Liberalna gospodarka kręci sznur na swoją głowę

Zachodnia liberalna gospodarka, która odnosiła sukcesy w latach 70. i 80. XX w., w obecnej dekadzie znalazła się w kryzysie i upadku. To fakt potwierdzony przez dostępne dane światowe. Jednakże politycy, ekonomiści i media, w tym The Economist, bronią nadal koncepcji liberalnej gospodarki, jakby była to prawda objawiona i niepodlegająca żadnej ocenie.
Liberalna gospodarka kręci sznur na swoją głowę

Nie miał racji Francis Fukuyama, że system liberalnej demokracji jest najdoskonalszy do obrony praw uniwersalnych. (CC By-NC-SA New America Foundation)

Wiele strategii gospodarczych w swym czasie było słusznych. Z tym, że żadna nie trwa wiecznie. Każda ma określony zasób możliwości, po których wyczerpaniu przestaje być skuteczna. Tak się ma też z liberalną gospodarką. Funkcjonowała bardzo dobrze po drugie wojnie światowej, aż doprowadziła, dzięki Internetowi, do globalizacji i w XXI wieku przestała być przydatną. Gorzej: stała się kryzysogenną i niebezpieczną dla społeczeństwa.

Liberalna gospodarka głosi zasadę deregulacji swego funkcjonowania i nadrzędność interesów biznesu nad dobrem społeczeństwa. Strategia ta była stosowana ze wzmożoną intensywnością za czasów prezydentury Ronalda Reagana (1981-1989) i premierostwa Margaret Thatcher (1979-1990). W rezultacie powstały wielkie korporacje, które poprzez wykupywanie mniejszych konkurentów przejęły rządy. Ich szefowie oraz akcjonariusze dorobili się olbrzymich majątków. Zarobki kadry zarządzającej poszybowały w górę.

Na przykład w USA, szef wielkiej korporacji zarabia prawie 500 razy więcej niż jej pracownik. W firmie Home Depot prezes 2 stycznia do południa zarobił tyle, ile jego przeciętnie uposażony pracownik dostanie za cały rok. W Wielkiej Brytanii wskaźnik ten wynosi 1 do 120, jest niższy niż w USA, ale też bardzo wysoki.

Pensje szefów nie są uzależnione od efektywności zarządzania firmą. Zwykle, gdy Chief Executive Officer (CEO) zostaje zwolniony, dostaje wielomilionową odprawę, nieraz tak dużą, jak główna wygrana na loterii. Tylko, że w tym przypadku nie los, a kontrakt gwarantuje worek pieniędzy. W 2011 r. został zwolniony szef firmy Hewlett–Packard za nagabywanie seksualne podległej mu konsultantki. Otrzymał odprawę 18 mln dol. i zaraz został zatrudniony na podobnym stanowisku w firmie Oracle.

Olbrzymie dochody szefów często sprawiają, że przestają oni koncentrować się na zarządzaniu firmą, aby zająć się swoimi milionami. Firma podupada, a prezes tylko marzy o wypowiedzeniu i dostaniu olbrzymiej odprawy. Na przykład parę lat temu szefowi firmy Pfizer na pożegnanie wręczono 280 mln dol. Odchodzący na emeryturę szef firmy Exxon otrzymał 400 mln dol. W 2010 roku 25 szefów funduszy hedgingowych (spekulacyjnych o wysokim ryzyku, ale i zysku, za to znikomej regulacji) zarobiło po miliardzie dolarów! Każdy z nich zapłacił 15 proc. podatku, tak samo jak ci, co zarabiają 35 –50 tys. dol. rocznie. Zakłada się bowiem, że krociowe dochody inwestują, tworząc nowe miejsca pracy. Być może tak było kiedyś, obecnie angażują swe miliony poza granicami krajów, w których płacą podatki.

Zawrotne sumy uposażeń i odpraw szefów korporacji pochodzą z niewypłacanych akcjonariuszom,  przechwytywanych dywidend. Czyli wielcy kapitaliści w praktyce okradają małych kapitalistów. Ich bezwzględność jest większa od działań mafii, a dochody nieporównywalnie wyższe. Sytuacja od dawna wymaga regulacji prawnych, ale nie dopuszczają do nich owi wielcy CEO i inwestorzy, poprzez swych lobbystów.

