Autor: Rafał Woś

Publicysta, dziennikarz ekonomiczny

To kapitalizm (a nie człowiek) niszczy Ziemię

Kryzys klimatyczny przeraża. Również dlatego, że jest jak oskarżenie wobec całej ludzkiej rasy. A gdyby tak uciec z tej fatalistycznej wizji. Pokazując, że naturę zniszczył nie człowiek, lecz bardzo konkretna forma organizacji naszego życia gospodarczego.
To kapitalizm (a nie człowiek) niszczy Ziemię

(Envato)

Antropocen to pojęcie, które zrobiło w ostatnich latach dużą karierę. Oznacza dosłownie „epokę człowieka”. Nazwę spopularyzował noblista z chemii Paul Crutzen. Holender zaproponował, by Antropocenem nazwać nowy geologiczny czas w dziejach Ziemi, który charakteryzuje się dominującym wpływem ludzi na ekosystem. Wpływem oczywiście niszczącym. W praktyce Antropocen jest więc zbiorczym określeniem na cały szereg megazjawisk stanowiących gorzkie brzemię naszych czasów: powszechną urbanizację, wyczerpywanie zasobów paliw kopalnych, zanieczyszczenie środowiska i emisję gazów cieplarnianych do atmosfery. Czekając na to, czy Międzynarodowa Komisja Stratygraficzna zechce uznać Antropocen za oficjalną epokę w geologicznych dziejach planety, badacze spierają się dziś nie o to, czy Antropocen istnieje. Lecz raczej o to, czy nieszczęście zaczęło się już 200 lat temu? Czy może dopiero w drugiej połowie XX wieku?

Winny Kapitałocen

Ale nie wszystkim podoba się koncepcja Antropocenu. Jason W. Moore uważa ją wręcz za jeden z najbardziej szkodliwych wymysłów naszych czasów. Ten socjolog, geograf i historyk z Uniwersytetu w Binghampton jest zdania, że mówienie o Antropocenie zaciemnia sprawę i nie pozwala nam dojść do sedna problemu. Moore argumentuje w sposób następujący: to nie człowiek zniszczył planetę. Człowiek jest przecież częścią sieci życia oplatającej Ziemię i nadającej jej istnieniu sens. Ziemię zniszczyła pewna bardzo specyficzna forma systemu, który wymknął się człowiekowi spod kontroli. Ten system ma nawet swoją bardzo konkretną nazwę. Nazywa się kapitalizm. I to właśnie ten system organizacji życia społecznego oraz gospodarczego jest winny owego bałaganu, w którym się znaleźliśmy. Dlatego zapomnijmy o Antropocenie. A zacznijmy raczej mówić o Kapitałocenie. Dopiero wtedy, wskazując prawdziwego winowajcę kryzysu klimatycznego, jest szansa na uporanie się ze skutkami jego wielusetletniej i zgubnej dominacji.

Kiedy zaczyna się Kapitałocen? Ci, co wskażą na XIX wiek przestrzelą o dobrych… 300 lat. A może nawet i 400. W historii gospodarczej zwykło się wyróżniać dwie rewolucje przemysłowe. Pierwsza oparta była o takie atrybuty jak węgiel, maszynę parową i bawełnę i przypada na przełom XVIII i XIX wieku. Druga to czas ropy, elektryczności oraz motoryzacji i datuje się ją na koniec XIX i początek XX wieku. Obie te rewolucje uchodzą jednocześnie za początek kapitalizmu. Tymczasem – dowodzą tacy autorzy jak Jason Moore – żadną miarą nie należy ich utożsamiać z początkiem Kapitałocenu. Były one raczej kolejnymi (efektownymi z technologicznego punktu widzenia, lecz na pewno nie premierowymi) odsłonami procesu, który poszedł w ruch dużo wcześniej. Kiedy?

