Autor: Robert Bradley

Instytut Badań nad Rynkiem Energii, Houston

Państwo zawsze marnotrawi energię

Zarzuty pod adresem koncernu BP odpowiedzialnego za wyciek ropy w Zatoce Meksykańskiej stają się często okazją do krytyki wolnego rynku energii. Jednak ingerencja państwa to jedynie wejście z deszczu pod rynnę, bo nawet najlepszy projekt prawa może zostać popsuty przez polityków i lobbistów. Lepiej więc pozostać przy wolnym rynku i problem rozwiązywać metodą dobrowolnych zmian - pisze Robert Bradley, ekonomista specjalizujący się w rynku energii, z University of Texas.

Energia jest podstawowym zasobem. Bez niej nie dałoby się nic produkować ani konsumować, ani wydobywać energii: nie mielibyśmy ropy, gazu ziemnego i węgla bez energii potrzebnej do produkcji i zasilania sprzętu wydobywczego. Nie byłoby też turbin wiatrowych i paneli słonecznych, pomników energii pozyskanej z paliw kopalnych.

Jakie jest znaczenie tych ostatnich w stosunku do tak zwanych źródeł odnawialnych? Ponieważ wiatr nie wieje, a słońce nie świeci cały czas, ropa, gaz lub węgiel są niezbędne do zachowania ciągłości dostaw prądu. A zatem nawet źródła odnawialne są uzależnione od paliw kopalnych (prąd można magazynować w akumulatorach, ale obecnie cena tej technologii jest zaporowa).

Jako składnik wszystkich produktów i usług, energia musi być tania, wygodna w użyciu i niezawodna. Dlatego polityka państwa powinna uszanować preferencje konsumentów i pozwalać producentom energii zaspokajać potrzeby rynku. To wymaga uszanowania prawa własności prywatnej i dobrowolnej wymiany energii w systemie ogólnoświatowym.

Niestety, globalna podaż energii w dużym stopniu jest domeną państw, a nie wolnego rynku. W etatystycznych gospodarkach, elity polityczne podejmują decyzje, które w przeciwnym razie byłyby podejmowane przez ogół. Transakcje, na których korzystają obie strony, ustępują miejsca podyktowanym przez rząd transakcjom, na których korzysta tylko jedna strona. Dochodzi do redystrybucji bogactwa. Udział (politycznych) stron trzecich prowadzi do czystego marnotrawstwa.

Przykładowo, energetycy są ustawowo zmuszani do zakupu energii wiatrowej, słonecznej czy innej politycznie poprawnej energii. Legislacyjny przymus jest konieczny, ponieważ wolny rynek nie tolerowałby takich drogich, niekonkurencyjnych dostaw.

Po drugie, niektóre rządy zakazują eksploatacji podmorskich zasobów. Ten ubytek podaży musi być uzupełniany z innych, droższych źródeł, co oznacza wyższe ceny dla konsumentów. Ekonomiści nazywają to nieefektywnością.

Ingerencja rządu może również skutkować realizacją niezasadnych ekonomicznie projektów, takich jak wychwytywanie i magazynowanie dwutlenku węgla, „inteligentna” sieć energetyczna czy nawet elektrownia jądrowa z rządową gwarancją kredytową. Kierowane na to środki nie idą na inne projekty (w sektorze energetycznym bądź innym) oceniane przez rynek jako bardziej rentowne. Kapitał jest źle alokowany.

Zwolennicy interwencjonizmu państwowego twierdzą, że projekty energetyczne trzeba regulować lub subsydiować, ponieważ „rynek zawodzi”, wytwarzając koszty zewnętrzne, toteż państwo musi ingerować w transakcje na różne sposoby, od zakazu po opodatkowanie.

Kto naprawdę zawodzi

Zanim wyciągniemy pochopne wnioski co do polityki energetycznej, przyjrzyjmy się dwóm innym podmiotom, które zawodzą.

Pierwszy z nich to analityk zewnętrzny zlecający interwencję (na przykład podatek od „bezpieczeństwa energetycznego” nakładany na import ropy albo „podatek klimatyczny” od emisji dwutlenku węgla), która w za dużym lub za małym stopniu koryguje „realny” problem. Błąd może być czysto techniczny – albo odzwierciedlać osobiste uprzedzenia analityka. Zawodne dążenie rynku do realizacji własnych interesów ma swój odpowiednik w wieży z kości słoniowej.

Drugim podmiotem, który zawodzi, jest państwo, które potrafi zmienić i wypaczyć nawet „poprawny” projekt otrzymany od analityka. Do gry wkraczają lobbyści, a także politycy, którzy dołączają do danej ustawy kwestie niezwiązane z meritum, aby pozyskać głosy wyborców.

