Pośrednio uderzyłoby to także w polskie aktywa.

Czy to znaczy, że aby opróżnić europejskie szafy ze szkieletów, trzeba zacząć od Grecji? To ten krok jest tu kluczowy dla rozwiązania problemów strefy euro?

Alternatywa jest taka: albo rozpad strefy euro albo jakaś forma konsolidacji polityki fiskalnej. Jeśli miałoby nastąpić to drugie, to pierwszym krokiem jest rozprawienie się z tymi szkieletami w Grecji. Restrukturyzacja musi być ogłoszona w taki sposób, by inwestorzy nie obawiali się, że to samo zaraz powtórzy się w Hiszpanii, Portugalii i innych krajach. Realizacja takiego scenariusza zajmie trochę czasu, a to oznacza że pierwsze jaskółki wychodzenia z kryzysu mogą pojawić się nie wcześniej niż w roku 2012.

A przez ten czas Stany zostawią Europę w tyle.

Stany są w tej chwili na topie, bo rynki nie stosują żadnej istotnej wyceny ryzyka makroekonomicznego dla USA. Jest to wyłącznie spowodowane wzrostem awersji do ryzyka i poszukiwaniem przez inwestorów „bezpiecznego portu”. To jest moim zdaniem jedyny czynnik, który tłumaczy popularność amerykańskich aktywów.

Ja nie widzę w Stanach większej równowagi makroekonomicznej, nie widzę lepszych perspektyw dla polityki fiskalnej. Uważam, że w średnim okresie obecne amerykańskie przewagi nad strefą euro będą znikały, ponieważ będzie się objawiać ogrom problemów związanych z przyrostem długu publicznego i deficytu finansowego w USA.

Rozmawiał: Ryszard Holzer

Janusz Jankowiak, główny ekonomista Polskiej Rady Biznesu, zwycięzca II edycji konkursu „Rzeczpospolitej” i NBP na najlepszego analityka makroekonomicznego.

Otwarta licencja


Tagi


Artykuły powiązane

Koniec taniego pieniądza: nadchodzą trudniejsze czasy dla polityki fiskalnej?

Kategoria: Trendy gospodarcze
Właśnie dokonuje się duży zwrot w polityce najważniejszych banków centralnych na świecie. Ściśle wiąże się z tym obserwowany wzrost rentowności obligacji rządowych, który rozpoczął się w 2021 r. i nabrał gwałtownego przyspieszenia w tym roku.
Koniec taniego pieniądza: nadchodzą trudniejsze czasy dla polityki fiskalnej?