Cofnijmy się do 1650 r. W zamorskich koloniach Europy trwa boom na cukier. W ciągu zaledwie jednego roku portugalscy konkwistadorzy karczują 12 tys. hektarów brazylijskich lasów, by założyć na ich miejscu plantacje trzciny cukrowej. I cóż z tego? – zapyta uważny czytelnik. Przecież lasy karczowano wszak od niepamiętnych czasów. Niby tak. Tyle, że wcześniej w takiej na przykład Pikardii (północna Francja) wycięcie 12 tys. hektarów lasu zajęło jakieś… dwa wieki (mniej więcej lata 1200 – 1400). W XVII wieku w amerykańskich koloniach podobnych rozmiarów przedsięwzięcie realizowano już w ciągu kilkunastu miesięcy. Albo inny przykład pokazujący to samo zjawisko. Tym razem z Anglii. Jeszcze w 1530 r. wydobycie węgla sięgało tam ok. 50 tys. ton. Sto lat później (w 1630 r.) dobywano już 1,5 mln ton. A kolejne pół wieku później produkcja węgla w tej samej Anglii znów się podwoiła (do 3 mln ton). Z 50 tys. do 3 mln w ciągu 200 lat. I to jeszcze zanim na dobre rozkręciła się rewolucja przemysłowa. I jeszcze jeden przykład. Przed 1450 r. żadna z europejskich kopalni srebra nie wydobywała więcej niż 2,5 tony kruszcu rocznie. Ale już w ostatnich dekadach XV stulecia aż osiem z nich osiągnęło wydobycie powyżej 12,5 tony.

„Tania Natura”

Podobne liczby, fakty i zjawiska przywoływać można jeszcze długo. W gruncie rzeczy wszystkie poprowadzą nas jednak do jednej tej samej konkluzji: w światowej gospodarce zdarzyło się wówczas coś wyjątkowego. Historycy gospodarki nazywają ten moment „długim wiekiem XVI”. Rozpiętym pomiędzy początkiem europejskiego kolonializmu w obu Amerykach, wielką rewolucją rolną w Holandii oraz procesem komasacji wielkich posiadłości ziemskich w Anglii, Francji czy szlacheckiej Rzeczpospolitej. Zdaniem wielu historyków gospodarki to wówczas rodzi się świat, w którym żyjemy do dziś. W kanonicznym podejściu do historii gospodarczej nastanie kapitalizmu wiąże się z przełomowymi wynalazkami technologicznymi. Ale w proponowanym tutaj ujęciu kapitalizm oznacza coś dużo bardziej fundamentalnego. Chodzi o odmienne podejście do zasobów. W tym sensie początkiem kapitalizmu nie może być zbudowanie przemysłowej maszyny parowej przez Jamesa Watta (lata 1782 – 1784). Ani żadne inne technologiczne udoskonalenie tego czy owego procesu. Wszystkie te inżynieryjne wynalazki bledną wobec fundamentalnego „odkrycia”, do którego doszło mniej więcej w owym „długim XVI wieku”. Tym odkryciem było wynalezienie… „taniej Natury”. Zaczyna się realny kapitalizm. A wraz z nim niszczący dla natury Kapitałocen.

Pojęcie „tania Natura” rozumieć należy dwojako. Po pierwsze czysto ekonomicznie, gdy chodzi o jej cenę. Natura jest tania wówczas, gdy cena (płacona pośrednio lub bezpośrednio) za eksploatowanie Ziemi będzie niska. A najlepiej bliska lub równa zeru. I ten proces (co za chwilę pokażemy) faktycznie zaczyna się właśnie w „długim XVI wieku”. „Taniość” natury ma jednak również swój wymiar symboliczny. Bo to wielkie „potanienie Natury”, o którym mówimy, nie mogło się obyć bez konsekwencji dla jej wytworów. To, co tanie szybko staje się „niegodne szacunku” i „pozbawione godności”. To drugi wymiar pojęcia „tania Natura”. W Kapitałocenie natura musiała stać się towarem tanim. Właśnie po to, by kapitalizm mógł się urodzić. Zapewniając nielicznym bajkowe wręcz zyski.

