Autor: Mateusz Machaj

Dr hab. nauk ekonomicznych, pracownik Uniwersytetu Wrocławskiego

Polemika: Dlaczego Zachód jest bogaty

Tydzień temu Rafał Woś podniósł temat zagadki wzrostu gospodarczego – dlaczego niektóre kraje są bogate, a inne biedne? Chciałbym zwrócić uwagę na jeden z poruszonych argumentów, mianowicie ten o rzekomo wysokich płacach w krajach zachodnich będących być może przyczyną szybkiego wzrostu.
Polemika: Dlaczego Zachód jest bogaty

Mateusz Machaj

W swoim artykule „Geny, dżuma i przypadek” w cyklu Podręcznik Nowej Ekonomii autor sugeruje:

Bo skoro zachodni kapitał nie mógł się oprzeć na taniej (albo – jak w Polsce szlacheckiej – darmowej) pracy, to musiał szukać kolejnych czynników budujących konkurencyjność. I tak – z potrzeby – zrodziła się mechanizacja zachodnich gospodarek, czyli świt rewolucji przemysłowej XVIII w. I tak dochodzimy do kanonicznej opowieści o korzeniach kapitalizmu i zachodniej rewolucji przemysłowej. Oczywiście tok rozumowania zaproponowany przez Votha i Voigtlaendera ma walor dalece ponadhistoryczny. Łamie bowiem stereotypowe myślenie o rozwoju gospodarczym, według którego dobre płace są jakby jego ukoronowaniem. Tymczasem tu jest odwrotnie. To od wzrostu płac zaczął się zachodni dobrobyt. (>>cały tekst Rafała Wosia)

Uściślijmy, że wcale nie chodzi o „wysokie płace”, tylko o „relatywnie wysokie dochody”. Różnica między jednym a drugim jest ogromna. W Wielkiej Brytanii u progu rewolucji przemysłowej płace były relatywnie wyższe niż w innych krajach, ale dalekie były od wysokich. Trudno oczywiście mierzyć poziom życia porównując społeczeństwa odległe o 200 lat.

Jednocześnie możemy bezpiecznie powiedzieć, że według dzisiejszych standardów dochód przeciętnego Anglika z pewnością nie przekraczał dzisiejszych 5 dolarów na dzień (uwzględniając siłę nabywczą), choć i tak zawyżam, bo pewnie było to mniej. Szybkie przeliczenie mówi nam, że z takimi zarobkami przeciętny robotnik zarabiałby trzy razy mniej niż wynosi płaca minimalna w Polsce (nie miałby też dostępu do dóbr publicznych, które są finansowane przez podatkową część „brutto” z płacy). Dlatego płace brytyjskie wcale nie były wysokie. Patrząc z perspektywy dzisiejszej Anglii, czy Polski, były bardzo, bardzo niskie.

Warto precyzyjnie przedstawić rozumowanie Votha i Voigtlaendera. Nie twierdzą oni bowiem, że wysokie płace odpowiadają za gospodarczy wzrost (a przynajmniej nie w ich modelu wzrostu brytyjskiej gospodarki). Twierdzą, że ograniczona rozrodczość przyczyniła się do podniesienia dochodów, co następnie zwiększyło „prawdopodobieństwo industrializacji”. Ich argument jest stosowany do otoczenia Malthuzjańskiego, takiego w którym demografia jest ściśle regulowana minimum egzystencji (czyli chodzi nie tyle o wysokość płac, ile o barierę śmierci głodowej).

Rozumowanie Votha i Voigtlaendera jest tak naprawdę następujące: dochody minimalnie, wyższe ponad fizyczne minimum egzystencji, zmniejszają prawdopodobieństwo, że społeczność ucierpi z powodu wymierania w pułapce Malthuzjańskiej. Nie chodzi o napędzanie wzrostu wysokimi (czy też relatywnie wysokimi) płacami, lecz oddalenie się od autentycznego minimum egzystencji. W swoim wyimaginowanym modelu autorzy również zmieniają wyjściowe parametry brytyjskie, podnosząc przyrost naturalny wcześniej i szybciej. I dochodzą do wniosku, że w takim scenariuszu byłaby spora szansa na pozostanie w pułapce Malthusa. Można oczywiście mieć uzasadnione wątpliwości co do tej tezy, ale chyba nie jest ona tym, co sugeruje Rafał Woś.

