Ochrona praw autorskich od lat jest systematycznie wydłużana

Utwory na świecie są obecnie objętą często ponad 100-letnią ochroną majątkowych praw autorskich. Daje to potężne zyski ich właścicielom, jednocześnie przynosząc poważne straty społeczne. Następna wojna o prawa rozegra się między wytwórniami i firmami internetowymi.
Ochrona praw autorskich od lat jest systematycznie wydłużana

Nawet autor tego zdjęcia zastrzegł sobie pewne prawa. (Sam Teigen CC By NC SA)

Gdy w 1998 roku amerykański Kongres przegłosował wydłużenie o 20 lat ochrony praw autorskich dla amerykańskich utworów, wielkie wytwórnie odetchnęły z ulgą. Nie bez powodu – oznaczało to 20 lat więcej czerpania wyłącznych zysków z dzieł przez nie wyprodukowanych. Dzięki temu wszystkie amerykańskie utwory są obecnie chronione przez całe życie autora i 70 lat po jego śmierci, zaś te stworzone przed 1978 r. lub przez korporacje przez 95 lat od pierwszego wydania. Ustawę o przedłużeniu praw autorskich (Copyright Term Extension Act) jej przeciwnicy zaczęli nazywać „ustawą o ochronie Myszki Miki” (Mickey Mouse ProtectionAct).

O tym jak cenna jest dla Disneya Myszka Miki mogą świadczyć działania koncernu. Prawa do postaci, która po raz pierwszy pojawiła się na ekranie w 1928 r., zgodnie z obowiązującym jeszcze w 1997 r. prawem miały wygasnąć 1 stycznia 2004 r. Groźba utraty dużych zysków spowodowała panikę wytwórni, która w efekcie postanowiła nakłonić kongresmenów do zmiany odpowiedniej regulacji. Były niewątpliwie merytoryczne argumenty, ale ustawodawców przekonały również inne – z 25 inicjatorów ustawy wydłużającej prawa autorskie aż 18 otrzymało od koncernu dotacje na działalność polityczną.

Długa historia zmian

Czas trwania majątkowych praw autorskich dla amerykańskich utworów (przy założeniu długości życia autora na 70 lat i wieku w momencie opublikowania dzieła na 35). Źródło grafiki:WikimediaCommons/tłumaczenie własne

Nie był to pierwszy taki przypadek w historii. Ustanowione w 1909 r. 28 lat ochrony prawnej i możliwość przedłużenia o kolejne 28, jeśli autor jeszcze żyje, zamieniono w 1976 r. (ustawa weszła w życie w roku 1978) na czas życia autora plus 50 lat po jego śmierci lub 75 lat od czasu opublikowania dzieła, jeśli zostały stworzone na rzecz korporacji. Wszystkie utwory, które istniały już przed 1978 r. również uzyskały 95 lat ochrony. Był to prezent dla wielu korporacji, w tym Disneya – miał mieć 19 lat więcej monopolu na Myszkę Miki. Obserwując cudowny wpływ przynoszącego miliardy dolarów gryzonia na wydłużanie okresu praw autorskich, można dojść do wniosku, że ta i inne postaci z wytwórni Disneya nigdy nie przejdą do domeny publicznej – na kilka lat przed przewidywanym wygaśnięciem praw autorskich Kongres będzie za każdym razem wydłużał ochronę o kolejne lata.

Potrzeba ochrony dzieł twórców i umożliwienia im zarabiania na swojej twórczości była oczywista już dla ojców założycieli USA. W 1790 r. zdecydowano, że autorowi należy się monopol na utwór przez 14 lat od czasu powstania dzieła. Domyślnie ochrona mu nie przysługiwała – musiał wyraźnie zastrzec swoją pracę, najczęściej znaczkiem © lub wyrazem copyright, na co i tak decydowała się mniejszość. Po upływie 14 lat autor mógł przedłużyć wyłączność na swój utwór, jeśli jeszcze czerpał z niego zyski. W 1831 r. podstawowy okres ochronny wydłużono do 28 lat, a w 1909 r. opcjonalne 14 lat zmieniono na 28.

Nieco inaczej sprawa wyglądała w Europie. W 1886 r. sporządzono tzw. Konwencję Berneńską, w myśl której czas trwania ochrony obejmuje życie autora i co najmniej 50 lat po jego śmierci, a prawa nabyte w jednym kraju są respektowane w innych. Do końca XIX w. ratyfikowała ją większość krajów Europy Zachodniej, zaś Polska uczyniła to w 1934 r.