Pisząc „Natura” autorzy tacy jak Jason Moore nie ma tylko na myśli Ziemi, ani nawet wyłącznie jej zasobów. Socjolog uważa, że w Kapitałocenie człowiek i natura są takimi samymi ofiarami. Jadą na tym samym marnym wózku. Pokażmy to na przykładzie ludzkiej pracy. O tym, że kapitalizm bazuje na taniej sile roboczej nie trzeba chyba nikogo przekonywać. Przyznają to przecież nawet najbardziej gorliwi obrońcy kapitalizmu. Nie przeczą oni, że kapitał krąży po świecie w poszukiwaniu takiego miejsca, gdzie może znaleźć siłę roboczą gotową wykonać to samo. Tyle że za niższą stawkę. Przeciwnik i zwolennik kapitalizmu mogą się co najwyżej pokłócić o to, czy przeniesienie fabryki tekstyliów z Niemiec do Bangladeszu jest dobre wyłącznie dla posiadaczy kapitału, czy może także dla konsumentów (którzy dostaną tańszy towar) oraz biedapracowników (którzy mają jakąkolwiek pracę). Sam fakt istnienia wbudowanej w samo DNA kapitalizmu pogoni za jeszcze tańszą pracą nie podlega już jednak dyskusji. Wracając do Moore’a łatwo zauważyć, że nasz „długi XVI wiek” to czas nagłego i mocnego potanienia pracy. Najłatwiej dostrzec to, odwołując się wprost do rozkręcającego się wówczas (na nieznaną dotąd skalę) zjawiska niewolnictwa. W latach 1560 – 1710 liczba niewolników przewożonych z Afryki do kolonii w obu Amerykach rośnie o zdumiewające… 1065 proc. Większość z nich trafia tam do pracy przy produkcji cukru oraz bawełny.

Wyzysk pracowników

Przywołując dane dotyczące niewolnictwa natkniemy się niekiedy na komentarz, że oto „Stary Świat” zaczął wyzyskiwać „Nowy Świat”. Nie do końca będzie to określenie trafne. Trzeba bowiem pamiętać, że w tym samym czasie nagłemu potanieniu zaczęła ulegać również cena pracy w tej rzekomo zwycięskiej, kolonizującej i „wyzyskującej” Europie. W praktyce było inaczej. Jeśli wczytać się w dane dotyczące poziomu wynagrodzeń siły roboczej w Europie to widać wyraźnie, że wyzysk kolonialny szedł w parze z wyzyskiem pracowników w Anglii, Francji, Hiszpanii albo w państwach włoskich. I tak w Lyonie parytet siły nabywczej średniej płacy robotnika rolnego pomiędzy latami 1500 a 1600 zmniejszył się o połowę. Podobne spadki zanotowano w tym okresie w państwach włoskich, Wiedniu czy Walencji (dane przytaczam za pracami Wally Seccombe „A milienium of family change” i Farshada Araghiego „Accumulation by displacement”).

Na tym tle nie jest absolutnie żadnym wyjątkiem doskonale nam znany z historii przykład I Rzeczpospolitej i poszerzającego się tam stale zjawiska pańszczyzny: od świadczenia liczonego na kilka dni w roku po permanentny obowiązek darmowej pracy na polu Pana. To wręcz przykład tego samego zjawiska stale taniejącej pracy. Podsumowując: to właśnie około XVI wieku presja na zwiększanie wyzysku pracy zaczyna się radykalnie zwiększać. Owoce tego wyzysku trafiają jednak do rąk nielicznych zwycięzców tego procesu. Kapitalizm wyrasta na pierwszym składniku „taniej Natury” czyli na taniej ludzkiej pracy.

To jednak dopiero początek. Tania praca nie bierze się przecież znikąd. Jest jak półprodukt składający się z innych mniejszych podpółproduktów. Aby tani mógł być produkt końcowy, tanie muszą stać się również jego składowe. Innego wyjścia nie ma. W praktyce oznacza to na przykład, że do wykarmienia tanich pracowników potrzeba taniego jedzenia. Gdyby wszak było drogie to podrożeniu uległby sam pracownik, a konstrukcja taniej pracy umożliwiającej akumulację i wzrost gospodarczy nie mogłaby się ziścić. To zjawisko opisane zostało przez cały szereg historyków gospodarki jako „cukrowy trójkąt”. Bez niewolników z Afryki (pierwsze ramię trójkąta) wysyłanych do pracy na plantacje w koloniach nie byłoby taniego cukru, który stanowił główne źródło tanich kalorii europejskich robotników pracujących w powstających fabrykach (drugie ramię trójkąta). Bez fabryk nie byłoby zaś potęgi finansowo-militarnej (trzecie ramię trójkąta), która umożliwiała kolonizatorom kontrolowanie stałej dostawy niewolników do kolonii.

