Autor: Sebastian Stodolak

Dziennikarz, filozof, muzyk, pracuje w Dzienniku Gazecie Prawnej.

Przed nami 20 lat ratowania euro

UE akcję ratunkową rozpoczęła za późno, a podjęte działania nie były wystarczająco radykalne. Błędy popełniono już na początku, ignorując wskazówki twórcy koncepcji unii monetarnej – przekonuje prof. David Mayes, specjalista od integracji monetarnej.
Przed nami 20 lat ratowania euro

David Mayes (Fot. David Mayes)

Obserwator Finansowy: Jak z perspektywy odległej Nowej Zelandii wygląda przyszłość strefy euro?

Prof. David Mayes: Cóż, jestem umiarkowanym optymistą. W końcu uda się uzdrowić strefę euro. Jeśli chodzi o tempo wzrostu krajów, które się w niej znajdują, cudów nie oczekuję, ale przynajmniej zacznie ona sprawnie funkcjonować.

Tak przekonują politycy. Pytanie: kiedy?

Tu nie jestem optymistą. To kwestia wielu lat, nawet dwóch dekad.

Dwie dekady nieustannego pompowania pieniędzy w system finansowy i bankowy?

Może nie aż tak, ale z całą pewnością jeszcze nie raz trzeba będzie pomóc finansowo któremuś z krajów strefy euro. Tak nie musiało być. Gdyby Europa bardziej zdecydowanie zareagowała na swoje kłopoty, które najpierw objawiły się w Grecji, gdyby wyasygnowała szybciej i większe środki dla zapewnienia stabilności systemowej, być może kryzys trwałby znacznie krócej. Proszę spojrzeć na Stany Zjednoczone. Najpierw same napytały sobie biedy wywołując kryzys finansowy, ale potem szybko zareagowały. Ponad 700 mld dolarów natychmiast przeznaczono na pomoc bankom i instytucjom finansowym.

Zapłacili podatnicy, wzrósł deficyt…

To prawda, ale to są koszty, które trzeba było ponieść, żeby relatywnie szybko wykaraskać się z problemów. Brak zdecydowanych ruchów w Europie przełożył się na fakt, że europejscy podatnicy koniec końców ponoszą wyższe koszty niż amerykańscy. USA były bardziej realistyczne, Europa bardziej zachowawcza.

Ok. Europa nie podała na czas odpowiedniej dawki sterydów gospodarce. Ale pomówmy o działaniach długofalowych, czyli regulacjach. Zarówno USA, jak i Europa wprowadziły takie po wybuchu kryzysu. Kto tutaj wypada lepiej?

Zależy, czy rozmawiamy o krajach, czy ogólnie – o Unii Europejskiej. Bo, jeśli mowa o państwach, to najmądrzej na kryzys zareagowała Wielka Brytania. Bardzo szybko, już w 2009 r., zdiagnozowała swoje słabości, dokonując rewizji swojej zdolności radzenia sobie z kryzysami w systemie bankowym. Reformy wprowadzone w 2009 r. zlikwidowały na przykład niewydolny organ nadzorczy – Financial Services Authority – zastępując go dwoma nowymi, czyli lepiej zaprojektowanymi agencjami, które związane są z Bankiem Anglii.

Zreformowano także system ubezpieczania depozytów, który działał w oparciu o koasekurację. Ludzie, jak się okazało, nie chcieli ponosić wspólnie z bankami ryzyka ubezpieczania depozytów i na pierwsze informacje o problemach sektora bankowego, wypłacali masowo swoje pieniądze. Teraz Wielka Brytania jest na etapie próby oddzielenia bankowości detalicznej od bankowości inwestycyjnej. Reformy trwają.

Taki podział miał być wprowadzony w USA – nazwano to regułą Volckera od nazwiska ekonomisty, który ją wymyślił. Dotąd to się nie udało.

Nie udało się, bo reformy wymienione w ustawie Dodda-Franka trzeba wprowadzać za pomocą specjalnych, dodatkowych rozporządzeń i regulacji. To powoduje wzrost zużycia papieru i opóźnia realizację tej, i tak opasłej i skomplikowanej, ustawy. I to jest największa wada reform finansowych w USA.

Z kolei, jeśli chodzi o Unię Europejską, to myślę, że zmiany idą w dobrym kierunku. Mam na myśli choćby proponowaną przez Komisję Europejską dyrektywę pod nazwą Directive on Recovery and Resolution. Wymuszać będzie ona na dużych bankach opracowywanie wiarygodnych planów ratunkowych na wypadek problemów w przyszłości. Planów, które pozwolą uniknąć państwowej interwencji. Na poszczególnych państwach strefy euro będzie zaś wymuszać przygotowanie zapasowych planów na wypadek, gdyby taka interwencja okazała się jednak nieunikniona.

A co Pan myśli o unii bankowej – dobry to pomysł?

To interesujący i bardzo dobry pomysł. Europa znajduje się obecnie w sytuacji Stanów Zjednoczonych z lat 30 XX wieku. Aż do Czarnego Czwartku w 1929 r., czyli do momentu załamania się nowojorskiej giełdy, to poszczególne stany zajmowały się problemami związanymi z sektorem bankowym, choćby z ubezpieczaniem depozytów. Po kryzysie uświadomiono sobie, że tak dalej być nie może, że potrzeba rozwiązań na skalę krajową. I tak powstał Federal Deposit Insurance Corporation, urząd gwarantujący depozyty na poziomie ogólnokrajowym. Na ten poziom przeniesiono również nadzór nad bankami.