Mamy tu do czynienia z faktyczną Rewolucją Menedżerów, którą zapowiadał w 1941 roku James Burnham, amerykański socjolog i politolog (trockista, a potem zawzięty przeciwnik komunizmu). Twierdził, że menedżerowie przejmą władzę w Bloku Sowieckim, a także w Niemczech (nazistowskich) i Włoszech (faszystowskich). Nie przewidział jednak, że owa rewolucja dokona się w jego ojczyźnie i w cywilizacji atlantyckiej. Podważy demokrację oraz doprowadzi prawdopodobnie do rewolucji społecznej. Bo czyż cywilizacja nie polega na ujarzmianiu wrogich człowiekowi sił, zarówno naturalnych jak potopy, susza, itp., jak i sztucznych jak „darwinizm”, propagowany w stosunkach społecznych przez „silnego człowieka”.

Paradoks liberalnej gospodarki polega na tym, że wskutek głoszonej zasady, gdy osiąga sukces,  przestaje być liberalną i demokratyczną. Bowiem, na co dzień kierowany jest przez lobbystów. Wyborcy tylko raz na cztery, w najlepszym przypadku na dwa lata, wybierają parlamentarzystów, którzy potem podporządkowują się lobbystom, czyli woli i pieniądzom oraz celom prezesów wielkich korporacji i finansistów. Liberalna gospodarka przypomina węża, który zjada swój ogon. Albo „sznur Lenina”, na którego zakup bankier pożyczy pieniądze i zarobi, wiedząc nawet, że na tym sznurze zostanie powieszony.

Co gorsze, wielkie firmy zaniedbują badania i rozwój, bowiem nowe produkty pozyskują wykupując małe innowacyjne firmy. A potem zwalniają najdroższych pracowników, by wykazać obniżkę kosztów i zasłużyć na bonus.  W efekcie pracownicy przestają być lojalni wobec firmy, a firma wobec pracowników. Sytuacja w USA zaczyna przypominać kulturę pracy w PRL, a najlepiej widać to w dużych domach towarowych. Pracownicy zbywają i lekceważą klientów, działając na szkodę firmy. Firma wykorzystuje zaś swych ludzi, każąc np. kasjerkom stać nieprzerwanie po kilka godzin. W Europie mogą, chociaż siedzieć na podwyższonych stołkach. Biznes staje się bezwzględny wobec pracowników, w imię lepszej efektywności. I nic już nie ma wspólnego z liberalnością.

Rozregulowana gospodarka doprowadziła wręcz do likwidowania przemysłu w rozwiniętych krajach, bo się to nie opłaca. To nic, że redukuje się w ten sposób klasę średnią i w dłuższej perspektywie traci dobrych konsumentów. Najważniejsze jest zbieranie wysokich profitów, tu i teraz. Za prezydentury Georga W. Busha (2001-2009) koncerny, które przeniosły oddziały poza granice USA otrzymały ulgi podatkowe. Zwykle państwo takie ulgi daje firmom, które na miejscu tworzą nowe miejsca pracy, a nie likwidują. Tu jednak chodziło o wzmacnianie dochodów biznesu, a nie o interes obywateli.

Kryzys gospodarczy w 2008 roku był wynikiem ekscesów Wall Street. Wiele jej firm i ich szefów powinno zostać pociągniętych do odpowiedzialności prawnej. Łamanie przepisów było w nich nagminne, a przykładem może być firma ubezpieczeniowa AIG, która nie miała skomputeryzowanego systemu finansowego, by utrudnić wgląd i ocenę stanu jakości kontraktów oraz wysokości dochodów.  Nikt nie został jednak skazany, choć jesienią 2011 roku, po trzech latach śledztwa, oskarżono parę osób. Przypomina się powiedzenie Hegla: „Jeśli teoria nie zgadza się z faktami, tym gorzej dla faktów”.

Weźmy przykład z prawyborów w Stanach Zjednoczonych, które odbywają się w latach 2011-2012 w Partii Republikańskiej. Głównym hasłem jest gospodarka i zatrudnienie, ale gospodarka rozregulowana, bowiem zdaniem kandydatów na prezydenta, tylko taka gospodarka może zagwarantować zatrudnienie. To nic, że liberalna gospodarka, na skutek deregulacji, doprowadziła do głębokiego kryzysu. Niepomni przyczyny zapaści, politycy prą do jeszcze większego rozregulowania. Wbrew oczywistym faktom. Nie chodzi im bowiem o dobro społeczeństwa, tylko o dobro biznesu.