Prace nad ubiegłorocznymi ustawami o handlu emisjami i o ubezpieczeniach zdrowotnych dobitnie pokazują, że najwięcej kiełbasy produkuje się w Waszyngtonie.

A zatem jeśli „rynek zawodzi”, nie oznacza to automatycznie, że konieczna jest korekta ze strony państwa. Skoro wiemy, że rozwiązania polityczne prawdopodobnie będą równie złe albo gorsze, przypadki, kiedy rynek rzekomo zawiódł, trzeba przeanalizować pod kątem pytania, czy rzeczywiście są to poważne problemy, a jeśli tak, to czy nie można ich rozwiązać metodą dobrowolnych zmian, a nie dyktatu państwa.

Debaty intelektualne i polityczne o energii obracają się wokół czterech kwestii: kurczenia się zasobów, zanieczyszczenia środowiska, bezpieczeństwa i zmian klimatycznych. Powstają na ten temat całe książki, w większości oparte na założeniu, że rynek zawiódł, ludzkość zmierza niebezpieczną drogą i państwo musi dokonać transformacji energetyki.

Badacze historii energetyki i polityki energetycznej muszą jednak postawić następujące pytanie: czy polityczna transformacja jakiejś branży kiedykolwiek przyniosła korzystne skutki dla konsumentów i podatników? Twórcza destrukcja – dostosowywanie się rynku do zmian popytu konsumenckiego – to jedno, a wskazywanie przez państwo wygranych za pomocą marchewek i kijów to coś zupełnie innego.

Rynkowe rozwiązania problemów z energią

Argumenty za tym, że wymienionymi powyżej czterema kwestiami powinien zająć się rynek, a nie państwo, można streścić następująco.

Szacowana wielkość złóż możliwej do wydobycia ropy naftowej, gazu ziemnego i węgla stale rośnie i prognozy o wyczerpywaniu się zasobów surowców energetycznych zawsze okazywały się błędne.

Jakość powietrza i wody w Stanach Zjednoczonych konsekwentnie się poprawia, można wręcz dostrzec pozytywną korelację między poziomem zużycia energii a poprawą sytuacji ekologicznej. Poprawa nastąpiła na skutek działań politycznych, ale można ją było osiągnąć taniej metodami rynkowymi.

Problem importu ropy z niestabilnych lub nieprzyjaznych krajów, takich jak Wenezuela i państwa bliskowschodnie, lepiej jest rozwiązać poprzez prywatyzację amerykańskiej infrastruktury naftowo-gazowej, a nie nakładanie kar na import, który nie potrafi odróżnić „dobrych” od „złych” baryłek. Gdyby rząd USA ustawowo doprowadził do zmniejszenia zużycia ropy, spadek cen tego surowca spowodowałby wzrost popytu na niego w innych krajach i oznaczałoby to subsydiowanie zagranicznego przemysłu. Światowy rynek ropy będzie istniał i rozkwitał nawet przy zredukowanym udziale USA.

W dyskusji o globalnym ociepleniu musimy mieć na uwadze trzy sprawy: wiele kwestii naukowych pozostaje otwartych, koszty redukcji emisji są porównywalne do prognozowanych (i przypuszczalnie zawyżonych) kosztów zmian klimatycznych, a energia oparta na węglu jest niezbędna dla rozwoju gospodarczego.

Nie sposób w tym kontekście nie wspomnieć o wycieku ropy do Zatoki Meksykańskiej. Takie krótkookresowe problemy mogą przynieść długookresowe korzyści, jeśli spółka zostanie w pełni rozliczona z tej katastrofy i zapłaci odszkodowanie ofiarom. Odpowiedzialność cywilna prywatnych firm powoduje, że w swoich działaniach muszą one uwzględniać nie tylko bezpośrednie zyski, ale również los ludzi i środowiska naturalnego – aby uniknąć strat finansowych w przypadku awarii. Obecnie firmy ponoszą odpowiedzialność cywilną za szkody do sumy 75 mln USD, ale w konkretnych przypadkach limit ten potencjalnie można uchylić politycznie i tak się najwyraźniej stanie w przypadku awarii platformy BP Deepwater Horizon.

Zamiast zwiększać rolę państwa w energetyce, należy skończyć z dotowaniem preferowanych przez polityków źródeł energii i sprywatyzować taką infrastrukturę jak strategiczna rezerwa ropy naftowej. Opiewające na wiele miliardów dolarów programy Departamentu Energii należy zlikwidować. Tego rodzaju reforma spowodowałaby wzrost podaży energii, poprawę bezpieczeństwa energetycznego, spadek kosztów produkcji energii i zwiększenie się sektora prywatnego w stosunku do publicznego.

