Autor: Jacek Krzemiński

Dziennikarz ekonomiczny, publicysta.

Można zmniejszyć emisje nie rujnując gospodarki

UE zmniejszyła w 2012 r. emisję dwutlenku węgla o 2,3 proc. Krytykowana Polska zmniejszyła ją o 3 proc. W USA emisja zmalała o 4 proc. W Chinach emisja nadal wzrasta, ale dużo wolniej. UE prowadzi krucjatę przeciwko ociepleniu klimatu, inne kraje wolą do tego podchodzić pragmatycznie, dlatego szczyt klimatyczny w Warszawie może zakończyć się fiaskiem.
Można zmniejszyć emisje nie rujnując gospodarki

(infografika D. Gąszczykin/CC BY-NC by freefotouk)

Przyglądając się warszawskiemu szczytowi, warto wziąć do ręki październikowy raport pt. „Trendy w globalnej emisji CO2 w 2013 r.” („Trends in global CO2 emission – 2013 report”), autorstwa Komisji Europejskiej i PBL Netherlands Environmental Assesment Agency. Z lektury można wyciągać takie m.in. wnioski:

Po pierwsze: 2012 r. był w wielu krajach rokiem renesansu węgla, który jest głównym „winowajcą” zbyt wysokiej globalnej emisji dwutlenku węgla – ma w niej prawie 40-procentowy udział. Wraca się do tego surowca, bo wciąż jest najtańszym źródłem energii, a dotknięta kryzysem nasza część świata szuka oszczędności. Paradoksalnie zużycie węgla wzrosło najbardziej w krajach UE, będącej przecież światowym liderem w walce z globalnym ociepleniem. W Wielkiej Brytanii i Hiszpanii zwiększyło się w zeszłym roku aż o 24 proc., we Francji, szczycącej się dużym udziałem elektrowni atomowych w produkcji prądu, o 20 proc., w Niemczech o 4 proc.

W Polsce zużycie węgla spadło o 4 proc., w Czechach aż o 8 proc. Mimo renesansu tego surowca w niektórych krajach jego globalne zużycie w 2012 r. wzrosło jedynie o 0,6 proc., podczas gdy ropy o 0,9 proc., a gazu o 2,2 proc. W Stanach Zjednoczonych węgiel wypierany jest przede wszystkim przez gaz, ale w wielu innych krajach wypychają go z rynku głównie odnawialne źródła energii. Udział OZE w globalnej produkcji energii w ostatnich sześciu latach podwoił się, osiągając poziom 2,4 proc. M.in. za sprawą Chin, które są światowym liderem energetyki wiatrowej (w Państwie Środka stoi jedna czwarta wiatraków na świecie), ale notują też rekordy w energetyce wodnej. Moc i produkcja chińskich elektrowni wodnych wzrosła w 2012 r. o 24 proc., skutkując mniejszą o 1,5 proc. emisją CO2 w tym kraju.

Reasumując: nie tylko Unia Europejska, jak często w Polsce się sądzi, ma bzika na punkcie odnawialnych źródeł energii.

Dynamika-emisji-CO2 CC BY-NC-SA by jimhflickr

(infografika Darek Gąszczyk/CC BY-NC-SA by jimhflickr)

Po drugie: Wielkość emisji dwutlenku węgla na świecie ma ścisły związek z gospodarczą koniunkturą. W 2009 r., na skutek kryzysu w krajach rozwiniętych, po raz pierwszy od lat emisja zmniejszyła się, o 1 proc. Rok później, gdy świat wszedł w fazę lekkiego ożywienia gospodarczego, zwiększyła się aż o 4,5 proc. W 2011 r., kiedy globalna gospodarka znowu nieco zwolniła, emisja CO2 wzrosła już tylko o 3 proc., a w 2012 r. jedynie o 1,1 proc. Mimo to spowolnienie gospodarcze wcale nie musi być sojusznikiem w walce ze zmianami klimatycznymi, bo wiele dotkniętych nim krajów podchodzi do tej walki z mniejszym niż dotąd zapałem, mniej chętnie wykłada pieniądze na ten cel. Przykładem niech będą Stany Zjednoczone, które w 2010 r. miały wprowadzić własny system handlu emisjami CO2, ale na skutek kryzysu finansowego odłożyły to na przyszłość.