Republikańscy liderzy mają nawet odwagę głosić konieczność zlikwidowania zabezpieczenia społecznego (social security), utworzonego przez prezydenta Roosevelta w 1935 r., by zapewnić minimum środków do życia ludziom, których dotknął Wielki Kryzys. Obecnie z tego zabezpieczenia żyje ponad 50 mln ludzi. Ponadto Republikanie chcą ograniczyć system opieki zdrowotnej dla starszych i najbiedniejszych, a także dla zatrudnionych, co wprowadził prezydent Barack Obama. Bo liberalna gospodarka, to taka, w której najlepiej mają się ludzie mocni i przedsiębiorczy. Jak jesteś słaby, to nie masz prawa do życia, a na pewno nie na koszt państwa.

Jak z tego widać, zwolennicy gospodarki liberalnej nie tylko nie schodzą w USA do podziemia, ale wychodzą na czoło w mediach i polityce. Pomaga im w tym fakt, że prezydent Obama jest Afroamerykaninem i liderzy liberalnej gospodarki (biali i konserwatywni) za wszelką cenę chcą go usunąć z urzędu. Być może podobnie myśli też wielu Demokratów, którzy są zawiedzeni rządami swego prezydenta. Bowiem on stara się być „bardziej biały” niż większość białych obywateli.

Nie miał racji Francis Fukuyama, gdy w swej książce „Koniec historii” (1989 r.), uznał, że proces historyczny w pewnym sensie zakończył się wraz z upadkiem komunizmu (czyli państw tzw. realnego socjalizmu) i przyjęciem przez większość krajów systemu liberalnej demokracji. Zdaniem Fukuyamy, jest on najdoskonalszym z możliwych do obrony uniwersalnych praw, także poprzez liberalną gospodarkę. Był naiwnym utopistą. Owa zachwalana liberalność w gospodarce zdyskredytowała ideę, bowiem ludzka chciwość nie będąc regulowaną, wymknęła się spod kontroli i likwiduje demokrację.

Liberalna gospodarka doprowadziła do niebywałego społecznego rozwarstwienia. Ponieważ zaś Zachód utracił zdolność do samokorekty, rozwarstwienie będzie się pogłębiać. Z nim narastać zacznie niezadowolenie ludzi, które najpierw znajdzie upust w masowych demonstracjach, a skończyć się może rewolucją. W styczniu tego roku w stanie Wisconsin zebrano milion podpisów pod petycją w sprawie odwołania gubernatora i paru republikańskich stanowych parlamentarzystów, którzy zlikwidowali prawo związków zawodowych do negocjowania warunków pracy. Odwołanie prawdopodobnie nastąpi. Wtedy inne stany pójdą tym śladem. Na tym polega największa klęska liberalnej gospodarki, że promuje kapitalizm bez ludzkiej twarzy oraz prowokuje do niepokojów społecznych na dużą skalę

Niektórzy twierdzą, że Karol Marks śmieje się w grobie, bo miał rację, co do złowieszczej roli kapitału. Może powinien raczej płakać, że ludzie z tak wielu tragicznych doświadczeń ostatnich 160 lat, tak niewiele się nauczyli.

Czy liberalna gospodarka jest nadal jedynym słusznym rozwiązaniem? Obok niej, dominującej na Zachodzie, umacnia się w wielu krajach kapitalizm państwowy. W Polsce ma on złe notowania ze względu na historyczne odniesienia. Ale przecież pomiędzy tymi skrajnościami można znaleźć złoty środek. Tylko trzeba mieć wolę polityczną i otaczać się ludźmi twórczymi. Nie bać się ich, nie usuwać ze swego otoczenia.

Sukces Południowej Korei polega na tym, że swego czasu 100 liderów potrafiło osiągnąć konsensus, jak w zgodzie rozwijać swój kraj. I rozwinęli. A ilu liderów zgadza się, co do strategii gospodarczej w Polsce? Liberalnej? Kilkudziesięciu, czy paru? Może z historycznego punktu widzenia to słuszna strategia. Problem w tym, że w XXI wieku historia już nie chce się powtarzać. I nasuwa się zaraz pytanie, jakie by zadał Wiech, „z czym do gości panowie?”.

Autor  jest dyrektorem Center for Sustainable Business Practices WMU Haworth College of Business, Western Michigan University. Absolwent Politechniki Warszawskiej, współtwórca polskiej informatyki w latach 60. i 70.

Nie miał racji Francis Fukuyama, że system liberalnej demokracji jest najdoskonalszy do obrony praw uniwersalnych. (CC By-NC-SA New America Foundation)

Otwarta licencja


Tagi