Autor: Marek Pielach

Dziennikarz Obserwatora Finansowego, specjalizuje się w makroekonomii i finansach publicznych

Inflacja może kiedyś w końcu pójdzie w górę

Wzrost wynagrodzeń, większe wydatki gospodarstw domowych i historycznie wysoki poziom optymizmu konsumentów, przełożą się na wzrost presji popytowej i wpłyną w końcu na inflację. Nawet jeśli na razie słabo to odczuwamy – mówi dr Aleksandra Hałka z Departamentu Analiz Ekonomicznych NBP.
Inflacja może kiedyś w końcu pójdzie w górę

Aleksandra Hałka (Fot. NBP)

Obserwator Finansowy: GUS podał wstępny szacunek inflacji za kwiecień 1,6 proc. Rynek spodziewał się 1,5 proc. Bank centralny również?

Aleksandra Hałka: Wstępny szacunek okazał się zgodny z naszymi oczekiwaniami.

W marcu inflacja CPI wyniosła tylko 1,3 proc. rok do roku, co z kolei zaskoczyło rynek liczący na 1,6 proc.

Rzeczywiście, inflacja w ostatnich miesiącach zaskakiwała w dół. W szczególności stosunkowo wolno rośnie inflacja bazowa, zwłaszcza w świetle obecnej sytuacji na rynku pracy. Jednak skala tej niespodzianki na wskaźniku CPI w marcu w naszym przypadku była nieco mniejsza.

Co takiego stało się z inflacją w marcu?

Obniżyła się na skutek dwóch czynników. Z jednej strony wystąpił tzw. efekt bazy, czyli wysokiej dynamiki cen w poprzednim roku, a zatem coś, co teoretycznie wszyscy mogli w prognozach uwzględnić. Z drugiej strony pojawiły się czynniki jednorazowe, np. spadki cen turystyki zorganizowanej. Siłą rzeczy trudno było uwzględnić ich wpływ. To one w największym stopniu kształtowały dynamikę cen w koszyku towarów i usług, na podstawie którego liczona jest inflacja.

Spadki cen wycieczek mogą wpłynąć na inflację o 0,3 pkt. proc. niższą od prognoz? Ile produktów jest w tym koszyku?

0,3 pkt. proc. to średnia różnica pomiędzy rzeczywistymi danymi a prognozami analityków, nas odczyt zaskoczył w mniejszym stopniu. GUS bada ceny około 1800 reprezentantów, czyli pojedynczych produktów, które następnie są grupowane do 12 głównych kategorii CPI, takich najbardziej intuicyjnych, jak żywność, transport, zdrowie, odzież i obuwie, wydatki związane z mieszkaniem, z rekreacją i kulturą itd. Te 12 kategorii składa się na jeden wskaźnik CPI, czyli inflację cen produktów i usług.

Koszyk inflacyjny GUS jest rzeczywiście reprezentatywny dla wydatków Polaków?

To co GUS oblicza, to koszyk konsumenta przeciętnego statystycznie (a więc zapewne nieistniejącego), który wydaje pieniądze na wszystko: na żywność i na restauracje, na wszystkie poziomy edukacji, na dzieci, i na opiekę społeczną, na zdrowie, na wszystkie środki transportu. Przykładowo, przeciętnie Polak na żywność i napoje bezalkoholowe przeznacza w tym koszyku jedną czwartą wszystkich wydatków. Jeśli nasze wydatki różnią się choć w jednym z tych punktów, to nasz indywidualny koszyk będzie się różnił od tego przeciętnego i odczuwana przez nas inflacja będzie różniła się od tej publikowanej przez GUS. Koszyk GUS ma po prostu możliwie najlepiej odzwierciedlać ten wielki zbiór koszyków indywidualnych.

Rozumiem, że NBP nie przepisuje tylko odczytów GUS i ma swoje narzędzia prognostyczne, które – jak sama Pani przyznała – spowodowały, że jesteście mniej zaskoczeni niż rynek?

Jesteśmy instytucją, która ma chyba najbardziej rozbudowane modele prognozowania inflacji w Polsce. Nie jest jednak niczym dziwnym, że bank centralny, którego nadrzędnym celem jest utrzymanie stabilnego poziomu cen, przygląda się inflacji bardziej niż np. banki komercyjne, dla których to tylko jeden z badanych wskaźników makroekonomicznych.

I jak to się robi?

