Nowa Zelandia – prymus w izolatce

Nowa Zelandia wychodzi powoli z kryzysu, a ekonomiści przewidują, że PKB kraju może w tym roku wzrosnąć  nawet o ponad 3 procent. Problem w tym, że drastyczne reformy ostatnich dwóch dekad ubiegłego wieku nie pchnęły Nowej Zelandii na ścieżkę trwałego i silnego wzrostu - choć z pewnością bez nich byłoby znacznie gorzej.

Jak podał kilka dni temu nowozelandzki urząd statystyczny, w czwartym kwartale gospodarka wzrosła o 0,8 proc. w stosunku do poprzedniego kwartału, co tamtejszy minister finansów Bill English skomentował, że gospodarka wciąż nie odrobiła zeszłorocznych strat (-1,6 proc. liczone rok do roku) i że kryzys globalny nałożył się w kraju na „nasz własny nowozelandzki kryzys, jaki zaczął się na początku 2008 roku”.

To przywołanie „własnego nowozelandzkiego kryzysu” ma przypomnieć wyborcom o winie poprzedników obecnego rządu. Parę tygodni temu minister English ujawnił w parlamencie, że danymi statystycznymi manipulowali w ostatnich latach nie tylko Grecy, ale także rząd Helen Clark, poprzedniczki obecnego premiera Johna Keya.

Na marne wyniki gospodarcze lat 2005-2008 nałożyły się efekty światowego kryzysu i problemy wewnętrzne położonego na południowym Pacyfiku państwa – m.in. zawiniła susza, dotkliwa w kraju tak zależnym od eksportu płodów rolnych, wysoki deficyt obrotów bieżących i wysoki dług zagraniczny oraz znaczne zadłużenie gospodarstw domowych.

Przez pięć kolejnych kwartałów gospodarka spadła w sumie o 2,9 proc., jednak już w drugiej połowie ubiegłego roku zaczęło się odbicie gospodarcze – choć powolne. Nowej Zelandii pomógł spadek wartości jej waluty i zapotrzebowanie chińskiej gospodarki na nowozelandzkie produkty rolne (w 2008 r. Nowa Zelandia jako pierwszy kraj wysoko rozwinięty podpisała z Pekinem porozumienie o wolnym handlu). Utrzymało się także spożycie w kraju, bowiem bezrobocie wzrosło, ale do stosunkowo umiarkowanego poziomu 7 proc. To efekt elastycznego prawa pracy – zamiast zwalniać pracowników, firmy wysyłały ich raczej na przymusowe wakacje czy skracały czas pracy.

Ten rok może być niezły – grono ekonomistów odpytanych przez New Zealand Institute of Economic Research Inc. przewiduje, że gospodarka wzrośnie nawet ponad 3 procent.

Na równi pochyłej

W przededniu I wojny światowej PKB na głowę był w Nowej Zelandii najwyższy na świecie, a jeszcze w 1960 r. zamożniejsze były tylko Stany Zjednoczone i Szwajcaria. Jednak na początku lat 70. wejście Wielkiej Brytanii do EWG spowodowało, że Londyn wycofał przywileje handlowe dla swych dawnych kolonii. Nowozelandzkie masło, wełna czy mrożona baranina nagle straciły swój główny rynek zbytu.

Do kłopotów z eksportem dołożyły się kłopoty wywołane kryzysem naftowym lat 70. Gdy skoczyła w górę inflacja, deficyt finansów publicznych i deficyt bilansu płatniczego, rząd Nowej Zelandii sięgnął do arsenału protekcjonistycznych rozwiązań. Kraj wznosił kolejne bariery chroniące gospodarkę, gwarantujące stabilność cen i wzrost płac, utrzymywał kontrolę nad przepływami kapitałowymi. Każda z interwencji państwowych powodowała zniekształcenia gospodarcze, które wymagały wprowadzenia kolejnych interwencji. Ostatecznie doszło do tego, że – jak pisze były szef nowozelandzkiego banku centralnego Donald Brash – „we wczesnych latach 80. prawie wszystkie ceny, stopy procentowe, zarobki czy wysokości dywidend lub odsetek były kontrolowane przez rząd – by nie wspomnieć już o cłach czy centralnie regulowanych kursach wymiany walut obcych”.

