Chińczyki trzymają się mocno

Chiny nadal się rozwijają. Według najnowszych prognoz Centrum Badań Ekonomicznych Uniwersytetu w Pekinie PKB tego kraju w IV kwartale 2009 wzrośnie do 10,7 proc. z 9,1 proc. w  III kwartale. Ale wzrośnie też  inflacja.  Za kilka dni chiński rząd przedstawi plan restrukturyzacji rezerw w papierach wartościowych USA. Wciąż jednak najważniejszym pytaniem pozostaje: co ma być motorem dalszego wzrostu w tym kraju.

Chiński smok nadal pędzi. Na początku tego roku chińska agencja prasowa Xinhua podała, że w 2009 r. Chiny wyeksportowały towary za 1,2 bln USD. Tym samym stały się największym światowym eksporterem, wyprzedzając Niemcy, które według grudniowych prognoz wysłały zagranicę towary o wartości 816 mld euro, czyli 1,17 bln USD. Wprawdzie w ubiegłym, kryzysowym roku eksport chiński spadł o ok. 17 proc., ale w Niemczech spadek był silniejszy.

W gospodarczym wyścigu Chiny mijają kolejnych zawodników. Chiński rynek samochodów osobowych wyprzedził w roku ubiegłym rynek amerykański. Rok wcześniej Chiny przegoniły Niemcy w innej kategorii, stając się trzecią co do wielkości gospodarką świata, a wszystko wskazuje na to, że w tym roku wyprzedzą pod tym względem Japonię i zaczną gonić USA. Według Economist Intelligence Unit PKB Chin osiągnie wysokość 38 proc. PKB amerykańskiego, podczas gdy japoński spadnie do 34 proc. (dla porównania jeszcze w 2005 r. japoński PKB wynosił 38 proc. amerykańskiego, a chiński tylko 18 proc.).

W tym czasie Chiny pobiły jeszcze parę innych rekordów. Między innymi trzy lata temu wyprzedziły Japonię jako największy kredytodawca rządu amerykańskiego, zaś dwa lata temu przegoniły USA jako największy emitent CO2 na świecie.

Dogonić i prześcignąć Amerykę

Takie właśnie hasło: „Dogonić i prześcignąć Amerykę”,  rzucił w 1957 roku Nikita Chruszczow. Na podobne oświadczenia nigdy nie pozwoliliby sobie przywódcy Chin, zgodnie z zaleceniami Deng Xiaopinga unikający triumfalizmu, który mógłby wystraszyć resztę świata i zepchnąć Chiny w izolację. Nie przeszkadza to jednak politologom, ekonomistom i politykom z innych krajów zastanawiać się, kiedy Chiny staną się światowym Numerem Jeden. Najwięcej mówi się o tym w USA, gdzie sporo hałasu narobił ostatnio artykuł Roberta Fogla, laureata nagrody Nobla w dziedzinie ekonomii w 1993 r., który w pierwszym tegorocznym numerze „Foreign Policy” http://www.foreignpolicy.com/articles/2010/01/04/123000000000000 zapowiada, że w 2040 r. „chińska gospodarka będzie warta 123 biliony USD”, a „PKB na głowę mieszkańca osiągnie w Chinach 85 tys. USD, dwa razy więcej niż w Unii Europejskiej”. Fogel twierdzi też, że według jego obliczeń za 30 lat „chiński udział w światowym PKB – 40 proc. – będzie wyższy niż udział Stanów Zjednoczonych (14 procent) i Unii Europejskiej (5 procent)”.

Podobne prognozy opierają  się na ekstrapolowaniu dotychczasowych trendów (Fogel zakłada, że wzrost gospodarczy Chin utrzyma się przez kolejnych 30 lat na poziomie ponad 10 proc. rocznie – podobnie jak w poprzednim trzydziestoleciu) i nietrudno je obśmiać, choćby wskazując, że na podobny rozwój brak po prostu wystarczających zasobów naturalnych – na Ziemi w ogóle, a w szczególności w Chinach, gdzie np. według firmy konsultingowej McKinsey w 2030 roku wody pitnej będzie aż o 25 proc. mniej od zapotrzebowania. Nie zmienia to faktu, że przy ogromnej różnicy potencjałów demograficznych Chinom wystarczyłby dziś do zrównania się z gospodarką amerykańską mniej więcej taki poziom PKB na głowę, jaki ma Rumunia.

