Autor: Bogdan Góralczyk

Profesor Uniwersytetu Warszawskiego, politolog, dyplomata, znawca Azji.

Geoekonomia wypiera geopolitykę

Nie ma dobrej strategii państwa bez skutecznej polityki gospodarczej. Co więcej, bez tej ostatniej nie będzie też skutecznej polityki zagranicznej, a tym samym należytego wpływu na arenie międzynarodowej. Geoekonomia działa więc w praktyce, nie przejmując się sporami teoretyków nad swoim statusem.
Geoekonomia wypiera geopolitykę

(CC By NC Esther Dyson)

O geopolityce, owszem, słyszeliśmy, ale o geoekonomii? Geopolityka, zarówno akademicka, jak stosowana, mówi o wielkich mocarstwach, ładzie pomiędzy nimi, należytym wykorzystaniu rodzimych zasobów lądowych czy morskich. Innymi słowy: polityka państwa, jego walka o przestrzeń i wpływy, wynika z jego położenia, a w następnej kolejności z umiejętności posługiwania się własnymi atutami.

A co mówi geoekonomia? Nie podporządkowuje się logice determinizmu geograficznego, mniej uwagi poświęca miejscu, więcej umiejętnemu korzystaniu z zasobów (ludzkich, kapitałowych, usług itd.) i skutecznemu działaniu. Geopolityka była podporządkowana logice walki o przestrzeń, geoekonomia, koncepcja (nauka?) świeża, a u nas dopiero raczkująca, to walka o rynek, ład gospodarczy, skuteczną wymianę (towarów, kapitałów, usług, itd.).

Bój strategów

Edward Luttwak, ojciec geoekonomii, ujął różnicę między tymi dwoma pojęciami precyzyjnie: w geopolityce o roli, randze i wielkości państwa decydował potencjał militarny (plus zasoby naturalne), w geoekonomii o atutach państwa lub organizmu na scenie międzynarodowej (bo pojawiły się ostatnio podmioty pozapaństwowe) decyduje jego efektywność gospodarcza i siła ekonomiczna. Ten trend, dodają specjaliści, ze względu na przejście do epoki broni jądrowej wydaje się nieodwracalny. Dawniej kapitał państwa stanowiły jego surowce, zasoby, potencjał ludnościowy i obszar, dzisiaj ważniejsze jest skuteczne gospodarowanie, nastawione na wzrost, postęp, modernizację i innowacje.

Dziś o potędze państwa decyduje jego gospodarka. Nie ma dobrej strategii państwa bez skutecznej polityki gospodarczej. Co więcej, bez tej ostatniej nie będzie też skutecznej polityki zagranicznej, a tym samym należytego wpływu na arenie międzynarodowej.

Geoekonomia do Polski dopiero trafia i to na razie jedynie do dyskursu akademickiego. Niedawno, pod koniec 2012 r., ogromny kilkusetstronicowy tom na ten temat pod redakcją i z inspiracji Edwarda Haliżaka wydał jeden najważniejszych ośrodków badań stosunków międzynarodowych w naszym kraju, na Uniwersytecie Warszawskim. Wywołał on spore echo, a zarazem mocne polemiki, począwszy od głosu innego autorytetu w tej dziedzinie, Romana Kuźniara.

Klasyczni „międzynarodowcy”, przywiązani do realizmu politycznego, walki o wpływy i bezpieczeństwo, podchodzą do koncepcji geoekonomii wrogo, utożsamiają ją z internacjologią, z nową modą badawczą, niczym gender czy feminizm. Spór strategów klasycznych, zabiegających np. o silną armię, z domagającymi się skuteczności w gospodarce strategami geoekonomicznymi trwa w najlepsze, a wspólnej płaszczyzny nawet trudno się doszukać.

Tymczasem całkiem niedawno, niejako obok tych polemik, a nawet swarów, pojawiła się na naszym rynku książka „W poszukiwaniu geoekonomii w Europie” będąca – jak można zrozumieć – dziełem profesorskim jednego z naszych wybijających się ekspertów zagadnień integracji europejskiej, Tomasza Grzegorza Grossego. Napisana zgodnie z rygorami dyskursu naukowego, obciążona jego aparatem, jest jednak lekturą fascynującą, napisaną z biglem, a przy tym niezwykle aktualną i ważną. Przenosi tym samym nasze debaty o geoekonomii na inny poziom. Jest też o wiele bliższa praktyce politycznej i współczesnym wyzwaniom.

USA: jak powrócić do kontroli rynków

Grosse, co znamienne, zajmuje się tylko Unią Europejską, Stanami Zjednoczonymi i Chinami. To są dzisiejsi geopolityczni gracze. W porównaniu z nimi inni mało się liczą. Co ci wielcy postulują? Gdzie się znajdują? Sprawdźmy, jak ich intencje, cele i zachowania odczytuje polski badacz.

