Autor: Jacek Ramotowski

Dziennikarz zajmujący się rynkami finansowymi, zwłaszcza systemem bankowym.

Skok w innowacje to dla nas jedyna szansa

Pierwszą inwestycją na drodze przestawiania gospodarki na innowacyjny tor powinna być inwestycja w kadry, a długoterminowe plany muszą zaczynać się od edukacji – mówi Sebastian Ptak, członek zarządu firmy technologicznej Blue Media.
Skok w innowacje to dla nas jedyna szansa

Sebastian Ptak (Fot. Marek Zawadka)

ObserwatorFinansowy.pl: Czy roboty zaczną wypłacać nam świadczenia z ZUS?

Sebastian Ptak: Obawa, że roboty zabiorą nam pracę, jest uzasadniona. Różne dane pokazują, że w Korei i na Tajwanie szybko rozwija się robotyzacja fabryk i w nieodległym czasie ludzie stracą w nich pracę. Robot zawsze będzie tańszy. A właśnie takie fabryki ściągnęliśmy do Polski. Musimy więc przestawić się na zupełnie inny tor.

Wiadomo jaki?

W przypadku innowacji i kompetencji będziemy jeszcze bardzo długo wygrywać z robotami. Postawmy na to.

Jak to zrobić?

Mamy świetnie wykształconych ludzi, którzy mają szansę tworzyć gospodarkę opartą na wiedzy. I nie mamy też innej alternatywy, żeby wybić się z pułapki średniego rozwoju. Nie znajdziemy diamentów w Świętokrzyskim. Więc gospodarka oparta na wiedzy jest naszą jedyną szansą.

Kto ma ją zbudować? Państwo?

Współudział państwa w inwestycjach w innowacje jest niezbędny. W projekcie realizowanym w Izraelu państwo inwestuje w firmy technologiczne, dając gwarancje inwestorom z funduszy wysokiego ryzyka. Mając to samo ryzyko w innych krajach, przyjdą do Izraela, bo tam jest państwowa gwarancja.

Optymalny byłby taki podział, że na jedną trzecią inwestycji składają się obywatele, na jedną trzecią państwo, a na jedną trzecią zagraniczny kapitał wysokiego ryzyka.

Były już takie próby, związane z unijnymi funduszami, których udział obniżał ryzyko. Był program Innowacyjna Gospodarka, działanie 8.1. Nie za bardzo to wyszło.

Bo mamy problem urzędniczy. Kto w imieniu państwa ma inwestować? Program Innowacyjna Gospodarka 8.1 nie udał się, bo przy stole spotkali się urzędnik, który nie miał pojęcia o biznesie i ludzie, którzy nie mieli pieniędzy na biznes. Dla urzędnika ważne są wskaźniki absorbcji unijnych funduszy, ich bezpieczne wydanie i rozliczenie. Urzędnik unika ryzyka.

Z kolei apetyt na ryzyko wnioskujących o fundusze polegał na tym, że jeśli im się nie powiedzie, to kto inny zasponsoruje ich porażkę. Wszystko to, co jest istotne w biznesie, zostało zanegowane na samym poziomie idei tego programu.

To znaczy, że nie należy finansować start-upów?

Dużych firm oczywiście nie ma sensu finansować, bo poradzą sobie i bez większego problemu ściągną kapitał. Małe firmy też są problematyczne, a ich finansowanie obarczone dużym ryzykiem. W moim przekonaniu w pierwszej kolejności ryzyko to powinni brać na siebie młodzi przedsiębiorcy, potem inwestorzy, a w ostatniej kolejności państwo. W przeciwnym razie dochodzimy do sytuacji, kiedy gros twórców start-upów myśli jedynie o tym jak tu zdobyć i przejeść kolejne finansowanie.

Największą siłą polskiej gospodarki powinny być średnie firmy. One mają już za sobą najtrudniejszy okres, były w stanie przetrwać ryzyko początku działalności. Mają model biznesowy, który już się sprawdził. Mają szansę stać się dużymi firmami, dla których zdobycie kapitału na rynku międzynarodowym nie będzie problemem. Wsparcie państwowe powinno iść w tym kierunku.

Mówi się o tym trochę w „Planie na rzecz Odpowiedzialnego Rozwoju” wicepremiera Mateusza Morawieckiego. Poza tym przewiduje on mobilizację oszczędności krajowych.

Żyjemy w stosunkowo biednym społeczeństwie, gdzie udział płac w PKB jest na tyle niski, że oszczędności indywidualne będą miały niewielki wpływ na finansowanie całej gospodarki. Sądzę, że w „Plan” mowa jest raczej o finansowaniu przez wielkie firmy, które mają w sumie, powiedzmy, 100 mld zł na rachunkach bankowych.