Mało wiarygodne dane

Wszelkie przewidywania co do rozwoju Chin utrudnia niska wiarygodność chińskich danych statystycznych. James Fallows z „The Atlantic Monthly”, jeden z najbardziej znanych amerykańskich publicystów, który spędził w Chinach w sumie cztery lata i wydał przed paroma miesiącami bardzo dobrze ocenianą książkę na temat tego kraju, uważa, że chińskie statystyki to „głównie zgadywanki”. Z kolei Guy Sorman, francuski ekonomista i filozof, który doświadczenia roku w Chinach zamknął w wydanej także w Polsce książce „Rok Koguta”, twierdzi, że „tak długo jak statystyki przygotowywane są przez partię komunistyczną, trudno mówić o ich prawdziwości”.

Najlepszym chyba świadectwem tego, ile warta jest chińska statystyka, są częste korekty danych na temat gospodarki podawanych przez chińskie biuro statystyczne – prawie zawsze „na plus”. Przykładem oficjalny komunikat chińskiego urzędu statystycznego, podwyższający ocenę wzrostu chińskiej gospodarki w 2007 r. z 11,9 do 13 proc. Nie  byłoby w nim nic dziwnego, gdyby nie to, że został wydany w… styczniu 2009 r., a informacji o szybszym rozwoju w całym roku nie towarzyszyła informacja o podwyższeniu oceny tempa wzrostu w poszczególnych kwartałach. Zainteresowanym polecam ciekawy materiał na ten temat ze strony amerykańskiej Heritage Foundation http://www.heritage.org/Research/AsiaandthePacific/wm2238.cfm.

Ocenę wzrostu chiński urząd statystyczny korygował także za 2008 r., zwiększając ją przed miesiącem z wcześniejszych 9 do 9,6 procent – nie wiadomo jednak, czy to już ostateczne dane. Z kolei za zeszły rok wstępne dane przewidują wzrost gospodarki na poziomie ok. 8,5 proc. po ostrym spowolnieniu w pierwszej połowie zeszłego roku.

Pomógł pakiet

Jednak także wskaźniki opracowywane przez komercyjne instytucje finansowe pokazują, że spowolnienie gospodarcze było w Chinach tylko chwilowe. Na przykład tworzony na podstawie badań przeprowadzanych wśród 400 chińskich menedżerów indeks zamówień w sektorze przemysłowym (purchasing managers index – PMI), publikowany przez HSBC Holdings i Markit Economics, odnotował najszybszy wzrost od 2004 r. Jak pisał Wyspiański: „Chińczyki trzymają się mocno”.

Rok temu światowy kryzys spowodował zmniejszenie zapotrzebowanie na chińskie produkty, zamykanie fabryk i zwalnianie pracowników. Rząd Chin ogłosił wówczas ogromny program antykryzysowy o wartości prawie 600 mld USD. Na samą rozbudowę i modernizację linii kolejowych do końca tego dziesięciolecia planuje się wydać ok. 200 mld USD. Przede wszystkim rozbudowana zostanie sieć kolei wielkich prędkości, takich jak niedawno uruchomiona linia z Pekinu do Szanghaju, która dziesięciogodzinną podróż skróciła do 2 godzin. Ma także powstać 100 nowych lotnisk, w tym najwyżej położone lotnisko na świecie (w Tybecie, na wysokości prawie 4,5 kilometra nad poziomem morza). Chiny planują również wydanie ogromnych sum na nowe technologie energetyczne – mniejsza, czy czynią to z obawy o stan środowiska, czy też po to, aby zmniejszyć zależność od importowanej ropy i gazu.