Zacznijmy od Stanów Zjednoczonych, do niedawna jedynego supermocarstwa, na dodatek wszechmocnego. Po 2008 r. straciły już one tę supremację, przynajmniej w gospodarce i finansach, a zacięty bój toczy się o innowacje. Były dwie podstawowe praprzyczyny spadku amerykańskiej potęgi i roli. Pierwsza to nadmierna rola ideologii neoliberalnej w gospodarce, wiara w (samo)regulacyjną rolę rynku, która w efekcie osłabiła centrum i doprowadziła do erozji jego siły i oddziaływania. Owszem, w pierwszej fazie neoliberalizm – preferujący swobodne przepływy, brak barier dla handlu i promujący sektor prywatny – przynosił dominującym na światowych rynkach Amerykanom wymierne korzyści. Z czasem jednak ujawnił się grzech śmiertelny tego podejścia: kontrolę nad władzą polityczną przechwyciły ośrodki finansowe, a przepływy finansowe i kapitałowe wyrwały się spod kurateli tej pierwszej, mocno ją osłabiając.

Grosse nie pozostawia niedomówień, pisząc: „Nadmierna liberalizacja doprowadziła do (…) silnej koncentracji potęgi ekonomicznej w rękach prywatnych oraz faktycznego przejęcia kontroli na władza polityczną”. Tak było w 20-leciu międzywojennym i tak było ostatnio.

USA popadły też w pułapkę nazwaną niegdyś, jakże trafnie, przez Paula Kennedy’ego „imperialnym przesytem” (imperial overstretch). Na rynku wewnętrznym za dużo konsumowały, na arenie zewnętrznej wzięły na siebie zbyt dużo zobowiązań, na początek militarnych w postaci „wojny z terrorem” i interwencji w Afganistanie i Iraku, a tym samym nadwerężyły budżet i wprowadziły kraj na ścieżkę zadłużenia (wewnętrznego i zagranicznego).

Obie te przesłanki razem doprowadziły do kryzysu o znamionach strukturalnych. To nie jest krótkie zachwianie koniunkturalne. Potrzebna jest zmiana azymutów i filozofii, bowiem poprzednie ortodoksyjne podejście doprowadziło m.in. do zaniku interwencjonizmu państwowego, a w następstwie np. do spadku znaczenia polityki przemysłowej państwa czy należytego nadzoru nad nauką i innowacjami.

Kryzys ma charakter systemowy. Wymaga zasadniczych zmian w funkcjonowaniu państwa, a nade wszystko wzmocnienia regulacji i kontroli nad rynkami finansowymi, co jednak w obecnej sytuacji przerostu tych ostatnich przypomina nieco kwadraturę koła.

Chiny: z innowacji imitacyjnej w endogeniczną

Kontrpropozycją dla USA stają się legitymujące się w ostatnich dekadach wysokim wzrostem Chiny. Grosse, który nie jest specjalistą od tego kraju, nieco go idealizuje i właśnie w nim dostrzega idealny (na chwilę obecną) model strategii geoekonomicznej. Jakie są więc jego zadaniem atuty Chin (bo mankamentów albo nie dostrzega, albo je ignoruje)?

Podstawą chińskiej strategii jest silna władza rządu centralnego nad gospodarką. Chiny utworzyły u siebie rynek, dały pole do popisu władzom regionalnym i na niższym szczeblu, ale równocześnie nie poddały się neoliberalnej ortodoksji i pokusie fundamentalizmu rynkowego, zachowując sobie prawo do interwencjonizmu państwowego, zwłaszcza w najbardziej newralgicznych dziedzinach, jak armia, badania kosmiczne, energetyka, bankowość, telekomunikacja czy transport, w których nie dopuściły do przejęcia pakietów kontrolnych ani przez rynek, ani przez obcy kapitał.

W przeciwieństwie do USA Chiny postawiły na prowadzoną przez państwo politykę przemysłową, a nie tylko usługi. Kierują też coraz więcej środków na badania i rozwój, wiążą oświatę i naukę z przemysłem, a przy tym bezustannie podnoszą jakość swojej produkcji (fakt, że czasami nieetycznie, nawet przez kradzież obcych patentów i technologii, a najczęściej przez ich kopiowanie i adaptację). Efekt? Jak pisze Grosse: „Światowy udział USA w eksporcie produktów wysokiej technologii spadł w latach 2005–2010 z 21 do 14 proc. W tym samym czasie udział Chin wzrósł z 7 do 20 proc.”.