Większość z nich to firmy państwowe. Państwo staje się superinwestorem. Kto ma podejmować konkretne decyzje inwestycyjne, jeśli nie urzędnik?

Jeśli będzie je podejmował urzędnik, to plan nie może się udać. Wygrają ci, którzy mają najlepszą firmę do wypełniania wniosków. Natomiast innowacja nie ma szans, gdyż urzędnik nie jest w stanie się z nią zmierzyć. Musiałby to robić ktoś, kto ma doświadczenie inwestycyjne.

Ocenić, że coś jest ryzykowne, ale może się udać. W krajach, w których takie inwestycje państwowe się udały, pracowali przy nich ludzie z rynku finansowego. Dostarczali wiedzę i inwestycyjne know-how, którego urzędnik nie ma i mieć nie będzie.

Staliśmy się zakładnikami ideologii taniego państwa?

Taniego i nieinteligentnego. Bo chcemy osiągnąć wyżyny możliwości finansowych i technologicznych, nie wydając na kadry. Nie ma problemu z wyrzucaniem pieniędzy na nową fabrykę, na serwery, ale już jest problem z wydawaniem na ludzi. A przy tym chcemy, żeby w Polsce się lepiej zarabiało. Tymczasem dla firmy działającej w obszarach innowacyjno-usługowych 80-90 proc. kosztów stanowią właśnie ludzie. Uzyskanie leasingu na park maszynowy nie jest wielkim problemem, ale gigantycznym jest ściągniecie kadr i ich utrzymanie. To jest kwestia odwrócenia pewnego trendu w myśleniu.

Brzmi to bardzo optymistycznie. Zaczęliśmy od ponurej wizji robotów odbierających pracę ludziom, a teraz mówimy, jak towarzysz Stalin, że najważniejsze są kadry. To konkluzja?

Oczywiście, że nie, bo plan wicepremiera Morawieckiego, plan na 30 lat, powinien zacząć się dziś w szkole. To konkluzja.

Dlaczego?

Najbardziej pożądanym zawodem w gospodarce innowacyjnej jest analityk, który umie wiązać mnóstwo różnych rzeczy, wędrować pomiędzy różnymi dziedzinami. Szkoła, jaką mamy, przygotowuje do pracy w fabryce, w której ludzi wcześniej czy później zastąpią roboty. W szkole liczy się średnia, więc gasi się pasję, dając wiedzę o wszystkim po trochu. Liczą się w niej indywidualne umiejętności, zupełnie inaczej niż w firmie, gdzie ważne są umiejętności zespołowe. Szkoła jest skupiona na tym, co było, podczas gdy firma jest skupiona na tym, co będzie. To nie jest szkoła dla społeczeństwa, które będzie szło do przodu, które będzie innowacyjne.

>>polecane: Kompetencje przyszłości 

Sektor finansowy wyraźnie wyprzedza innowacyjność w innych dziedzinach gospodarki, tworząc rozwiązania, które mogłyby pchnąć cywilizacyjnie państwo. A o jego roli też nie ma tam mowy.

Faktycznie, polski sektor finansowy, w szczególności bankowy, jest jednym z najbardziej zaawansowanych technologicznie na świecie. Złożyło się na to kilka czynników. Po pierwsze rodzaj „premii za opóźnienie”. Nasze banki zwyczajnie przeskoczyły pewien etap rozwoju i poziom technologii, w jakie inwestowały banki w krajach rozwiniętych, i od razu „wskoczyły” do ery bankowości cyfrowej.

Druga rzecz to wysoka konkurencyjność rynku bankowego w Polsce, motywująca do walki o klienta wygodnymi usługami elektronicznymi. Trzeci istotny czynnik to oczywiście relatywna zamożność sektora. Wreszcie – rozwojowi sprzyjał, i sprzyja, model technologicznej modernizacji oparty o współpracę z firmami technologicznymi i wypracowywanie z nimi nowych rozwiązań.

W ten sposób ograniczone zostało ryzyko inwestycyjne i ryzyko innowacyjne – wzięli je na siebie dostawcy.

Konkurencja wymusza na bankach wyścig technologiczny, a jednocześnie jak ognia boją się firm technologicznych, wchodzących do sektora finansowego. Co to takiego Fintech?

W uproszczeniu Fintech to branża finansowo-technologiczna. To zwykle innowacyjne firmy, które na świecie mocno podgryzają skostniały sektor bankowy, oferując usługi finansowe oparte o rozwiązania internetowe – wygodne i dostosowane do potrzeb „internetowych” klientów. W Polsce, ze względu na zaawansowanie technologiczne banków, sytuacja jest inna. Aczkolwiek w pewnych obszarach, np. w płatnościach, konkurencja ze strony światowych fintechów będzie istotna. Nie tyle technologiczna, co cenowa.