Wszystko zaczyna się od tzw. prognozy eksperckiej, którą przygotowujemy co miesiąc. W tym celu „dzielimy” wskaźnik CPI na mniejsze komponenty, jest ich około 40, i prognozujemy zmianę cen każdego z nich oddzielnie, a następnie łączymy w cały wskaźnik CPI. Zajmują się tym (choć nie tylko tym) cztery osoby: jedna odpowiada za żywność, jedna za energię, jedna za towary, jedna za usługi.

Dla zbudowania najlepszej prognozy każda z osób analizuje duże ilości danych, nie tylko liczbowych, ale też informacji branżowych, które pomagają w najlepszym przewidywaniu kształtowania się cen. Przy czym liczy się dla nas nie tyle poziom cen, co ich zmiana w czasie. Znając wagi poszczególnych produktów w koszyku inflacji i podstawiając tam przyszłe zmiany cen, możemy przewidzieć z dość dużym prawdopodobieństwem przyszłe wartości wskaźnika CPI.

Co to znaczy, że ważniejsza od poziomu cen jest ich zmiana w czasie?

Mając dane o zachowaniu ceny w przeszłości, można starać się przewidzieć, jak szereg czasowy będzie zachowywał się w przyszłości. Najlepiej widać to na przykładzie żywności sezonowej, np. gdy truskawki dopiero się pokazują to są najdroższe, a później stopniowo tanieją. Oczywiście pod uwagę trzeba brać też pogodę i wielkość zbiorów.

Czyli trzeba mieć dobrą bazę cen, a potem to czysta matematyka?

Nie do końca. Przewidzenie przyszłej inflacji CPI, a co miesiąc robimy to w horyzoncie rocznym, wymaga dużego doświadczenia. Dobrze widać to w dziale energii. Trzeba czytać branżowe informacje, projekty ustaw, patrzeć na decyzje regulatora. Czynników kształtujących ceny, poza grą popytu i podaży, jest naprawdę sporo i trzeba wiele wyczucia, nie tylko matematycznych formuł i modeli ekonometrycznych.

Czy te miesięczne prognozy są wrzucane do modelu NECMOD, który jest podstawą ogłaszanej publicznie trzy razy w roku projekcji inflacji?

Tak. Nasza prognoza krótkookresowa jest w dużym stopniu uwzględniana w modelu NECMOD. Jest on dużym modelem, który ma prognozować nie tylko inflację i PKB, ale również inne ważne z punktu widzenia prowadzonej polityki pieniężnej zmienne ekonomiczne. Jak każdy tego rodzaju model dobrze się sprawdza w średnim horyzoncie, a trochę słabiej w krótkim. Dlatego właśnie nasza prognoza krótkookresowa jest w nim uwzględniana.

NECMOD również pokazuje prawdopodobieństwo kształtowania się inflacji CPI w danym przedziale. Analizujemy bowiem różne scenariusze: optymistyczne i pesymistyczne, a potem nadajemy im odpowiednią wagę. I w ten sposób powstaje słynny wachlarz z projekcji inflacji i PKB.

Jak to się stanie, że z niskiej 2 proc. inflacji w 2017 roku, dojdziemy nawet do 3 proc. na koniec 2020 roku? Taka projekcja znajduje się w marcowym raporcie o inflacji, podczas gdy np. ankieta makroekonomiczna NBP zakłada na koniec 2020 roku CPI 2,5 proc.

Mówiąc bardzo ogólnie, zakładamy, że wzrost wynagrodzeń, większe wydatki gospodarstw domowych i historycznie wysoki poziom optymizmu konsumentów, przełożą się na wzrost presji popytowej i wpłyną w końcu na inflację. Na razie jest to słabo odczuwalne, ale z opóźnieniem te prawidłowości powinny jednak zadziałać.

W niemal każdej edycji raportu o inflacji znajduje się zdanie, że „powstrzymywać te tendencje może aprecjacja złotego i niskie ceny surowców”. To się przepisuje automatycznie?

Nic nie przepisuje się automatycznie, a częste użycie tego zdania może wynikać z ogromnej trudności prognozowania światowych cen surowców. Do tej pory nie wymyślono na to skutecznej metody. Jednym z podejść jest korzystanie z opinii samych uczestników rynku, których odzwierciedleniem są notowania kontraktów terminowych. A kontrakty raczej nie pokazują np. jakichś gwałtownych wzrostów cen za dwa lata. Raczej jest to wariacja na temat dzisiejszych cen, więc siłą rzeczy następuje spłaszczenie zmian cen w czasie.

A kurs złotego?

Z zasady nie odnosimy się do kursu złotego, aby nie wpływać na jego kształtowanie.