Jak wspominał Roger Douglas, główny architekt nowozelandzkich reform (zaraz do niego dojdziemy), aby zaprenumerować zagraniczny tygodnik, trzeba było mieć zgodę banku na wymianę pieniędzy, zaś aby zakupić margarynę, trzeba było przedstawić receptę lekarską (rząd ograniczał import olejów roślinnych, by wspierać hodowców bydła). Państwo było właścicielem nie tylko kolei, lasów, portów, lotnisk, monopolistycznej firmy telekomunikacyjnej, linii lotniczej i międzynarodowej linii żeglugowej, ale także kutrów rybackich, banków i największej spółki węglowej, która ponosiła straty co roku przez 20 lat. Subsydia dla rolnictwa zapewniały farmerom prawie połowę ich dochodów.

W efekcie takiej polityki w 1982 r. PKB na głowę statystycznego mieszkańca Nowej Zelandii spadł do poziomu najniższego w grupie państw wysoko rozwiniętych (dane Banku Światowego).

Ojciec reform

W 1984 r. w wyborach parlamentarnych wygrała Partia Pracy. Ministrem finansów został wspomniany powyżej Roger Douglas. Wprowadzony przezeń program reform swym ogromnym zakresem i szybkim tempem zmian był porównywalny z tym, co stało się sześć lat później w Polsce. Jak pisze Donald Brash, było to prawdopodobnie pierwsze na świecie praktyczne zastosowanie „terapii szokowej” w gospodarce.

Douglas uważał, że szybkie wprowadzenie reform złamie opór zastanych grup interesu i jak się okazało – miał rację. Grupy poszkodowane w pierwszej fazie przemian wspierały bowiem – we własnym interesie – dalsze kroki. Farmerów, którzy stracili subwencje rządowe, cieszyła obniżka ceł, dzięki której potaniały nawozy, traktory czy towary konsumpcyjne. Z kolei obniżka ceł zabolała producentów, wspierali oni jednak odchudzanie budżetu państwa i równoważenie państwowych finansów, licząc na obniżkę podatków i stóp procentowych.

Nowozelandzki dolar został uwolniony, rynek finansowy zliberalizowany, podobnie jak handel zagraniczny, a bankowość zderegulowana. Dopuszczono szeroką konkurencję zagraniczną i rozpoczęto wielki program prywatyzacyjny. W ciągu kilku lat miejsce podatku od sprzedaży dóbr i usług (stawki na różne produkty sięgały od zera do 50 procent) zajął 12,5-procentowy podatek VAT, a najwyższa stawka podatku dochodowego zmalała z 66 do 33 procent. Bardzo ważną częścią zmian było przyjęcie w 1989 roku nowego prawa o Banku Rezerw, gwarantującego mu niezależność i ustanawiającego dbałość o stabilność cen jego jedyną misją.

Program reform był znany jako „Rogernomics” i jest dziś powszechnie akceptowany w Nowej Zelandii. Jednak ćwierć wieku temu Douglas spotkał się z krytyką także w szeregach własnej Partii Pracy, a zwłaszcza ze strony związanych z nią związków zawodowych. Ostatecznie doprowadziło to do zablokowania dalszych reform przez premiera Lange i ustąpienia „ojca nowozelandzkich reform” w 1988 r. – w rok po tym jak zaproponował wprowadzenie podatku liniowego.