Po trzecie: Globalny wzrost gospodarczy w 2012 r. wyniósł 3,5 proc., a emisja dwutlenku wzrosła w tym okresie tylko o 1,1 proc. To oznacza, że świat już potrafi rozwijać swą gospodarkę, nie zwiększając emisji CO2. W dużej mierze dlatego, że nauczyły się tego kraje, które są największymi emitentami dwutlenku na świecie. Czyli Stany Zjednoczone, Chiny, Indie, Rosja, Japonia, Brazylia, Niemcy, Korea Południowa, Wielka Brytania czy Indonezja. W USA emisja dwutlenku węgla zmniejszyła się już drugi rok z rzędu, w 2012 r. aż o 4 proc., przy 2-procentowym wzroście PKB. Emisja spadła też w Wielkiej Brytanii i w Rosji (o 1 proc.). W Indonezji utrzymała się na tym samym poziomie. W pozostałych z wymienionych wyżej krajów wzrosła, ale umiarkowanie.

(infografika Darek Gąszczyk/CC BY-SA by olmed0)

ObserwatorFinansowy.pl (infografika Darek Gąszczyk/CC BY-SA by olmed0)

Świat rozwija się mniejszym nakładem energii

Z czego to wynika? Na świecie dość szybko rośnie, głównie właśnie za sprawą krajów rozwijających się, popyt na energię, co podbija ceny surowców energetycznych. Ten trend raczej utrzyma się w najbliższych latach, a nawet dekadach. Z tego powodu kraje te postanowiły zużywać mniej surowców (a im mniej ich zużywają, tym mniejsza emisja gazów cieplarnianych) poprzez wprowadzanie energooszczędnych technologii.

Wiele krajów dostrzegło, że rozwój nowych technologii pozyskiwania i zużycia energii to szansa na rozwój gospodarki, stworzenie tysięcy nowych miejsc pracy, całych nowych gałęzi gospodarki. Był jeden z powodów, dla których na odnawialne źródła i rozwiązania energooszczędne tak mocno postawiły Niemcy. Dzięki temu tylko w sektorze OZE pracuje u nich 380 tys. ludzi, więcej niż w energetyce węglowej. Po piętach depczą już Niemcom Chiny, które są dziś największym globalnym producentem wiatraków i urządzeń fotowoltaicznych, służących do produkcji prądu z energii słonecznej. Nie osiągnęłyby tego, gdyby same nie zaczęły u siebie wdrażać na dużą skalę nowych technologii. Takimi sukcesami wśród krajów rozwijających się mogą pochwalić się nie tylko Chiny. Indie już w 2008 r. wdrożyły pilotażowy system certyfikatów energetycznych, mający zachęcać do zmniejszenia zużycia energii. Zaś dwa lata później wprowadziły podobny system dla energetyki odnawialnej.

(infografika Darek Gąszczyk)

(infografika Darek Gąszczyk)

Co nas czeka w najbliższych latach

Zdaniem autorów raportu w najbliższych latach trend, polegający na hamowaniu wzrostu globalnej emisji CO2, może się utrzymać. Pod kilkoma warunkami:

Po pierwsze jeśli Chiny zrealizują swój plan zmniejszenia energochłonności gospodarki do 2015 r. i zwiększenia do 2020 r. udziału gazu w ich produkcji energii do 10 proc.

Po drugie jeśli Stany Zjednoczone będą kontynuować przestawianie się z węgla na gaz i energetykę odnawialną.