To wiek XX przyniósł największe zmiany. O ile wcześniej z ochrony korzystali pojedynczy artyści, o tyle w tym okresie wyrosły pierwsze wielkie wytwórnie monopolizujące rynek. Jak podaje Lawrence Lessing, profesor Harvard University, w książce „Wolna kultura”, obecnie zaledwie pięć spółek kontroluje ponad 85 proc. rynku muzycznego w USA. To one miały odpowiednią siłę, by przeforsować korzystne dla nich regulacje.

Sami artyści również zaczęli się zbierać w organizacje, aby skuteczniej zbierać należne im tantiemy. I tak powstały organizacje zbiorowego zarządzania (w Polsce m.in. ZAiKS, w USA RIAA – zrzeszają wydawców muzyki), które dzięki uprawnieniom przyznanym przez rządy stały się ważnymi graczami na rynku.

Zniesienie obowiązku zastrzegania praw autorskich i możliwości przedłużania ochrony dzieł spowodowało powstanie powszechnego problemu utworów osieroconych, czyli takich, których właściciel praw autorskich jest nieznany lub niemożliwe jest dotarcie do niego. Najczęściej dzieła osierocone nie posiadają większej wartości komercyjnej, mają jednak dużą wartość akademicką i kulturową. Miliony zrobionych przez anonimowych fotografów zdjęć o wartości historycznej nie mogą być rozpowszechniane, istnieje bowiem pewne ryzyko, że właściciel praw się zgłosi. Skala problemu jest poważna: szacuje się, że 94 proc. amerykańskich filmów, książek i piosenek stworzonych w latach 1923–1946 nie można swobodnie wykorzystywać dla celów komercyjnych. Duży problem z utworami osieroconymi mają również biblioteki cyfrowe. Choć posiadają je w swoich zbiorach, nie mogą ich udostępniać przez internet.

Ograniczanie strat kosztem konsumenta

Według statystyk RIAA w latach 1999–2009 roczna sprzedaż muzyki w USA spadła o 47 proc. (z 14,6 mld do 7,7 mld dol.), zaś jedynie 37 proc. utworów uzyskanych w 2009 roku pochodziło z legalnego źródła. RIAA szacuje roczne straty przemysłu muzycznego na 12,5 mld dol., co według organizacji powoduje likwidację 71 tys. miejsc pracy.

RIAA wylicza swoje straty, sumując wszystkie pobrane bez zapłaty utwory. Tymczasem nie każde ściągnięcie oznacza, że ktoś właśnie zrezygnował z kupna. Wielu słuchaczy woli przesłuchać album, zanim kupi płytę, inni mają piosenkę na kasecie i chcą ją skopiować na dysk twardy. Utwory muzyczne nie są rzeczą materialną. Ich bezpłatne pobranie nie przynosi ich autorowi żadnego uszczerbku, w przeciwieństwie np. do kradzieży torebek, a takie porównania pojawiają się często w kampaniach antypirackich.

Aby się ochronić przed potencjalnymi stratami, korporacje stosują zabezpieczenia przed nieupoważnionym kopiowaniem i uruchamianiem plików. Stosowane są do tego systemy DRM (Digital Rights Management) umożliwiające zarządzanie utworami zgodnie z wolą ich wydawcy. Mogą one zablokować kopiowanie płyty czy odtworzenie jej na konkretnym nośniku. Dzięki uchwalonej w USA w 1998 r. ustawie Digital Millennium Copyright Act nielegalne jest samo omijanie tych zabezpieczeń oraz tworzenie technologii, które to umożliwiają, niezależnie od celu ich złamania.

Do realizacji swoich interesów firmy wykorzystują również służby państwowe. 19 stycznia 2012 r. w spektakularnej akcji zatrzymano pod zarzutem wielokrotnego łamania praw autorskich Kima Dotcoma, właściciela służącej do wymieniania się plikami strony Megaupload.com, a sam serwis zamknięto. Zarówno prywatne pliki użytkowników, jak i te naruszające prawa autorskie, zniknęły bezpowrotnie.