Spichlerz Europy

Drugim – obok cukru – zasobem koniecznym do wyżywienia rosnącej populacji mieszkańców Europy było zboże. Tu historia zaczyna się robić swojska, bo wiadomo, że w interesujących nas początkach Kapitałocenu głównym dostarczycielem tego cennego surowca była Rzeczpospolita Szlachecka. Nie łudźmy się jednak. Polska swą wielką karierę spichlerza Europy zawdzięczała właśnie temu, że była gotowa na dostarczanie właśnie „taniego” zboża. I to w bardzo dużych ilościach.

Słynny holenderski historyk społeczny Slicher van Bath już w latach 70. XX w. dowodził, że to właśnie dlatego I RP stała się wówczas czymś w rodzaju „nieformalnej gospodarczej kolonii” Niderlandów, czyli największej ówcześnie potęgi gospodarczej świata. Bywały momenty, gdy Polska eksportowała tam aż jedną trzecią całej swej produkcji zboża. W szkolnym ujęciu historii tamten handel przedstawia się zazwyczaj jako wielki sukces państwa Jagiellonów. Zdecydowanie rzadziej wskazuje się jednak na koszty tego modelu. A koszt polegał akurat w tym wypadku na przyjęciu przez polską szlachtę niezwykle intensywnej i łupiącej środowisko polityki rolnej. Czego przejawami było np. odejście od systemu płodozmianu (w którym część ziemi okresowo „odpoczywa” by odzyskać żyzność). Krótkoterminowy zysk był oczywiście znaczny. Latyfundyści mogli słać jeszcze więcej zboża na rynki zachodnie. Problem w tym, że już po mniej więcej stu latach takiej rabunkowej polityki pojawiły się negatywne konsekwencje w postaci spadającej wydajności gospodarstw. Ta zaś (wraz z postępującym w XVII wieku okresowym ochłodzeniem klimatu czyli tzw. małą epoką lodowcową) doprowadziła do spadku plonów. Próbowano się przed nią ratować mieszanką posunięć polityczno-militarnych (konflikty z sąsiadami na kresach i dalsza komasacja gruntów oraz zwiększanie pańszczyzny) oraz na przykład masowej wycinki lasów. Szacuje się, że pomiędzy latami 1500 a 1650 w samym tylko dorzeczu Wisły wycięto ok. miliona hektarów lasów. Co jeszcze pogłębiło stabilnością rozmaitych ekosystemów ówczesnej Polski.

„Tanie Zasoby”

Tu w zasadzie dotykamy już więc kolejnej „taniości”, która pojawia się wraz z rozwojem Kapitałocenu. Chodzi o „tanie Zasoby”. Oto pędzące coraz szybciej gospodarki potrzebują coraz więcej tanich półproduktów, by zapewnić sobie stały i tani wzrost. Dobrym przykładem jest potaż. Z chemicznego punktu widzenia potaż to zanieczyszczona postać węglanu potasu. Produkowano go z popiołu pochodzącego ze spalania drewna. Znajdował zaś szerokie zastosowanie praktyczne: od produkcji mydła i bielenie tkanin po rolę nawozu. W XVI i XVII wieku potaż był dla polskiej gospodarki ważnym towarem eksportowym. Rodzajem „nowego zboża”. Pozostałością są nazwy istniejących do dziś miejscowości: przeróżnych rozsianych po Polsce Potaszni czy też Potaszy. To właśnie „potażowa gorączka” była (obok pędu do powiększania areału pól uprawnych) najważniejszym powodem wspomnianej przed chwilą rabunkowej gospodarki leśnej w dorzeczu Wisły w czasach jagiellońskich. Ale także zaostrzającego się w całej ówczesnej Europie zjawiska „grodzenia i prywatyzacji lasów”, które wcześniej stanowiły rodzaj dobra wspólnego, z którego cała społeczność mogła czerpać korzyści.