Chiński rządowy pakiet stymulacyjny podtrzymał gospodarkę, miał jednak negatywne skutki uboczne – m.in. wzmocnił sektor państwowy, doprowadził do powstania nadmiernych mocy produkcyjnych (według chińskiego ministerstwa przemysłu i informatyki zbędne moce produkcyjne w cementowniach to ok. 300 mln ton rocznie) i niebotycznie wywindował ceny nieruchomości. Zagroził także stabilności systemu finansowego. W zeszłym roku w Chinach banki udzieliły o ponad 30 proc. więcej kredytów niż rok wcześniej. Tao Wang, cytowany przez „The Economist” ekonomista z banku UBS, ostrzega, że nawet jedna piąta udzielonych w zeszłym roku pożyczek bankowych może trafić do kategorii „złych” długów.  Tymczasem do końca tego roku łączny pułap zadłużenia obywateli i firm w Chinach osiągnie 135 proc. PKB.

Chińska bańka?

Coraz częściej słychać głosy, że chińska gospodarka jest przegrzana i stoi na krawędzi załamania. Wiele zamieszania zrobiła w grudniu wypowiedź miliardera Jamesa Chanosa, który stwierdził, że „Chiny to Dubaj razy 1000” (to oczywiście nawiązanie do niedawnego bankructwa państwowego holdingu Dubai World z emiratu z Zatoki Perskiej) http://www.cnbc.com/id/27697284. Chanos – Amerykanin greckiego pochodzenia, uważany jest za jednego z najwybitniejszych w świecie speców od „krótkiej sprzedaży”. Jego firma – Kynikos Associates – („kynikos” to po grecku po prostu cyniczny) gra na zniżkę przewartościowanych walorów firm i innych dóbr. Miliarder dorobił się wielkich pieniędzy, trafnie przewidując w 2001 r. upadek koncernu Enron, a obecnie maluje w rozmowach z dziennikarzami czarny obraz chińskiej gospodarki, zadając proste pytania podważające oficjalny propagandowy obraz – na przykład takie: „dlaczego w oficjalnych chińskich danych nic nie ma na temat znaczącego wzrostu sprzedaży benzyny, skoro podobno sprzedaż aut w kraju wzrosła o połowę?”. Przewidując kłopoty chińskiej gospodarki Chanos – jak sam twierdzi – zajął krótkie pozycje na sprzedaży masowo kupowanych przez ten kraj surowców, jak miedź czy żelazo.

Już dziś widać, że najwięcej kłopotów szykuje się na rynku nieruchomości. Obawiają się tego chińskie władze, które na początku stycznia wprowadziły szereg posunięć mających zahamować „przesadny wzrost cen nieruchomości”. Między innymi przy zakupie kolejnego domu, czy mieszkania wkład własny nie może być mniejszy niż 40 proc. wartości inwestycji. Podniesiony został także poziom rezerw obowiązkowych większych banków o 0,5 proc., do zawrotnego z zachodniego punktu widzenia poziomu 15 proc.

Czy to wystarczy? Wybitny ekonomista (a zarazem arcymistrz szachowy) profesor Kenneth Rogoff z Harvardu uważa, że Chiny wyglądają jak „najlepszy kandydat” do następnego szoku finansowego. To „wypadek, który czeka, aby się wydarzyć” – stwierdził Rogoff, zauważając, że mało możliwy wydaje się nieprzerwany chiński wzrost w tempie 10 proc. przez kolejnych 40 lat.

Sposób na rozwój

Gdy przed rokiem rozmawiałem z profesorem Witoldem Orłowskim o możliwych scenariuszach kryzysu gospodarczego, powiedział: „Prosta analiza ekonomiczna pokazuje, że Chiny nie mogły w nieskończoność poruszać się po tej samej ścieżce wzrostu gospodarczego, na jakiej znajdowały się przez ostatnie ćwierć wieku. Rozwijały się błyskawicznie dzięki corocznemu zwiększaniu nadwyżki handlowej ze Stanami, ale w pewnej chwili ten trend musiał się urwać. I właśnie się urwał, co oznacza, że proces doganiania Ameryki może trwać na przykład 50 lat. Albo 80. Już na innej ścieżce wzrostu, w inny sposób”.

O tej „innej ścieżce” mówił w Pekinie w zeszłym roku amerykański sekretarz skarbu Timothy Geithner, skądinąd człowiek, który płynnie mówi dialektem mandaryńskim. „Zakupy konsumentów amerykańskich nie mogą być nadal głównym czynnikiem światowego wzrostu, jak w przeszłości” – stwierdził Geithner i zaapelował, aby w imię zrównoważonego wzrostu Chiny zmieniły model gospodarczy – „z gospodarki opartej na inwestycjach i eksporcie na gospodarkę opartą na zaspokajaniu konsumpcji”.