Po trzecie jeśli UE tak naprawią swój system handlu emisjami CO2, by znów był efektywny. To znaczy by był w stanie skłaniać firmy do inwestowania w tzw. niskoemisyjne technologie. Jest bardzo prawdopodobne, że każdy z tych warunków zostanie spełniony.

Po co więc kolejne szczyty klimatyczne, skoro już obecnie świat stawia coraz bardziej na energooszczędne rozwiązania i odnawialne źródła energii, a w ślad za tym ogranicza emisję gazów cieplarnianych?

Szkopuł w tym, że to wciąż mało. Zdaniem klimatologów zahamowanie wzrostu emisji  to jednak za mało, by zapobiec zbytniemu – tzn. więcej niż o 2 stopnie Celsjusza – ociepleniu klimatu. Ich zdaniem już dziś powinniśmy jeszcze bardziej zmniejszać emisję. Na przeszkodzie może stanąć – to paradoksalne – zarówno globalne spowolnienie gospodarcze, jak i poprawa koniunktury.

Niemcy np. w zeszłym roku zwiększyły emisję dwutlenku węgla co było następstwem wyłączania elektrowni atomowych, przez co znów zwiększył się udział węgla w produkcji energii. Są obawy, że także Chiny i Stany Zjednoczone mogą ze względów gospodarczych nie obniżyć swej emisji gazów cieplarnianych tak, jak dziś obiecują. Bo nic za to nie będzie im grozić.

Potrzebne nowe przymierze

Innymi słowy bez nowego globalnego porozumienia, w którym poszczególne państwa zobowiążą się – pod groźbą kar – do określonej redukcji emisji gazów cieplarnianych, może ona dalej rosnąć.

Pierwszym takim globalnym porozumieniem, nie obłożonym jednak sankcjami finansowymi, był protokół z Kioto, który wszedł w życie w 2005 r. Ratyfikowała go większość krajów świata, a o jego przyjęciu zdecydowało przystąpienie Rosji. Zobowiązywał on bardziej rozwinięte, bogatsze kraje do określonej redukcji emisji gazów cieplarnianych do 2012 r. Poziom redukcji emisji miał być różny dla poszczególnych krajów. Dla UE-15 było to 8 proc. (w porównaniu do 1990 r.), a dla Polski – 6 proc. Dla naszego kraju punktem odniesienia był jednak nie 1990 r., ale 1988 r., ze względu na to, że wtedy zaczęła się u nas głęboka transformacja gospodarcza.

Protokół z Kioto był porozumieniem ułomnym, bo nie ratyfikowały go Stany Zjednoczone, największy do początku XXI w. emitent gazów cieplarnianych na świecie (w połowie zeszłej dekady na pozycji lidera w tym niechlubnym rankingu zmieniły je Chiny). USA mówiły wprawdzie, że chcą ograniczać emisję, ale nie chciały wiązać sobie rąk żadnymi konkretnymi zobowiązaniami, poddawać się międzynarodowej kontroli. Mimo to protokół z Kioto i jego realizację można uznać za sukces. Większość państw, które go ratyfikowały, zredukowała ilość gazów cieplarnianych zgodnie z przyjętymi zobowiązaniami. Niektóre zrobiły to z ogromną nawiązką. Do rekordzistów należała Polska, która zmniejszyła emisję CO2 aż o 30 proc.

Protokół z Kioto wygasł w 2012 r. i na kolejnych szczytach klimatycznych zastanawiano się, co dalej. Coraz częściej padała sugestia, że zobowiązaniami do redukcji emisji CO2 powinny być objęte już nie tylko kraje rozwinięte, ale i rozwijające się, które w ostatnich latach wyrosły na największych, obok USA, Rosji, Japonii i UE, „producentów” dwutlenku węgla.