Zmiana warty

Odejście Douglasa i przegrana wyborcza labourzystów dwa lata później nie oznaczały jednak fiaska reform. Ministrem finansów w rządzie Partii Narodowej została pani Ruth Richardson, która zabrała się za dziedzinę przez poprzedników nietkniętą. Za parasol nad reformami labourzyści płacili bowiem związkowcom zachowaniem, a nawet rozbudową przywilejów pracowniczych. Tymczasem Partia Narodowa, silna poparciem farmerów i przedsiębiorców, gruntownie przeorała sferę prawa pracy i styku polityki, biznesu i związków zawodowych.

Employment Contracts Act z 1991 r. w praktyce sprowadził umowy o pracę do normalnych kontraktów cywilnoprawnych, niewiele różniących się od tych, jakie firma zawiera ze swoimi kontrahentami (choć umowy takie nadal muszą zawierać pewne zapisy dotyczące płacy minimalnej, urlopu płatnego czy rodzicielskiego i równego wynagrodzenia dla kobiet i mężczyzn). Jednocześnie związki zawodowe straciły prawo monopolu do reprezentowania interesów pracowników w sporach z pracodawcami. W ciągu kilku kolejnych lat niemal dziesięciokrotnie zmalała w Nowej Zelandii liczba protestów związkowych. Podczas gdy w 1990 r. gospodarka straciła z tego tytułu dobrze ponad 300 tys. dniówek, to już w 1994 tylko 38 tys. Zaczęła także rosnąć wydajność pracy, a bezrobocie, w 1990 r. wynoszące 11 proc., na początku tego wieku spadło do poniżej 5 proc.

Państwo tanie, ale sprawne

Dwa proreformatorskie „rządy pod rząd” doprowadziły do tego, że zatrudnienie w rządzie i jego agendach rządowych spadło o dwie trzecie, udział sektora publicznego w PKB zmniejszył się z 44 proc. do 27 proc., zaś dług publiczny spadł z ponad 60 proc. na progu lat 80. do poniżej 20 proc. na początku tego wieku (od tej pory jednak rośnie i w przyszłym roku przekroczy 30 proc.).

Jednocześnie mimo znacznego obniżenia kosztów funkcjonowania państwa i ograniczenia zakresu jego aktywności, Nowa Zelandia oferuje nadal przyzwoity poziom świadczeń społecznych – przynajmniej na podstawowym poziomie. Emerytury płacone są tu bezpośrednio przez państwo z podatków, w zamian zaś są niskie i w tej samej wysokości dla każdego – jest to więc raczej rodzaj zasiłku zapewniającego minimum socjalne, niż emerytura, jaką znamy w Europie. Jeśli natomiast chodzi o opiekę medyczną, to istnieje coś w rodzaju naszych NFZ-ów, które kupują usługi medyczne na wolnym rynku, biorąc pod uwagę wyłącznie interesy pacjentów, a nie zatrudnionego przez państwo personelu medycznego. Jak to określił Lindsay Perigo (były nowozelandzki dziennikarz, a dziś działacz libertariański) „Nowa Zelandia to kraj zreformowany przez zwolenników Friedricha Hayeka, rządzony przez pragmatyków i zamieszkały przez socjalistów”.

Ci „zwolennicy Hayeka” w ostatecznym rozrachunku przegrali politycznie, płacąc cenę przegranych wyborów za przeprowadzone reformy. W pewnym sensie przegrał także cały system polityczny w wyniku zmiany systemu wyborczego z większościowego na proporcjonalny w drugiej połowie lat 90. To spowodowało „rozmiękczenie” sceny politycznej, na której rządy dwóch głównych ugrupowań zostały zastąpione kolejnymi koalicjami, a idące za tym kompromisy polityczne utrudniły dalsze przemiany. Warto jednak zwrócić uwagę, że równocześnie utrudnia to „odkręcenie” reform.