W Europie także należy stworzyć taki powszechny organ nadzorujący system bankowy oraz powszechny system ubezpieczeń depozytów. Należy także powołać instytucję zajmująca się identyfikowaniem i rozwiązywaniem problemów systemowych. Od tego właściwie należałoby zacząć. Taka instytucja zajmowałaby się na przykład oceną tego, które banki i jak wpływają na system finansowy. Wiedzielibyśmy, których instytucji się obawiać. Tylko wtedy uzyskalibyśmy pewność, że upadek dużego banku nie zainfekuje gospodarki bakcylem kolejnego kryzysu. Tymi zagadnieniami ma w teorii zająć się właśnie unia bankowa.

Tyle, że unia bankowa może powstanie, a może nie… Dwoma najważniejszymi krajami UE targają konflikty. Mam na myśli Niemcy i Francję.

Z całą pewnością jej powstanie będzie opóźnione. I nie wiemy, jaki będzie jej ostateczny kształt.

W kontekście reform w Europie rzucano jeszcze pomysły na wprowadzenie podatku od transakcji finansowych…

Ale to byłaby katastrofa! Taki podatek może funkcjonować jedynie wprowadzany globalnie, a nie lokalnie. Na globalne jego zastosowanie nie ma szans. Gdyby Unia to zrobiła, biznes uciekłby z Europy. Proszę sobie przypomnieć lata 60 ubiegłego wieku, gdy USA były bardzo restrykcyjne, jeśli chodzi o sektor finansowy. Efektem tego była emigracja dużych korporacji do Londynu. Wielka Brytania bardzo na tym skorzystała. Ameryka straciła.

Dzięki wzmocnieniu londyńskiego City, to właśnie Wielka Brytania jest bazą wielu europejskich banków inwestycyjnych, to właśnie w Wielkiej Brytanii przeprowadza się znaczną część transakcji rozliczanych w euro, mimo, że ona sama do euro nie należy. Proszę sobie wyobrazić, co by było, gdyby Wielka Brytania opuściła Unię Europejską. To przecież coraz poważniejszy scenariusz.

Może i tak, ale przecież nie opuściłaby europejskiego rynku.

Proszę wziąć pod uwagę czynnik polityczny. Wyjście Wielkiej Brytanii z Unii mogłoby przełożyć się na ruchy protekcjonistyczne. Bruksela mogłaby w odwecie ograniczyć import niektórych usług bankowych i finansowych spoza strefy euro. Na tym straciłaby zarówno Wielka Brytania, jak i obywatele oraz biznes strefy euro.

Wróćmy więc do problemu euro. Czy można powiedzieć, że strefa euro została źle zaprojektowana? Już Milton Friedman tak twierdził.

Nie chodzi o projekt. Chodzi o realizację. Niestety, popełniono trzy kardynalne błędy tworząc unię walutową w Europie. Po pierwsze w Traktat z Maastricht wpisano wyłącznie kryteria monetarne, które dane państwo musi spełnić, by przystąpić do strefy euro. Zupełnie nie wzięto pod uwagę kwestii związanych z gospodarką.

Zignorowano wskazówki profesora Roberta Mundella, który opracował teorię unii monetarnej. Radził on, by kraje przystępujące do takiej unii wykazywały podobny poziom rozwoju gospodarczego, a przede wszystkim – by wykazywały się zdolnością do radzenia sobie z szokami bez uciekania się do narzędzi polityki pieniężnej. Z prostej przyczyny: tych narzędzi po wstąpieniu do unii po prostu nie ma.

Drugim zaniedbaniem przy powstaniu strefy euro było pominięcie kwestii konwergencji cen. Wzięto pod uwagę konwergencję inflacji, ale nie cen. To spowodowało, że w krajach o niskich cenach, które dołączyły do strefy euro, następowało szybkie dostosowanie się do ogólnego poziomu cen i niezwykle szybki wzrost PKB. W ten sposób tworzyły się bańki w Irlandii, czy Hiszpanii.

Trzeci błąd polegał na tym, że już w trakcie funkcjonowania strefy nie egzekwowano wymogów dotyczących relacji długu do PKB. Włochy na przykład, które zobowiązane były traktatami do zmniejszania długu, zarzuciły te działania, gdy zobaczyły, że problemy z długiem zaczęły mieć Francja, czy Niemcy.

Czy w związku z powyższym nie należałoby dojść do wniosku, że strefa euro miała destruktywny wpływ na objęte nią gospodarki?

Byłby to wniosek zbyt ogólny, a przez to nieprawdziwy. Weźmy Szwecję i Finlandię. Szwecja nie weszła do strefy euro, Finlandia weszła. Obie gospodarki radzą sobie dobrze. Szwecja euro nigdy nie potrzebowała, a Finlandia uznała, że strefa euro da jej dobrą motywację do reform strukturalnych i uelastycznienia gospodarki. Udało się. Finlandia, jako elastyczna gospodarka umie sobie radzić sama z szokami, które wstrząsają strefą euro.

W Polsce część polityków przekonuje, że przyjęcie euro to dobre rozwiązanie dla naszego kraju. Słusznie?

To zależy od tego, czy Polska jest gospodarką elastyczną. Jeśli jest, poradzi sobie zarówno w strefie euro, jak i poza nią. Jeśli nie jest, wejście do strefy euro może okazać się dobrowolnym wskoczeniem do własnej trumny.

David Mayes jest profesorem finansów na University of Auckland w Nowej Zelandii. Był głównym ekonomistą nowozelandzkiego banku centralnego, a także doradcą Banku Finlandii. W pracy naukowej zajmuje się głównie kwestią integracji monetarnej i finansowej Unii Europejskiej.

W dniach 24 – 26 czerwca 2013 r. David Mayes będzie gościem III Europejskiego Kongresu Finansowego w Sopocie.

OF

David Mayes (Fot. David Mayes)

Otwarta licencja


Tagi