Także organizacje zbiorowego zarządzania skutecznie walczą o swoje. Wprowadzona w większości krajów opłata reprograficzna nakłada na importerów obowiązek uiszczania opłaty za urządzenia, które mogą służyć do kopiowania utworów na własny użytek. Oznacza to, że kupując czyste płyty CD, nagrywarki, odtwarzacze mp3, a nawet papier musimy zapłacić pewną kwotę – do 3 proc. ceny – która trafia do organizacji zbiorowego zarządzania jako rekompensata za straty artystów wynikające z dozwolonego użytku osobistego.

Pirackie korzenie Hollywood

Główni zainteresowani zdają się nie pamiętać, że przemysł filmowy powstał w Hollywood w dużej mierze dzięki piractwu. Patenty na wynalazki filmowe miała firma Motion Picture Patents Company (jej współudziałowcem był Thomas Edison), która zmonopolizowała rynek na Wschodnim Wybrzeżu USA. Aby uniknąć ścigania przez firmę Edisona, większość filmowców udała się na Zachodnie Wybrzeże.

Sam Disney często wykorzystywał książki będące w domenie publicznej, aby ich adaptacje przekuć w kasowe hity. Szkopuł w tym, że gdyby obowiązywało wówczas równie surowe jak dzisiejsze prawo autorskie, producent nie osiągnąłby tak spektakularnego sukcesu. Rudyard Kipling, autor „Księgi Dżungli”, zmarł w 1936 r., zatem w świetle obowiązującego obecnie prawa wszystkie jego dzieła przeszłyby do domeny publicznej 1 stycznia 2007 r. Tymczasem gdy w 1967 r. sfilmowano jego najbardziej znaną powieść, prawa do niej już wygasły. Patrząc w drugą stronę, gdyby w USA obowiązywało takie prawo jak przed rokiem 1976, do domeny publicznej weszłyby już utwory wszystkich amerykańskich autorów zmarłych przed 1985 r.

W nowej rzeczywistości

Kilkadziesiąt lat temu możliwości swobodnego kopiowania utworów były ograniczone, dziś, w dobie powszechnego Internetu, jest to znacznie łatwiejsze. Filmy zagraniczne pojawiają się z gotowym tłumaczeniem jeszcze przed krajową premierą. Nie dziwią więc żądania zablokowania piractwa za wszelką cenę, nawet kosztem wolności obywateli, które zgłaszają środowiska twórcze. Właściciele praw autorskich traktują internet jak śmiertelnego wroga, często nie dostrzegając potencjału w rozwoju nowych kanałów dystrybucji.

Przykładem niezrozumienia przez koncerny technologii jest Google. W 2004 roku w ramach projektu Google Books firma zaczęła masowo skanować książki, a ich fragmenty umieszczać w sieci. W efekcie została pozwana przez Związek Zawodowy Amerykańskich Autorów za naruszenie ich praw autorskich. Proces zakończył się w 2013 r. zwycięstwem korporacji, lecz wyrok nie jest jeszcze prawomocny.

Dzięki internetowi informacja rozprzestrzenia się znacznie szybciej niż wcześniej, zaś sami internauci coraz częściej mobilizują się i wychodzą na ulicę, aby wyrazić swój sprzeciw. Ewentualne prace nad kolejnym wydłużeniem czasu trwania praw autorskich w okolicach 2018 r. będzie więc utrudnione przez manifestacje w różnych częściach świata.

Jakkolwiek głośne będą te protesty, prawdziwa walka będzie się toczyć gdzie indziej. Rozwój internetu spowodował również powstanie gigantów, którym zależy na jak najszybszym wygasaniu praw autorskich. Google to najlepszy przykład. Firma ta z pewnością stanie w ewentualnej batalii przeciw wytwórniom, prowadząc własną kampanię medialną i – co może ważniejsze – wysyłając własnych lobbystów do Kongresu.

Choć amerykańskie prawo teoretycznie zabrania wiecznej ochrony praw autorskich, to możliwy do spełnienia jest scenariusz Jacka Valentiego, wieloletniego szefa RIAA, który dążył do tego, by ochrona trwała „na zawsze i jeden dzień krócej”. Czy tak się stanie, zobaczymy. Z pewnością zapowiada się wojna pomiędzy światowymi gigantami, która rozegra się w kuluarach Kongresu. Jej wynik znacząco wpłynie na sztukę i kulturę na całym świecie.

Autor jest studentem Szkoły Głównej Handlowej w Warszawie i autorem studenckiego magazynu Magiel. 

OF

Nawet autor tego zdjęcia zastrzegł sobie pewne prawa. (Sam Teigen CC By NC SA)

Otwarta licencja


Tagi