Geografia ekonomiczna

Nie wiemy, gdzie na ekonomicznej mapie świata znajdowałaby się dziś Nowa Zelandia bez reform. Ekstrapolacje stanu z początku lat 80. każą przypuszczać, że tylko reformy pozwoliły uniknąć gospodarczej zapaści kraju. Jednak nie zapewniły one Nowej Zelandii ekonomicznej przewagi nad innymi krajami rozwiniętymi. Jak można wyczytać w opracowaniu OECD z 2003 roku, „zagadką pozostaje, dlaczego wciąż przeciętne pozostają wyniki gospodarcze kraju, który wydaje się być bliski ideału, jeśli chodzi o stosowania najlepszych rozwiązań, jakie uznawane są za kluczowe dla wzrostu”. W rzeczywistości wzrost gospodarczy w ciągu ostatniego ćwierćwiecza nie przekroczył średniej dla krajów zrzeszonych w Organizacji Współpracy Gospodarczej i Rozwoju.

Nowozelandczycy notorycznie porównują wyniki gospodarcze swego kraju z wynikami potężnego (jak na skalę południowego Pacyfiku, w każdym razie pięć razy większego) sąsiada, czyli Australii. Australijczycy także w ciągu ostatniego ćwierćwiecza zaaplikowali swojemu krajowi program reform, choć znacznie mniej ambitny – między innymi wskutek zdecydowanej kontry związków zawodowych. Pomimo tego (albo dzięki temu) to państwo-kontynent rozwija się szybciej od Nowej Zelandii.

Jesienią ubiegłego roku premier Nowej Zelandii John Key zapowiedział, że jego kraj zamierza do 2025 roku dogonić Australię, jeśli chodzi o poziom rozwoju gospodarczego. Aby do tego doprowadzić, powołał komitet „Taskforce 2025”, na którego czele postawił wspomnianego wyżej Donalda Brasha. Tenże Brash wyliczył, że aby zlikwidować różnicę zamożności obu krajów (w 2008 r. 35 procent, jeśli chodzi o poziom PKB w przeliczeniu na głowę mieszkańca) przez najbliższe 15 lat każdego roku gospodarka nowozelandzka musiałaby rosnąć o 1,8 proc., szybciej niż australijska. To średnio realne, choć jak stwierdza Key: „Nikt nie mówi, że to jest łatwe, ale nie mamy wielkiego wyboru. W przeciwnym razie Nowa Zelandia będzie nadal tracić ludzi i firmy na rzecz Australii”.

Tak właśnie dzieje się od lat. Już prawie wszystkie większe firmy, które działają jednocześnie w Nowej Zelandii i Australii, przeniosły swoje regionalne siedziby do Melbourne czy Sydney, a w 2005 r. w Australii pracowało ok. 350 tysięcy Nowozelandczyków – w większości młodych i wyedukowanych. To więcej niż co dziesiąty dorosły „Kiwi”, jak mieszkańcy położonych na Antypodach wysp mówią o sobie. Nie ma drugiego kraju na świecie, w którym tak wielu absolwentów wyższych uczelni wybierałoby pracę zagranicą – kilkadziesiąt tysięcy Nowozelandczyków pracuje w innych krajach, głównie w Wlk. Brytanii i w USA.

Czemu przypisać relatywnie wolny rozwój gospodarczy Nowej Zelandii? Nadmiarowi reform, czy temu, że było ich zbyt mało, jak w swej książce „Unfinished business” argumentuje Roger Douglas? A może przyczyny są zgoła inne?

Jak pisze w znakomitym opracowaniu na temat „nowozelandzkiego paradoksu produktywności” Philip McCann, którego tekst „Economic geography, globalisation and New Zealand’s productivity paradox” ukazał się w grudniowym numerze kwartalnika „New Zealand Economic Papers”

http://www.informaworld.com/smpp/content~db=all~content=a916708377

problem Nowej Zelandii tkwi w relatywnie niskiej produktywności kraju, spowodowanej nie takimi czy innymi rozwiązaniami instytucjonalnymi, czy prawnymi, ale wynikającymi z jego geograficznej izolacji. Nowa Zelandia jest najbardziej oddalonym od innych krajem świata, jeśli nie liczyć pacyficznych wysepek w rodzaju Samoa. Brak tu także wielkich metropolii, które wszędzie na świecie pełnią rolę klasterów nowych technologii i gałęzi biznesu z największą wartością dodaną.

