Autor: Bogdan Góralczyk

Profesor Uniwersytetu Warszawskiego, politolog, dyplomata, znawca Azji.

Po 60 latach integracji Europie zabrakło spoiwa

25 marca przypada 60 rocznica podpisania tzw. traktatów rzymskich i utworzenia Europejskiej Wspólnoty Gospodarczej (EWG). Ten dzień powszechnie uznaje się za początek europejskiego bezprecedensowego procesu integracyjnego. Nastroju do fetowania raczej brak, ale wbrew pozorom nadal jest co świętować.
Po 60 latach integracji Europie zabrakło spoiwa

25 marca przywódcy Unii Europejskiej (UE) ponownie zbiorą się w Rzymie. Atmosfera będzie podniosła, ale nastroju do radosnego fetowania niewiele. Przez wiele dekad w ramach tego unikatowego procesu chodziło o jedno: zbudować pierwszy tego typu w dziejach twór ponadnarodowy, zapewne w formie jakiejś nie do końca zdefiniowanej federacji. Od 2005 r., gdy Francuzi i Holendrzy odrzucili możliwość przyjęcia wspólnej konstytucji, dynamiczny proces stracił rozmach, a nawet, jak się wydaje, azymut i wizję.

Wiązanka kryzysów

Potem w integrację uderzyły kolejne ciosy: światowy kryzys finansowy w 2008 (do dziś nie wyleczony), a następnie kryzys bezpieczeństwa Unii zagrażający – czy to na terenie Ukrainy i Donbasu (z aneksją Krymu włącznie), czy to w postaci wyłonienia się tzw. państwa islamskiego (Daesh). Bezprecedensowa fala migracyjna w 2015 roku wymusiła pytania i sprowokowała zachowania dotąd w integrującej się Europie nie słyszane. Wszystko to razem dość skutecznie podważyło wiarę w integrację i moc unijnych instytucji.

Zamiast modnej i wspieranej integracji pojawiło się widmo renacjonalizacji, a po brytyjskim głosowaniu za Brexitem w czerwcu 2016 r. – dezintegracji, pogłębione jeszcze frustracją w związku z wyborem „antysystemowego” prezydenta Donalda Trumpa w USA. Owszem, najpierw wybory prezydenckie w Austrii w grudniu 2016 r., a ostatnio przegrana równie antysystemowego jak Trump, choć innego w charakterze i sloganach Geerta Wildersa w wyborach parlamentarnych w Holandii, zdają się tendencje odwracać, ale ciągle jeszcze czekamy na dwa najważniejsze wydarzenia na terenie UE w tym roku: wybory we Francji w kwietniu i w Niemczech we wrześniu.

W unijnej agendzie wciąż pozostaje jeszcze jeden, najważniejszy być może kryzys zwany „deficytem demokratycznym” – kryzys wiary w wartości ujęte w kodeksie „kryteriów kopenhaskich”: w moc sprawczą rynków i liberalną demokrację, które tam zostały zadeklarowane jako niepodważalne. Dla wielu nie są dziś już tak mocne, jak u progu integracji.

Na kryzys zaufania w wartości, o charakterze aksjologicznym, nałożył się ten najbardziej newralgiczny, o charakterze gospodarczym. To on już w 2010 r. przedstawił scenariusz Grexitu, czyli możliwość opuszczenia strefy euro, a nawet całej UE przez Grecję. Został ograniczony, ale mimo trzech pakietów pomocowych w wysokości pond 230 mld euro sytuacja gospodarcza w tym kraju nadal jest dramatyczna.  Samo zadłużenie Grecji wobec Trojki wynosi ok. 323 mld euro, czyli ponad 30 tys. euro na głowę mieszkańca.

W bogatych krajach sytuacja społeczna tylko pozornie jest lepsza. Według tzw. indeksu Sentix (mierzącego głównie zaufanie do rynków, ale nie tylko) aż 8 proc. „szans” daje się na możliwość wyjścia z UE Francji (co byłoby w istocie samobójstwem projektu rozpoczętego przecież od niemiecko – francuskiego pojednania). W przypadku Włoch ryzyko wyjścia jest na poziomie 14 proc. To wszystko dowodzi na jak głębokim zakręcie dziejowym UE stanęła.

Gdzie szukać wzrostu

Formalnie, w krótkim okresie, jak zapewniał niedawno w stolicy Danii komisarz UE ds. handlu Karl de Gucht, perspektywy strefy euro, a nawet UE nie są najgorsze. Wchodzimy na nieco wyższą niż dotychczas ścieżkę wzrostu, ale jej utrzymanie – zdaniem de Guchta – będzie możliwe tylko po spełnieniu ważnego warunku: podtrzymaniu dotychczasowego kursu otwarcia naszych rynków na świat. Należy zintensyfikować proces podpisywania dalszych umów handlowych z zawnetrznymi partnerami UE – dotychczas Unia obniżyła lub zniosła bariery w kontaktach ze 159 krajami w ramach WTO – począwszy od skutecznego dokończenia negocjacji z USA nad TTIP, czego domagała się kanclerz Angela Merkel podczas wizyty u prezydenta Donalda Trumpa.

Nawet Thatcher miałaby trudności bez Unii Europejskiej

Problem tkwi w tym, że nie wszyscy podzielają optymizm co do skutecznego zakończenia trudnych negocjacji nad TTIP, jak też utrzymania się całej UE na ścieżce dość wysokiego wzrostu. Nawet wiceprzewodniczący Komisji Europejskiej, odpowiedzialny za euro Valdis Dombrowskis, uważa, że znaleźliśmy się w klasycznej sytuacji „paragrafu 22”: kiedy czasy są sprzyjające, trudno znaleźć zwolenników do wywierania presji na zmiany przynoszące wzrost, a kiedy z kolei czasy są trudne, jak teraz, to uznaje się okoliczności za niesprzyjające do forsowania zmian.

