Autor: Kenneth Rogoff

Profesor ekonomii i polityki publicznej na Uniwersytecie Harvarda, publicysta Project Syndicate

Rynki globalne pod ciężarem strachu

Zmienność rynków, nadzwyczajną w 2015 r., w znacznym stopniu zawdzięczamy rzeczywistym zagrożeniom, a także niepewności co do takich czynników jak chiński wzrost, banki europejskie i nasycenie ropą. Przed dwa pierwsze miesiące tego roku wielu inwestorów ogarnęła panika, że nawet USA - najbardziej krzepiący na świecie przykład wzrostu - bliskie są wejścia w recesje.
Rynki globalne pod ciężarem strachu

Nawet wśród ekspertów, uczestniczących w comiesięcznej ankiecie „Wall Street Journal”, 21 proc. było przekonanych, że recesja jest tuż-tuż.

Zagrożenia istnieją – nie będę zaprzeczać. Odpowiednio silne załamanie chińskiego wzrostu czy systemu finansowego Europy mogłoby z pewnością spowodować przejście gospodarki globalnej z powolnego wzrostu w recesję. A jeszcze bardziej zastraszające jest to, że w przyszłym roku o tej porze urząd prezydenta USA może się przekształcić w telewizyjny reality-show.

Z perspektywy makroekonomicznej fundamenty gospodarki wcale nie wyglądają tak źle. Dane o zatrudnieniu są korzystne, nastroje konsumentów trzymają się mocno, a sektor naftowy nie jest na tyle duży (w relacji do PKB), żeby załamanie cen ropy powaliło gospodarkę USA na kolana. Tak naprawdę jedynym niedocenianym (i to mocno) czynnikiem pobudzającym nastroje rynkowe jest obecnie strach przed kolejnym wielkim kryzysem.

Są pewne paralele między dzisiejszą niepewnością a nastrojami rynkowymi w dekadzie bezpośrednio po II wojnie światowej. W obydwu przypadkach występował przesadny popyt na bezpieczne aktywa. Po wojnie wielką rolę odgrywały oczywiście restrykcje finansowe, bo rządy wpychały wręcz inwestorom prywatnym papiery dłużne z oprocentowaniem niższym od rynkowego.

Gdy w dziesięć lat po II wojnie światowej słynny ekonomista John Kenneth Galbraith wyraził opinię, że świat może dotknąć kolejna recesja, rynki wpadły w panikę. Ludzie wciąż pamiętali, że we wczesnym okresie Wielkiego Kryzysu notowania na giełdzie w USA spadły o 90 proc. Wtedy – w latach 50. XX wieku – nietrudno było wyobrazić sobie, że sprawy mogą się znów źle potoczyć. W końcu świat dopiero co przebrnął przez serię katastrof – w tym przez dwie wojny światowe, globalną epidemię grypy i oczywiście sam Wielki Kryzys. Poza tym sześćdziesiąt lat temu widmo wojny atomowej wydawało się aż nadto realne.

Dziś ludziom nie trzeba przypominać, jak mocne i jak szybkie mogą być spadki na giełdach. Po kryzysie finansowym z 2008 roku amerykańskie akcje straciły ponad 50 proc. W niektórych krajach załamanie na giełdzie było znacznie głębsze: na przykład w Islandii – o ponad 90 proc. Nie ma się więc co dziwić, że gdy niedawne spadki na rynku sięgnęły 20 proc., wielu zastanawiało się, ile się jeszcze może pogorszyć. I czy obawy przed nową recesją nie staną się samospełniającą się prognozą.

Uważa się, że gdy inwestorzy tak bardzo boją się recesji i gdy akcje spadają tak mocno, wtedy te zniżkujące nastroje za pomocą sprzężenia zwrotnego – uruchamianego przez mniejsze zakupy – przenoszą się do gospodarki realnej i przynoszą załamanie, którego się obawiano. Ci inwestorzy mogą mieć rację. Nawet jeśli rynki nadmiernie oceniają własny wpływ na gospodarkę realną.

Z drugiej strony fakt, iż mimo przeciwnych wiatrów globalnych Stany Zjednoczone dają radę iść do przodu mimo, sugeruje, że popyt krajowy jest solidny. Nie wydaje się jednak, by robiło to wrażenie na rynkach. Nawet ci inwestorzy, którzy do gospodarki amerykańskiej nadal podchodzą z ostrożnym optymizmem, obawiają się, że Rezerwa Federalna USA uzna jej wzrost za powód do kontynuacji podwyżek stóp procentowych. To zaś stworzy ogromne problemy dla krajów wschodzących.

Oczywiście są też inne – poza strachem – wyjaśnienia tej wahliwości rynków. Najprostsze brzmi, że naprawdę jest aż tak źle. Być może poszczególne zagrożenia nie mają tego samego rzędu wielkości co w latach 50. XX wieku, ale jest ich więcej, a zmiany na rynkach startują ze znacznie bardziej zawyżonego poziomu.

Ponadto globalizacja finansowa doprowadziła do znacznego nasilenia głębokich wzajemnych powiązań, zwielokrotniając tym samym transmisję wstrząsów. Światowy rynek zadłużeniowy charakteryzuje duża kruchość i słabość, a obecne poluzowanie polityki pieniężnej kryje pod powierzchnią głęboko zakorzenione problemy. Niektórzy uważają, że czynnikiem powodującym olbrzymie fluktuacje cenowe jest brak płynności na czołowych rynkach. Przy ograniczeniu płynności mała zmiana popytu czy podaży może czasem oznaczać, że do przywrócenia równowagi potrzeba dużej zmiany cen.

Wciąż jednak najbardziej przekonujące jest wyjaśnienie, iż rynki obawiają się, że gdy pojawią się zagrożenia zewnętrzne, politycy i decydenci nie będą w starciu z nimi skuteczni. Ze wszystkich bowiem ujawnionych przez kryzys słabości najpoważniejszą był paraliż w polityce publicznej.

Niektórzy mówią, że rządy robią za mało, by podsycić popyt. To prawda, ale prawda niepełna. Największym z ciążących dziś  problemów jest to, że większości krajów kompletnie nie udało się wprowadzenie reform strukturalnych. Ponieważ wzrost wydajności utknął (przynajmniej okresowo) na niskim poziomie, a populacja globalna znajduje się w długookresowym trendzie malejącym, realne ograniczeniem dla krajów rozwiniętych jest strona podażowa, nie zaś brak popytu.

O wzroście gospodarczym kraju na długą metę decydują czynniki podażowe. Jeśli tymczasem nawet po kryzysie państwa nie są w stanie zdobyć się na głębokie reformy strukturalne, to trudno pojąć, jak w ogóle reformy te mogłyby nastąpić. Kierowanie rządem jak telewizyjnym reality-show, z jednym okiem zawsze skierowanym na ratingi, z pewnością tego nie rozwiąże.

Kenneth Rogoff, dawniej główny ekonomista MFW, jest profesorem ekonomii i polityki publicznej w Uniwersytecie Harvarda.

© Project Syndicate

www.project-syndicate.org


Tagi


Artykuły powiązane