Tymczasem – argumentuje nowozelandzki ekonomista – w takich dziedzinach jak biotechnologie, informatyka, wyspecjalizowane usługi finansowe, kluczowe są kontakty osobiste, kreatywne otoczenie, możliwość współpracy i spotkań wysoko wykwalifikowanych specjalistów bardzo różnych specjalności, szybki kontakt ze światem. Takich możliwości nie zapewni kraj, w którym wszystkich mieszkańców jest tylu, ilu ma ich australijskie Sydney bądź Melbourne, zaś jedyne większe miasto (Auckland) zamieszkuje mniej niż półtora miliona ludzi. Trudno więc liczyć na to – pisze McCann – że w Nowej Zelandii pojawią się klastery wysokich technologii i wyspecjalizowanych usług finansowych, jak Silicon Valley czy londyńskie City.

Czy można temu przeciwdziałać? Zdaniem McCanna tylko do pewnego stopnia – np. przeciwdziałając izolacji kraju, przez m.in. dopuszczenie większej konkurencji w łączącym kraj ze światem lotnictwie i w świadomym skupieniu się na rozwoju nielicznych tylko obszarów wysokich technologii (przede wszystkim zaś biotechnologii, kluczowych dla kraju tak uzależnionego od rolnictwa). Czy to wystarczy?

Premier John Key oznajmił parę dni temu, że zamierza pobudzić gospodarkę obniżeniem stawek podatkowych dla firm i obywateli i zwiększonymi wydatkami na drogi, szkoły i szybki Internet. Jednocześnie planuje podwyższyć opodatkowanie towarów, by ograniczyć konsumpcję i tym samym przeciwdziałać wysokiej nierównowadze na rachunku obrotów bieżących kraju, którego gospodarka zdominowana jest przez rolnictwo i turystykę i który importuje niemal wszystkie towary przemysłowe. Zamiast konsumpcji rząd zamierza wspierać inwestycje, zwłaszcza proeksportowe.

Czy to wystarczy, aby zbliżyć się do Australii? W zeszłym roku wstrząsy tektoniczne zmniejszyły nieco izolację Nowej Zelandii przesuwając wyspy o kilka centymetrów w stronę zachodniego sąsiada. Może to dobry początek?

    Prymus z południowego Pacyfiku
  • Według OECD w 2008 r. Nowa Zelandia była na trzecim miejscu na świecie, jeśli chodzi o wysokość, a raczej „niskość” tzw. „klina podatkowego”, czyli  pozapłacowych kosztów pracy. W Nowej Zelandii wynosiły one 21,2 proc. całości kosztów pracy – mniej było tylko w Meksyku (15,1 proc.) i Korei Płd (20,3 proc.).
  • Od lat Nowa Zelandia zajmuje drugą pozycję na liście międzynarodowego rankingu Doing Business, określającego łatwość prowadzenia działalności gospodarczej w poszczególnych krajach (liderem rankingu jest Singapur). W Nowej Zelandii wystarczy jedna procedura i jeden dzień, by założyć firmę, dla porównania w Polsce potrzebne jest wykonanie aż sześciu procedur, które w sumie trwają 32 dni.
  • Nowa Zelandia jest najmniej skorumpowanym krajem świata według rankingu Transparency International (Corruption Perceptions Index).
  • W 2009 roku gospodarka Nowej Zelandii została uznana za piątą na świecie w rankingu wolności ekonomicznej (Index of Economic Freedom) Heritage Foundation

Otwarta licencja


Tagi