Autor: Daniel Gros

Dyrektor brukselskiego think tanku Ośrodek Badań Polityki Europejskiej, publicysta Project Syndicate.

Kto zdobył Europę?

Kilku przywódców UE zauważono ostatnio w małej łodzi wiosłowej na szwedzkim jeziorze, gdzie podobno spiskowali przeciwko głównemu kandydatowi, a brytyjski premier David Cameron zainicjował publiczną kampanię na rzecz potwierdzenia prawa rządów krajów członkowskich UE do decydowania o tym, kto będzie zajmował to wykonawcze stanowisko w UE.
Kto zdobył Europę?

Martin Schultz i Jean-Claude Juncker- dwaj faworyci do fotela przewodniczącego KE (CC BY-NC-ND European Parliament)

Walka o to, kto będzie następnym przewodniczącym Komisji Europejskiej staje się coraz gorętsza. Wydaje się, że proces wyboru przewodniczącego Komisji oznacza konflikt między głosem ludzi, który znalazł wyraz w wynikach przeprowadzonych w ubiegłym miesiącu wyborach do Parlamentu Europejskiego, a zakulisowymi układami rządów. Rzeczywistość jest jednak bardziej złożona, a prawdziwie demokratyczny mandat nie trafił do osoby, które utrzymuje, że „wygrała” te wybory.

W wyborczych przedbiegach każda z głównych „rodzin” partii w Europie (partie paneuropejskie nie istnieją, są tylko luźne sojusze partii z poszczególnych krajów) nominowała Spitzenkandidata na stanowisko Przewodniczącego Komisji Europejskiej. Centroprawicowa Europejska Partia Ludowa (EPP), która zyskała niewielką przewagę, czyli 221 miejsc w 751-osobowym parlamencie, ogłosiła zwycięstwo w tych wyborach. Liczne inne ugrupowania, w tym socjaliści, zieloni oraz liberałowie uznały, że Spitzenkandidat EPP, Jean-Claude Juncker, ma moralne prawo bycia wybranym na stanowisko Przewodniczącego Komisji.

Choć jednak EPP zdobyła 29 proc. miejsc w PE, a Postępowy Sojusz Socjalistów i Demokratów (S&D) 24 proc., to S&D może twierdzić, że odniósł zwycięstwo. W końcu na poziomie krajowym tworzące go partie uzyskały większą liczbę głosów – łącznie 40 milionów wobec 39,9 mln oddanych na partie stowarzyszone w EPP. Różnica jest mała, ale nie może być wątpliwości co do tego, że to S&D wygrała w głosowaniu powszechnym (wynikiem 24,4 do 23,8 proc.).

Choć ordynacja wyborcza jest proporcjonalna i to S&D zdobył najwięcej głosów, fakt, iż ostatecznie otrzymał mniej miejsc wynika z prostego powodu: zrzeszone w nim partie uzyskały relatywnie więcej głosów w krajach dużych, gdzie wyrażony w głosach „koszt” jednego miejsca jest większy. EPP wypadła natomiast stosunkowo lepiej w krajach małych, gdzie zdobycie mandatu „kosztuje” mniej głosów.

Przykład skrajny stanowi tu Luksemburg, ojczysty kraj Junckera, gdzie EPP zyskała prawie 38 proc. poparcia, a S&D – 11 proc. W liczbach bezwzględnych ta różnica to jedynie około 52 tys. głosów. Ale EPP uzyskała o dwa mandaty więcej niż S&D, co sugeruje, że zdobycie jednego „kosztowało” jakieś 26 tys. głosów.

Przeciwny przykład skrajny stanowią Włochy, gdzie S&D otrzymał 41 proc. głosów, a EPP – 22 proc. W liczbach bezwzględnych różnica wynosi ponad pięć milionów głosów, ale S&D otrzymał tylko 14 mandatów więcej niż EPP. Żeby zatem we Włoszech dostać mandat z ramienia S&D, trzeba było zdobyć około 370 tysięcy głosów, prawie 14 razy tyle, ile wystarczyło do uzyskania mandatu z ramienia EPP w Luksemburgu.

Tak więc swoje „zwycięstwo” EPP zawdzięcza głównie faktowi, że między poszczególnymi krajami są ogromne różnice pod względem relacji między liczbą wyborców a liczbą mandatów. Pojedynczy głos oddany we Włoszech (i w innych dużych krajach) wart jest o wiele mniej niż jeden głos w kraju mniejszym. Na tym opierał się niemiecki Sąd Konstytucyjny, który ostatnio podjął kontrowersyjną decyzję o zniesieniu 3-procentowego progu w przeprowadzanych w tym kraju wyborach do Parlamentu Europejskiego. W efekcie jeden mandat w Parlamencie Europejskim zdobyła tam skrajnie prawicowa Narodowodemokratyczna Partia Niemiec.

Swoją decyzję niemiecki sąd uzasadniał tym, że wybory do Parlamentu Europejskiego nie były prawdziwymi wyborami, gdyż nie przestrzegano w nich zasady „jeden człowiek, jeden głos”. To problem nie tylko z punktu widzenia zasad demokratycznych. Wyniki ostatnich wyborów pokazują, w jakim stopniu może to wpływać na rozwiązania polityczne. W efekcie to, że pod względem poparcia ze strony eurodeputowanych Juncker wysunął się na czoło, wynika z jednego tylko powodu: zdobył głosy w małych krajach, a głosy są de facto ważone wielkością kraju.

Nie brzmi więc prawdziwie twierdzenie, że Parlament Europejski bezpośrednio reprezentuje obywateli Europy i że ci obywatele okazali kandydatowi EPP bezpośrednie, powszechne poparcie, które przedstawiciele krajów członkowskich w Radzie Europejskiej powinni uszanować. S&D zdobył więcej głosów, zatem jego Spitzkandidat, Martin Schulz, zyskał mocniejszą legitymację demokratyczną.

© Project Syndicate, 2014

www.project-syndicate.org

Martin Schultz i Jean-Claude Juncker- dwaj faworyci do fotela przewodniczącego KE (CC BY-NC-ND European Parliament)

Tagi