Dla Ala Gore’a „planetarny stan alarmowy” polega na tym, że pięć do sześciu miliardów ludzi używa ropy, gazu i węgla do zaspokajania swoich potrzeb energetycznych. Tymczasem prawdziwy problem polega na tym, że prawie półtora miliarda mieszkańców świata nie korzysta z nowoczesnych form energii. Wynika to z faktu, że zamiast własności prywatnej, dobrowolnej wymiany i praworządności mamy rozszalały etatyzm.

Wspomniana grupa ludzi do ogrzewania domów i gotowania posiłków używa suszonego łajna i prymitywnej biomasy, co niszczy im zdrowie i skraca życie. Bez elektryczności i maszyn nie mają czystej wody, niezawodnego oświetlenia i innych rzeczy, które pozwalają żyć w wygodnych i sanitarnych warunkach. Ten palący problem wymaga zastąpienia energetycznego etatyzmu wolnością energetyczną.

Wizja wolnorynkowa podkreśla, że państwo nie powinno reglamentować tym ludziom energii. Panele słoneczne i turbiny wiatrowe są w stanie wytworzyć zaledwie ułamek energii produkowanej przez generatory dieslowskie i konwencjonalne elektrownie. Polityczna poprawność nie może decydować o tym, z jakich źródeł energii ludzie korzystają.

Prawo własności a przekleństwo surowcowe

Co istotniejsze, te ofiary etatyzmu muszą uzyskać prawo własności złóż mineralnych oraz infrastruktury energetycznej. Pozwoli to przezwyciężyć tak zwane przekleństwo surowcowe, które polega na tym, że środki ze sprzedaży surowców umożliwiają państwu despotyczne rządy i złą politykę gospodarczą.

Na całym świecie należy odrzucić energetyczne planowanie w wykonaniu elity politycznej. Państwowi planiści popełniają grzech pychy, uważając, że ich wiedza jest lepsza, a cele ważniejsze od wiedzy i celów mas. Tymczasem konsumenci i producenci energii, kierujący się cenami oraz logiką zysku i straty, mają o wiele więcej zbiorowej mądrości niż anonimowi biurokraci rządzący z wysoka. Odgórne planowanie przy najlepszych chęciach niszczy i błędnie alokuje kapitał.

Wolność – posługiwanie się rozumem i perswazją zamiast przymusu – jest szlachetnym celem. W amerykańskim sektorze energetycznym rynek – mimo że probiznesowe i antybiznesowe ingerencje państwa zakłócają jego funkcjonowanie – wytwarza koordynację ekonomiczną, sprzyja wzrostowi gospodarczemu i demokratyzuje bogactwo. Z kolei interwencjonizm państwowy, najbardziej widoczny w latach siedemdziesiątych, kiedy wprowadzono regulowane ceny ropy i gazu, przyczynił się do niedoborów energii, niepokojów społecznych i biurokratycznego marnotrawstwa.

Rynki nie są doskonałe, co skłania niektórych do popierania interwencjonizmu. Rozwiązania polityczne są jednak obarczone błędami analitycznymi, problemami z realizacją i kosztami dla podatników. Innymi słowy, niedoskonałe rynki w realnym świecie prawdopodobnie są lepsze od „doskonałej” regulacji. Ciężar dowodu powinien zatem spoczywać na zwolennikach interwencjonizmu, a nie dobrowolnych transakcji opartych na własności prywatnej i praworządności.

Robert Bradley – założyciel i prezydent Instytutu Badań nad Rynkiem Energii.  Jest członkiem Institute for Economic Affairs w Londynie. Jest wykładowcą na University of Texas. Bradley był ekspertem ds. energii Kongresu USA. Jest członkiem International Association for Energy Economics. Jest autorem „Capitalism at Work: Business, Government, and Energy”.


Tagi


Artykuły powiązane

Atom daje tanią energię i niskie emisje

Kategoria: Ekologia
Uranu wystarczy na co najmniej 200 lat, a może nawet na dziesiątki tysięcy lat – mówi dr inż. Andrzej Strupczewski, profesor Narodowego Centrum Badań Jądrowych.
Atom daje tanią energię i niskie emisje

Coraz bardziej ambitne cele energetyczne

Kategoria: Ekologia
Udział źródeł odnawialnych w konsumpcji energii wynosi w Polsce około 16 proc. Do 2030 r. powinien on wzrosnąć do 23 proc., a dekadę później co najmniej do 28,5 proc. W obliczu zagrożeń klimatycznych i geopolitycznych oczekuje się, że nasze cele będą bardziej ambitne.
Coraz bardziej ambitne cele energetyczne