Po omówieniu „warunków początkowych” Voth i Voightlaender idą następnie tropem wybitnego historyka gospodarczego Joela Mokyra i podkreślają, że wyjściowy warunek dostatecznie przyzwoitego jak na tamte czasy poziomu życia (a zatrważająco niskiego, jak na współczesne standardy) otwiera drogę do prawdziwych źródeł wzrostu gospodarczego. Na temat przedstawionego modelu tak napisali w artykule „Why England? Demographic factors, structural change and physical capital accumulation during the Industrial Revolution” (“Dlaczego Anglia? Czynniki demograficzne, strukturalna zmiana i fizyczna akumulacja kapitału podczas rewolucji przemysłowej”):

Nowe metody adaptacji i wykorzystania pożytecznej istniejącej technologii były kluczowe (…) Wiele postępów produkcyjnych było zawartych w lepszych elementach wyposażenia kapitałowego. Co pozwoliło na ten postęp, to nie mała grupa kilku heroicznych inwestorów, lecz mała arystokracja wysoce wyszkolonych rzemieślników, prawdopodobnie nie więcej niż 5 proc. siły roboczej [ludzie nie mający umowy o pracę i niepłacący składek na ZUS].

Ci szklarze, wytwórcy narzędzi i specjaliści w solidnej mechanice były kluczowi w przekształcaniu idei w działające prototypy, lub istniejących maszyn w sensowne dobra kapitałowe. Industrializacja pojawia się w naszym modelu w następujący sposób: dochody wahają się wokół długoterminowego trendu, ograniczane realiami demograficznymi epoki przedindustrialnej. Technologia poprawia się, lecz powoli poprzez użycie samego kapitału – im więcej działalności wytwórczej, tym większe spektrum dla poprawy i przemiany istniejących projektów.

Im większe dochody przedindustrialne, tym większa szansa na pozytywny i trwały szok, który prowadzi do wielkiego wzrostu w produkcji przemysłowej. Im większa produkcja przemysłowa, tym generalnie bardziej kapitałochłonna staje się produkcja – oraz tym większe pole dla wzrostów w produktywności z powodu rosnącego różnicowania dóbr kapitałowych.

A zatem raczej nie do końca „to od wzrostu płac zaczął się zachodni dobrobyt”, jak pisze Rafał Woś, tylko dochód relatywnie wyższy od fizycznego minimum egzystencji (dochód rzędu trzech dolarów dziennie) przygotował grunt pod realia wzrostu gospodarczego powodowanego eksplozją innowacyjności i akumulacji kapitału.

Wracając do sedna argumentacji Rafała Wosia (odbiegającej w zasadzie od Votha i Voightlaendera) o tym, że droższa praca zmusza do poszukiwania „kolejnych czynników budujących konkurencyjność”. Argument o relatywnej wysokiej cenie pracy, jako źródeł innowacji nie wytrzymuje sensownej analizy.

Po pierwsze, w Malthuzjańskim etapie historii niejednokrotnie i w różnych miejscach praca stawała się relatywnie droższa, a to jeszcze nie powodowało automatycznie wzrostu gospodarczego. Dlaczego miało to akurat zadziałać w pewnym momencie w Anglii? Po drugie, w działalności przedsiębiorczej liczy się ekonomiczna kalkulacja i generalna oszczędność kapitału. Nie ma znaczenia, czy dodatkowe zyski osiąga się z rozważnego alokowania pracy, rozważnego alokowania zasobów naturalnych, czy też rozważnego alokowania dóbr kapitałowych. Każdy sposób dobry. Wszelkie potencjalne zyski z produktywności i dodatkowe pieniądze wynikające z redukcji kosztów zawierają w sobie ukryte korzyści.