Na ubiegłorocznym szczycie, COP 18, w Doha, zapadła decyzja o przedłużeniu protokołu z Kioto do 2020 r. Państwa, które ratyfikują przedłużony na lata 2013-2020 protokół, mają zredukować swą emisję gazów cieplarnianych o kolejną określoną ilość. Zobowiązaniem tym nie objęto jednak tak dużych emitentów, jak Chiny czy Indie. Poza tym na ratyfikację tego dokumentu zdecydowała się na razie tylko Unia Europejska (zobowiązała się do takiej redukcji, jaką już wcześniej przyjęła w unijnym pakiecie klimatyczno-energetycznym – czyli o 20 proc. do 2020 r.), Norwegia, Szwajcaria, Islandia, Ukraina, Australia, Białoruś, Kazachstan, Monako i Liechtenstein. Łącznie kraje te odpowiadają jedynie za 14 proc. globalnej emisji CO2.

Przedłużonego protokołu z Kioto nie zamierzają ratyfikować Stany Zjednoczone. M.in. dlatego, że ich zdaniem – zgodnie z wyżej przedstawioną argumentacją – zobowiązaniem do redukcji emisji powinny być objęte nie tylko kraje rozwinięte, ale inni najwięksi emitenci, przede wszystkim Chiny, Indie i Brazylia. Te jednak nie kwapią się do tego. Chiny tłumaczą, że wciąż nie powinny być traktowane tak samo, jak kraje rozwinięte, które zapoczątkowały proces globalnego ocieplenia. Państwo Środka jest jednak gotowe do wzięcia na siebie zobowiązania do redukcji do emisji CO2 po 2020 r. Może zgodzić się na to też Brazylia i kilku innych większych „producentów” dwutlenku węgla z grona krajów rozwijających się. Na szczycie w Durbanie przed dwoma laty ustalono więc, że do 2015 r. zostanie wypracowane nowe globalne porozumienie klimatyczne, a pięć lat później, czyli w 2020 r., zostanie wprowadzone w życie.

Zrobię jeśli zrobią inni

To nowe porozumienie jest głównym tematem trwającego właśnie szczytu klimatycznego w Warszawie. Czy uda się na nim położyć podwaliny pod „nowe Kioto”? Może być trudno. Stany Zjednoczone w dalszym ciągu nie chcą do niczego konkretnego się zobowiązywać. Kraje rozwijające się domagają się od bogatszych pieniędzy na działania klimatyczne i zobowiązań do większej niż dotychczas redukcji emisji gazów cieplarnianych. To mało realne postulaty.

Pierwsze skrzypce na szczycie zamierza grać Unia Europejska, która wzięła na siebie rolę światowego lidera w walce z globalnym ociepleniem. Przy wypracowywaniu unijnego stanowiska na warszawski szczyt aż 20 krajów UE i Komisja Europejska chciały, żeby Wspólnota zawarła w nim zobowiązanie do zwiększenia redukcji emisji CO2 do 2020 r. do 30 proc. (dziś jest to 20 proc.). Po to, żeby „dać innym przykład”, skłonić ich do wzięcia na siebie jakichś zobowiązań na lata 2013-2020. Pomysłowi temu zdecydowanie sprzeciwiła się Polska i z tego powodu nie został on wpisany do stanowiska UE.

Zwolennicy zaostrzenia unijnej polityki klimatycznej nie składają jednak broni. Dalej chcą forsować, tylko już na szczeblu samej UE, koncepcję zwiększenia celu redukcyjnego do 2020 r. Nie wspominając już o tym, że forsują teraz także tzw. backloading (mający na celu zwiększenie cen uprawnień do emisji CO2 w unijnym systemie handlu emisjami tego gazu) i usiłują doprowadzić do jak najszybszego przyjęcia dokumentów, zgodnie z którymi kraje unijne w latach 2020-2030 miałyby zredukować emisję CO2 aż o 40 proc.