Pozyskiwanie technologii i obcych kapitałów wraz z ambitną i skuteczną polityką promocji nowych technologii i innowacji przyniosły skutki. Ostatnio Chiny są już ich eksporterami, a nie tylko biorcami, jak było dotąd.

To zupełnie nowa jakość. Chiny z jednej strony przechodzą bowiem z innowacji imitacyjnej na endogeniczną, a z drugiej z biorcy kapitałów przeobrażają się w jego dostawcę, także do Europy (pisaliśmy o tym w ObserwatorzeFinansowym.pl). To strukturalna zmiana, której właśnie jesteśmy świadkami. Może ona mieć dalekosiężne geoekonomiczne skutki, szczególnie w zestawieniu z faktem, iż ChRL ma obecnie największe na świecie zasoby rezerw walutowych sięgające 3,7 bln dol. na koniec 2013 r. (dodajmy, że w 2006 r. Chiny przekroczyły sumę 1 bln dol., co świadczy o niebywałym tempie wzrostu tych zasobów).

UE: W cieniu dysfunkcji i strukturalnych problemów

Najwięcej uwagi poświęca Grosse tytułowej Europie. Nad nią też chyba najbardziej rwie włosy z głowy. Jeśli nad tym nie ubolewa, to przynajmniej dostrzega, a nawet podkreśla fakt, iż głównymi ośrodkami geopolitycznymi w Europie nie są wcale instytucje unijne, tylko największe państwa członkowskie, oczywiście na czele z Niemcami. W sferze geoekonomii jest jeszcze gorzej, bowiem system polityczny UE nie stworzył scentralizowanych instytucji fiskalnych. Jest on zdecentralizowany, system bankowy zróżnicowany (strefa euro i pozostali), a sięgający zaledwie 1 proc. ogólnego PKB 28 państw członkowskich budżet wspólnotowy stanowczo zbyt mały, by mówić o geoekonomicznej potędze.

Do tego dochodzą inne strukturalne słabości UE, takie jak brak wspólnotowej wizji oraz przywództwa i władzy centralnej, a wskutek tego brak strategii geokonomicznej (czego nie można zarzucić Chinom, a nawet do pewnego stopnia USA), jak też wolne tempo podejmowania decyzji czy mała adekwatność tych decyzji w stosunku do napotkanych problemów lub wyzwań (co dostrzegamy ostatnio w stosunku do Rosji i Ukrainy). Mniej wyraźny niż USA, ale jednak odczuwalny na szczeblu unijnym, jest triumf idei neoliberalnych (w KE, jak można domniemywać także pod kierownictwem Jean-Claude’a Junckera). Widać też podporządkowanie zachowań decydentów politycznych interesom sektora finansowego. Brakuje odpowiednio silnej unijnej polityki innowacyjno-przemysłowej, która byłaby poparta przez równie silną politykę naukową i edukację. Wzrasta zadłużenie publiczne, a poziom wzrostu gospodarczego jest relatywnie niski.

Jeśli wziąć to wszystko pod uwagę, diagnoza jest oczywista: UE w obecnej fazie i w aktualnym stanie potęgą geoekonomiczną nie jest, a zachodzące w niej procesy odśrodkowe i wzrost nacjonalizmów tym bardziej odsuwają taką wizję w czasie. Jak może być potęgą ponadnarodowy twór bez wspólnej wizji geopolitycznej ani nawet strategii w stosunku do innych największych podmiotów lub wyzwań, jak np. Chiny, Rosja, wschodzące rynki czy wspólna polityka zagraniczna i bezpieczeństwa?

Europie brakuje strategicznej determinacji, a retoryka nie przekłada się na realia i czyny. Nie ma też chętnych do ponoszenia kosztów wspólnych celów. Kryzys po 2008 r. wzmógł natomiast tendencję przeciwstawną – przenoszenia tych kosztów na innych, toteż rośnie podział na przeciwstawione peryferiom centrum (czytaj Niemcy, a nie Bruksela) z zaniepokojoną Francją zawieszoną gdzieś między nimi, bo oś równorzędnych i tak samo mocnych Paryża i Berlina kryzys odesłał do lamusa.

W wymiarze praktycznym do niedawna nieznana geoekonomia może być skutecznym narzędziem opisu, a nawet diagnozy i prognozy obecnej sytuacji globu. Może więc warto bardziej się nią zainteresować w świecie, w którym, parafrazując wnioski z cennej pracy Grossego, Chińczycy idą do góry, Amerykanie lecą w dół, a Europejczycy z ustami pełnymi frazesów coraz bardziej się nawzajem podkopują miast iść razem do przodu?

 

(CC By NC Esther Dyson)

Otwarta licencja


Tagi


Artykuły powiązane