Jest to zjawisko, które radykalny przywódca niemieckiej reformacji teolog Thomas Muenzer nazwał przejawem straszliwej logiki, w myśl której „każda istota, każda ryba w wodzie, każdy ptak na niebie i każda roślina w ziemi, muszą stać się własnością i zostać zapędzone do pracy na rzecz możnych”. W latach 1524 – 1526 Muenzer był jednym z przywódców krwawych powstań ludowych wymierzonych przeciwko takim praktykom, które przeszły do historii jako „wojny chłopskie”.

Oczywiście eksploatacja potażu to ledwie zapowiedź tego, co nadejdzie, gdy kapitalizm zacznie zwiększać swoje zapotrzebowanie na jeszcze jeden kluczowy element „taniej Natury” czyli na „tanią energię”. Potrzebną do dalszego podtrzymywania taniej, masowej produkcji.

Krytyka „taniej energii” jest dla wielu współczesnych czytelników bardzo trudna do zaakceptowania. I budzi naturalne odruchy – choć często histeryczno-obronne („to co, mamy siedzieć w ciemnych nieogrzewanych lepiankach?”). Dzieje się tak dlatego, że nie da się jej całkowicie odkleić od kwestii rosnącej produktywności. A przecież „produktywność” jest jednym z ekonomicznych bożków współczesności. Przedstawianym zawsze jako żywioł obiektywnie dobry i słuszny. Rzadko chce się przy tym pamiętać, że produktywność osiągana jest i była poprzez zmiany technologiczne. A opłacalność owych zmian technologicznych zawsze wiązała się w kapitalizmie ze znalezieniem odpowiednio „taniej energii” potrzebnej do napędzania przeróżnych silników. Niezależnie jednak od tego czy mówimy o ropie w XX wieku czy może o zbożu w XVI wieku albo potażu w XVII stuleciu mechanizm jest tutaj ten sam.

Oto nawet na dobrze nam znanym przykładzie I RP widać doskonale łupieżczą logikę ówczesnego systemu kapitalistycznego: wyssać tyle taniego surowca ile się tylko da, nie licząc się z kosztami tej rabunkowej polityki. A gdy ich eksploatacja nie będzie już dalej możliwa przerzucić się na… kolejną ofiarę. Tak właśnie było, gdy w XVIII wieku Polska przestała być spichlerzem albo „potasznią Europy”. Akurat u nas wiązało się to z upadkiem szlacheckiej państwowości, bo elity nie potrafiły sobie z tym szeregiem napięć wygenerowanych przez kapitalizm poradzić. I jest to dziś nasza narodowa trauma. Patrząc z perspektywy globalnego kapitalizmu można jedynie powiedzieć „no… bywa, gdzie drwa rąbią, tam wióry lecą”. Szkoda, że w kraju z taką historią tak często argumenty krytyczne wobec kapitalizmu napotykają na dziwne niezrozumienie.

Na pierwszy rzut oka przedstawiona tu koncepcja Kapitałocenu może się wydawać mało konkluzywna i odsyłająca nas jedynie do przeszłości. To jednak tylko pozory. Tak naprawdę porzucenie dogmatu o złym człowieku, który przez samo swoje istnienie demoluje planetę otwiera nam zupełnie nowe horyzonty dla nowej i świeżej rozmowy. Pozwala bowiem przenieść spór z apokaliptycznego i fatalistycznego narzekania „że już wszystko stracone” i „dopóki istnieje człowiek dopóty Ziemi nie uratujemy” na pragmatyczny namysł o zmianie kapitalistycznej logiki. Zmianie, która pomoże nam wreszcie przynajmniej zacząć wracać do sytuacji, gdy człowiek i planeta nie byli przeciwko sobie. Lecz dopiero razem tworzyli naturę. To absolutnie nie musi oznaczać powrotu do organizacji społeczeństw pierwotnych. Fundamentalne jest raczej odwrócenie logiki „taniej Natury”, na której kapitalizm jest oparty. Gdyby udało się ją podważyć, byłby to już wielki krok naprzód. Inaczej pozostaniemy w mroku.

(Envato)

Otwarta licencja


Tagi