Po trzecie, goła praca bez uposażenia kapitałowego ma fatalnie niską produktywność. To kapitał pozwala na zwiększenie efektywności (a w konsekwencji wzrost płac). Dlatego jak zauważyła wybitna historyczka Deidre McCloskey ciągły postęp w rewolucji przemysłowej ogniskował wokół idei ekonomizowania i oszczędzania zasobów naturalnych, a nie pracy. Przedsiębiorcy w trakcie rewolucji przemysłowej bardziej martwili się o oszczędzanie węgla i energii niż godzin pracy pracowników. Stąd pojawiał się pęd do dalszego pogłębiania innowacji i zwiększania mocy produkcyjnych kilkukrotnie.

Mało tego. Jako że produktywność pracy jest sprzężona z uposażeniem kapitałowym, to można spokojnie wysunąć argument, że tania praca jest również stymulująca do inwestowania w innowacje i dobra kapitałowe, ponieważ w taniej – niedoszacowanej na rynku – pracy ukryte jest pole do arbitrażu i większych zysków z tytułu inwestowania. W istocie to tłumaczy przecież ciągły napływ kapitału zagranicznego do krajów rozwijających się, w których płace są niższe niż w zachodnich. Drzemią w nich niezrealizowane i jeszcze nieskapitalizowane korzyści.

Wydaje się, że w ekonomii nie ma teorii długookresowego wzrostu gospodarczego, która opiera się na tym, czego chciałby Rafał Woś: czyli na wysokich płacach rzekomo go powodujących. Powyższe wspomniane modele Votha i Voightlaendera mówią o wyjściowym wysokim dochodzie całkowitym, który pozwala na lepszy start dla innowacji i większego wzrostu (i z tym można polemizować). W ekonomii wzrostu mamy teorie klasyczne, neoklasyczne, endogeniczne, całościowe, instytucjonalne, geograficzne, genetyczne etc. Bardzo różne, trochę ich jest i w sumie każdy z teoretyków ma swoje unikatowe propozycje, różniące się od innych. Nie opierają się one jednak na twierdzeniu, że należy podnieść płace pracowników i czekać na pojawienie się wzrostu gospodarczego w wyniku takiej zmiany.

Owszem, poparcia dla nieobniżania płac można szukać w krótkookresowych teoriach, ale one nie dotyczą wzrostu gospodarczego, lecz teorii fluktuacji. Klasycznym już przykładem są opracowania Keynesa, który twierdził, że obniżki płac w trakcie kryzysu nie rozwiązują problemów recesji. Proszę jednak zwrócić uwagę, że dotyczy to, jak zwraca uwagę Keynes, szczególnego przypadku: kryzysu gospodarczego. W Ogólnej teorii Keynesa nie znajdziemy teorii wzrostu gospodarczego, lecz teorię kryzysów i wychodzenia z nich. Nie ma tam opracowań, jak osiągnąć wysokie stopy wzrostu.

To samo odnosi się do opracowań wybitnego polskiego ekonomisty Michała Kaleckiego. Jak wskazałem w jednym z poprzednich artykułów sam Kalecki widział dobrze, że podstawą wzrostu (jak i do teorii wahań gospodarczych) jest kwestia podejmowania inwestycji dokonywanych przez kapitalistów. Zdaniem Kaleckiego inwestycje są źródłem wzrostu, a ich niestabilna natura prowadzi do cykliczności tego wzrostu. Płace są w jego modelu rzeczą wtórną.

Długookresowego wysokiego wzrostu gospodarczego nie osiąga się przez samo podnoszenie płac, ponieważ jak wskazywał Kalecki płace pracowników to czysta konsumpcja, wydatkowanie na dobra finalne. A to nie wydatkowanie na dobra finalne podnosi produkcję, tylko wydatkowanie i inwestowanie w dobra pośrednie, w dobra kapitałowe. Dobra finalne są owocem ich odpowiedniej konfiguracji dokładnie tak samo jak wysokie płace na Zachodzie są owocem spektakularnej konfiguracji dóbr kapitałowych.

Mateusz Machaj

Otwarta licencja


Tagi