Wzrost gospodarki UE, który jeszcze w początkach 2014 r. niewiele przekraczał 1 proc., pod koniec 2016 r. wzrósł do 1,9 proc. (licząc grudzień do grudnia), co nadal – mimo pewnego ożywienia – trudno uznać za poziom zadowalający. Patrząc chłodno, w zestawieniu z innymi, w tym np. z Chinami (6,5 proc.) czy Indiami (7 proc.), nadal sprawiamy wrażenie pojazdu bardziej buksującego w miejscu, aniżeli rwącego do przodu.

Dalsze zmiany muszą być forsowane, są konieczne i niezbędne. Zapewne na konkretne ruchy będziemy musieli zaczekać do wyborów w Niemczech. Instytucje w Brukseli oraz największe europejskie stolice pochylą się w końcu nad przedstawionymi 1 marca przez przewodniczącego Komisji Europejskiej scenariuszami dalszej integracji.

Nowa polaryzacja

W propozycjach Jean-Claude’a Junckera znalazły się różne koncepcje, od nic nierobienia, poprzez powrót  do strefy wolnego handlu (niektórzy podejrzewają, że jest to wersja forsowana teraz przez władze w Warszawie), aż po – dziś raczej całkowicie nierealną – wizję federacji. Są tam jednak także dwie inne koncepcje. Pierwsza, tzw. twardego jądra, może być rozumiana wielorako – jako pierwotna szóstka państw integrujących się (patrz: niedawne spotkanie w Wersalu Niemiec, Francji, Włoch i Hiszpanii), czy też strefa euro. Może to też być, otwarcie już forsowana przez administrację pani kanclerz Merkel, koncepcja Europy wielu prędkości.

Obie te ostatnie wizje są z punktu widzenia Polski czy nawet całego naszego regionu wręcz niebezpieczne, bo tak, jak w ślad za niedoszłym Grexitem utworzyła się na kontynencie oś Północ – Południe (George Soros czy Joseph Stiglitz utożsamiają ją z podziałem na dłużników i wierzycieli), tak w ramach „wielu prędkości” błyskawicznie możne odnowić się dobrze nam znana, złowroga oś Wschód – Zachód.

Pęknięcia i rozdwojenia na terenie UE są faktem. Zróżnicowanie następuje, jak widzimy, nie tylko pomiędzy poszczególnymi regionami i obszarami kontynentu, ale też – w niemniejszym stopniu – na arenach wewnętrznych poszczególnych państw członkowskich. Ta polaryzacja coraz częściej przybiera formę podziału na zwolenników otwartych i zamkniętych rynków, globalizacji i jej przeciwników, twardej integracji i luźnej w formule współpracy suwerennych państw, jakiej głośnym wyznawcą był kiedyś Charles de Gaulle. Może też dojść, co bardziej prawdopodobne, do „asymetrycznej konfederacji” państw o różnym potencjale, o której pisze w najnowszej, cennej pracy Tomasz G. Grosse.

Świętujmy, bo jest co

Czy jest więc w Rzymie co świętować, gdy tyle kłopotów, wyzwań i problemów na horyzoncie? Wydaje się, że takich powodów jest całkiem sporo. UE jako całość (jeszcze przed wyjściem Brytyjczyków z Unii) to nadal 21-22 proc. światowego PKB. Nadal to ekonomiczny gigant. Dzięki procesowi integracji świętujemy inne unikatowe zjawisko na naszym kontynencie: ponad 70 lat nieprzerwanego pokoju i rozwoju (nie licząc wojen w byłej Jugosławii i lokalnych starć). Nadal legitymujemy się unikatowym na skalę światową dorobkiem prawnym oraz znaczącym oddziaływaniem w kulturze i mediach.

Tyle tylko, że nakładające się na siebie kryzysy przytłaczają. Dają pole i pożywkę różnym poszukiwaczom dróg na skróty, niestroniącym od demagogii i przypodobywania się tłumom. Nie wolno jednak tylko i wyłącznie na tych ostatnich zrzucać winy, co dotychczasowe elity i masowe media głównego nurtu czynią nagminnie.

Bolesna prawda jest bowiem taka, że ani Brexit, ani inne grożące nam „exity”, ani fenomen Trumpa i innych „antysystemowców” nie wzięły się znikąd. Są przecież efektem błędów i zaniechań dotychczasowych elit, jak też ich nadmiernej wiary w moc sprawczą i (samo)regulację rynków.

Czy demokratyczny kapitalizm jest trwały

Tacy badacze jak Thomas Piketty, Branko Milanovic czy wspomniany prof. Stiglitz dowiedli jednego: nadmierna wiara w rynki  przyniosła ze sobą potężne rozwarstwienie i w ślad za tym masowe niezadowolenie. Nic dziwnego, że znaleźli się politycy pragnący wykorzystać tę okoliczność do swoich celów.

Oby jednak za nimi nie szli ekonomiści, bo UE w tym stanie, jakim obecnie jest, wymaga chłodnej analizy i skutecznej, acz trudnej w realizacji naprawy. Problem w tym, że proponowane rozwiązania bywają nawet diametralnie od siebie różne, a dialogu brak. Bez wzajemnego zrozumienia, porozumienia i konsensusu z tego zapętlenia, w jakim UE i strefa euro się dzisiaj znalazły nie wyjdziemy. Kto zaoferuje nam taką wizję i wielkie spoiwo?

 

Otwarta licencja


Tagi