W drugiej połowie zeszłego roku luka popytowa z ujemnej, przez lata, stała się dodatnia. Jak rozumiem, to także wspiera prognozę wyższej inflacji?

Dodatnia luka popytowa oznacza, że gospodarka rozwija się szybciej od swojego potencjału. Ta wysoka aktywność gospodarcza, wysoki popyt konsumpcyjny może skłaniać przedsiębiorstwa do podnoszenia cen, a co za tym idzie do wzrostu inflacji. Zatem, tak przewidywana dodatnia luka popytowa w horyzoncie projekcji będzie czynnikiem wspierającym wyższą inflację, szczególnie inflację bazową.

Zagadką jest jednak, dlaczego inflacja rosła wolno do tej pory. Dlaczego w zeszłym roku przy wzroście płac o 6,8 proc, wzroście PKB o 4,7 proc., inflacja CPI to ledwie 2 proc.?

Takie zestawienie liczb faktycznie byłoby dziwne przed 2008 rokiem, albo, gdyby Polska była samotną wyspą niskiej inflacji we współczesnym świecie. Tak jednak nie jest. To jest zagadka wykraczająca poza nasz kraj.

Zagadka niskiej inflacji ma wiele wyjaśnień

O hipotezach globalnych już pisaliśmy. Widzi Pani jakieś czynniki specyficzne dla Polski?

Zaryzykowałabym stwierdzenie, że u nas np. procesy globalnej konkurencji są silniejsze niż w innych krajach regionu. Mamy dużo sieci handlowych, które ze sobą konkurują, mamy też konsumentów bardzo wrażliwych na cenę. Jakby Pan kupował np. nowy telewizor to jakby Pan to zrobił?

Najpierw wybrałbym konkretny model, a później sprawdził ceny w porównywarce w internecie.

Otóż to. Konsument ma dziś bardzo łatwe narzędzia porównywanie cen i nawet w Polsce może wybierać wśród wielu sprzedawców. W Czechach i na Węgrzech tych sieci handlowych jest mniej niż u nas, a co za tym idzie – konkurencja i presja na marże i ceny jest mniejsza.

Co jest jeszcze specyficznego dla Polski?

Znaczny napływ Ukraińców na nasz rynek pracy i to już nie tylko do rolnictwa i prostych zawodów, ale coraz częściej do stanowisk biurowych w firmach. Także wzrost płacy minimalnej był u nas stosunkowo niski w porównaniu np. do Węgier, gdzie był dwucyfrowy.

Również w naszym sektorze publicznym nie było podwyżek. Ekonomiści PKO BP prognozują, że w tym roku ma się to zmienić. Płace w budżetówce mają wzrosnąć o 8 proc., tak samo jak w sektorze przedsiębiorstw.

No tak, ale w jaki sposób ewentualny wzrost płac w budżetówce może wpłynąć na inflację? Można powiedzieć, że poprzez wzrost dochodów do dyspozycji i wzrost popytu, który może spowodować wzrost cen. Ważniejsze jest jednak to, że pracownicy urzędów nie są grupą, która wytwarza produkty na rynku, zatem ich ewentualny wzrost płac nie będzie napędzał inflacji, tak jak zrobiłby to wzrost wynagrodzeń w zakładzie produkcyjnym. To wzrosty wynagrodzeń w zakładach produkcyjnych, mogą przełożyć się na wzrost cen produktów. Oczywiście tylko pod warunkiem, że w drugą stronę nie będzie działał wzrost produktywności pracowników rekompensujący te podwyżki.

Czyli jak wzrost wynagrodzeń w sektorze przedsiębiorstw, zwłaszcza produkcyjnych przyśpieszy, to będziemy mieli wyższą inflację?

Tak może się zdarzyć, gdy – powtórzę – za wzrostem wynagrodzeń nie nadąży wzrost produktywności. Jednak to tylko jeden z czynników. Ważne jest to, że choć wypłaszczyła się tzw. krzywa Philipsa, opisująca zależność między inflacją a bezrobociem, to nie przestała działać. W praktyce oznacza to, że nasza inflacja może teraz trochę bardziej reagować na to co dzieje się w globalnej gospodarce, a trochę mniej na zmiany krajowej koniunktury, ale zakładam, że ta druga zależność z czasem da o sobie znać.

Rozmawiał Marek Pielach

Aleksandra Hałka (Fot. NBP)

Otwarta licencja


Tagi


Artykuły powiązane

Tydzień w gospodarce

Kategoria: Raporty
Przegląd wydarzeń gospodarczych ubiegłego tygodnia (16–20.05.2022) – źródło: dignitynews.eu
Tydzień w gospodarce