Strategia wielu firm tego rodzaju na świecie polega na zabraniu bankom „ostatniej mili”, czyli dostępu do klienta. Znów, w uproszczeniu – chcą one wykorzystywać infrastrukturę bankową, np. rachunki bankowe, i w oparciu o nią tworzyć usługi wygodniejsze i tańsze. W takim układzie bank zostaje „zepchnięty” w tło, a klienta i opłaty za usługi przechwytuje fintechowy podmiot trzeci.

Wiele banków już zrozumiało, że jedynym sposobem obronienia rynku jest wejście w kooperację z fintechowymi firmami. Są banki zbudowane już w taki sposób, że od różnych firm biorą różne usługi, dodając własną markę i pieniądz.

>>czytaj również: Fintechy wybudziły banki z innowacyjnego letargu

Większość z nich jednak ma poczucie, że zostaje w tyle.

Technologie informatyczne nie stanowią już problemu, pozwalają na zrealizowanie nawet najbardziej szalonych pomysłów. Problem polega na procedurach i ludzkiej mentalności.

To z tego powodu firmy pożyczkowe zabierają bankom rynek w szybkich kredytach na niskie kwoty?

Po części tak. Banki mają wszystkie atuty w ręku, żeby zrobić ten sam proces dziesięć razy lepiej. Nie mogą zrzucić niczego na regulację, to jest tylko kwestia woli, przystosowania procesu, wykorzystania technologii. Nie rozumiem, dlaczego bez wychodzenia z domu nie mogę wziąć pożyczki w banku, a chwilówkę mogę. Problem polega na tym, że zachowanie użytkownika w Internecie jest zupełnie inne, gdy nie mamy bezpośredniego kontaktu z nim i musimy go zidentyfikować.

Trzeba zastosować zupełnie nowe modele scoringowe. Nie wszystkie banki jeszcze czują, że dane behawioralne związane z tym, co robimy w Internecie, mogą mieć taką samą wartość, jak dane twarde w postaci skanu dowodu czy jakiegoś dokumentu. Ale niektóre banki już to wdrożyły i przeszły kontrolę Komisji Nadzoru Finansowego. To znaczy, że od strony regulacji jest to możliwe, a więc chodzi tylko o mentalną skłonność do wykorzystywania danych miękkich.

Banki zwracają uwagę na to, że fintechy nie podlegają regulacjom.

Kwestia ta nie dotyczy na razie Polski, albo dotyczy w znikomym stopniu. Nie ma w Polsce fintechu, który działa w celu zabrania bankom „ostatniej mili”, czyli kontaktu z klientem, i nie podlega regulacjom. Firmy robiące płatności są uregulowane, firmy pożyczkowe też. Banki podlegają bardziej surowym regulacjom dlatego, że mają pewien monopol – mogą przyjmować nasze środki pod dowolnym tytułem zwrotnym. Przepływ pieniądza i płatności jest otwarty, ale kluczowe jest jego źródło. Wirtualne portmonetki nie udają się na przykład dlatego, że mają słabe źródło pieniądza. Konkurencja między bankami a Fintech nie odbywa się na obszarze regulacji, tylko doświadczenia użytkownika.

Słyszałem ostatnio kilku prezesów dużych polskich banków mówiących jednym głosem, że na polski rynek w segmencie płatności nie wejdzie już żadna inna instytucja, bo to miejsce zajął już BLIK. Udał się?

Życzę BLIK-owi jak najlepiej, ale trzeba pamiętać, że gotówka rządzi i jest to 80 proc. obrotu. W zakresie elektronicznym wygrywa karta bezstykowa, gdyż jest bardzo wygodna. BLIK oczywiście robi wszystko, żeby być równie wygodny lub wygodniejszy, ale jeżeli przychodzi ktoś i mówi – nic nie musisz robić, tylko przyłóż telefon i realizuj transakcję… Prawdopodobnie z BLIK-iem nie wygrałby nikt, kto chciałby w Polsce coś podobnego zrobić, ale konkurencją dla niego jest Apple czy Samsung.

Są trzy elementy, które decydują o powodzeniu płatności. Pierwszy to fizyczny interfejs, czyli telefon, karta, ekran komputera, Drugi to sieć sprzedażowa, czyli terminale płatnicze. Trzeci to źródło pieniądza. BLIK ma w teorii je wszystkie, ale Apple wygrywa interfejsem, gdyż możliwość dokonywania płatności jest zintegrowana z jego systemem operacyjnym i telefonem. Wskutek tego wykonujemy jeden ruch mniej, żeby zrobić transakcję. Nie musimy otwierać aplikacji, przykładamy telefon, płacimy. Dziś wojna toczy się o ten jeden ruch.

Rozmawiał Jacek Ramotowski

 

Sebastian Ptak (Fot. Marek Zawadka)

Otwarta licencja


Tagi