Robią to, nie zważając na mocne kontrargumenty przeciwników takich rozwiązań. Najważniejszy z nich brzmi, że obecna unijna polityka klimatyczna jest nieskuteczna. I będzie taka, póki podobnych zobowiązań do redukcji emisji gazów cieplarnianych nie przyjmą inni duzi emitenci. Choćby Stany Zjednoczone. UE odpowiada tylko za 11 proc. globalnej emisji C02. Jeśli więc zobowiązała się do jej redukcji o 20 proc. do 2020 r., w skali globalnej oznacza to zmniejszenie ilości wypuszczanego do atmosfery dwutlenku węgla o niewiele ponad 2 proc.

Uwaga na skutki uboczne

Są tacy, którzy twierdzą wręcz, iż taka polityka prowadzi do wzrostu globalnej emisji. M.in. dlatego, że unijna polityka klimatyczna prowadzi do podwyżek cen energii na terenie UE, a to z kolei do przenoszenia unijnych fabryk tam, gdzie za prąd czy ciepło płaci się mniej. Wydłuża się więc droga transportu towarów na rynek unijny, co oznacza dodatkową emisję CO2. Na dokładkę produkcja ta trafia też do krajów, które w ogóle nie zawracają sobie głowy walką z globalnym ociepleniem i nic w tej sprawie nie robią.

Przenoszenie tam produkcji z UE wręcz zachęca je do utrwalenia takiej postawy, bo daje większą konkurencyjność (>>zobacz film). I nie chodzi wcale tylko o biedniejsze kraje azjatyckie czy afrykańskie. Obecnie średnie ceny prądu w UE są wyższe o 37 proc. niż w USA i o 20 proc. niż w Japonii. Według danych firmy EnergSys indeks cenowy energii dla unijnego przemysłu zwiększył się w ostatnich 7 latach o 38 proc., a w Stanach Zjednoczonych spadł w tym czasie o 4 proc.

– Jeśli nic się nie zmieni, w Europie ceny prądu mogą być za 10-15 lat o połowę wyższe niż w USA i kilka razy wyższe niż w Chinach – dodał Buzek. – Za osiem lat UE ma importować dwie trzecie energii, a USA dążą do ograniczania jej importu.

Kraje pozaeuropejskie podchodzą do redukcji emisji w sposób bardziej pragmatyczny niż UE. Nie narzucają sobie tak ambitnych celów jak UE. W USA np.  już kilka stanów przyjęło własne, regionalne systemy handlu emisjami dwutlenku węgla – zwane z angielska ETS-ami, od słów: emission trading scheme. Wśród nich jest Kalifornia, najpotężniejszy gospodarczo amerykański stan. Własny, ogólnokrajowy ETS wprowadził w tym roku Kazachstan, a wcześniej zrobiła to Nowa Zelandia. Do tego samego przymierza się Australia, Korea Południowa i Chiny.

Państwo Środka już niebawem zacznie uruchamiać pilotażowe, regionalne systemy handlu emisjami CO2, a w 2015 r. chce stworzyć ETS ogólnokrajowy. To rozwiązanie, bazujące na rynkowym mechanizmie, jest bowiem uznawane za jeden z najlepszych sposobów na zmniejszenie ilości dwutlenku węgla w atmosferze. Nawet jeśli w UE na razie ono szwankuje i jest krytykowane. Unia Europejska wprowadziła je jako pierwsza na świecie. UE chce za wszelką cenę utrzymać się na tej pozycji globalnego klimatycznego trendsettera i lidera. To może ją jednak drogo kosztować.

OF

(infografika D. Gąszczykin/CC BY-NC by freefotouk)
Dynamika-emisji-CO2 CC BY-NC-SA by jimhflickr
Dynamika-emisji-CO2 CC BY-NC-SA by jimhflickr
(infografika Darek Gąszczyk/CC BY-SA by olmed0)
Najwięksi-emitenci-CO2-na-świecie CC BY-SA by olmed0
(infografika Darek Gąszczyk)
Światowa-dynamika-wielkości-emisji-CO2

Otwarta licencja


Tagi