Problem w tym, że wzrost oparty na konsumpcji trudny jest w kraju, gdzie wciąż brak należytych zabezpieczeń społecznych i panuje wysokie bezrobocie, dotykające, jak szacuje wydawana w Nowym Jorku emigracyjna gazeta chińska „The Epoch Times” (według niektórych źródeł sponsorowana przez rząd na Tajwanie) http://www.theepochtimes.com/n2/content/view/27422, ok. 300 mln obywateli Chin (w większości chłopów przybyłych do miast w poszukiwaniu pracy).

W 2008 r. – ostatnim, za który dostępne są dane – udział konsumpcji w PKB stanowił zaledwie 35,5 procent  (dla porównania w USA konsumpcja prywatna stanowi 70,1 proc. PKB, a w Indiach 54,7 proc.). Co gorsza wraz z rosnącą zamożnością społeczeństwa procentowy udział konsumpcji w PKB spada, zamiast rosnąć – w latach 80., 90. i na początku tego wieku konsumpcja wynosiła średnio 58,5 proc. Pieniądze nie idą na lepsze życie, ale są oszczędzane z myślą o starości.

Komu szkodzi juan

W latach 2003-2005 Chiny dopuściły do niewielkiej rewaloryzacji juana, do obecnego poziomu 6,9 juanów za dolara, jednak od pięciu lat nie pozwalają na dalszą aprecjację swej waluty – mimo zeszłorocznych nacisków nie tylko Baracka Obamy, ale także Jean-Claude Tricheta, prezesa Europejskiego Banku Centralnego, i Dominique Strauss-Kahna, dyrektora generalnego Międzynarodowego Funduszu Walutowego. Z jednej strony „przywiązanie” juana do dolara pomaga chińskiemu eksportowi, a utrudnia import z innych krajów. W efekcie nawet w trakcie obecnego kryzysu udział towarów z Chin wzrósł do rekordowego poziomu 19 proc. całej puli dóbr importowanych do Stanów w ciągu pierwszych dziesięciu miesięcy ubiegłego roku. Wprawdzie wartość chińskiego eksportu do USA zmalała o 15 proc. w stosunku do roku 2007, jednak amerykański import z innych krajów spadł jeszcze bardziej. Z drugiej strony w ciągu ostatnich dwóch lat chiński import rośnie szybciej od chińskiego eksportu, dzięki czemu chińska nadwyżka w obrotach bieżących spadła z ok. 11 proc. PKB do ok. 6 proc. PKB.

Choć nikt nie ma wątpliwości, że wartość juana jest sztucznie zaniżona przez Pekin, to w świecie ekonomicznym nie ma zgody co do tego, w jakim stopniu jest to szkodliwe i dla kogo. Noblista Paul Krugman uważa za szkodliwy dla światowej gospodarki „chiński merkantylizm”, jak określa dążenie Chin do forsowania eksportu i budowania rosnących rezerw dewizowych. W „New York Times” http://www.nytimes.com/2010/01/01/opinion/01krugman.html

Krugman napisał ostatnio, że zaniżony kurs juana powoduje, iż Chiny „wysysają” ze znajdującej się w tarapatach światowej gospodarki niezbędny dla rozwoju popyt. Stwierdził także, że kraje, które są ofiarami chińskiego merkantylizmu, mają prawo, by podjąć niezbędne choć ograniczone kroki protekcjonistyczne.

Takie kroki są już  zresztą od pewnego czasu podejmowane. 30 grudnia agenda rządu USA – Komisja Handlu Międzynarodowego – zaaprobowała wprowadzenie  nowych taryf celnych na chińskie rury stalowe, a tydzień wcześniej Komisja Europejska przedłużyła na kolejne 15  miesięcy obowiązywanie ceł antydumpingowych na chińskie buty. Krytycy posunięć protekcjonistycznych podnoszą jednak, że większość towarów, które importowane są z Chin, w USA w ogóle się nie produkuje (niech ktoś spróbuje znaleźć w amerykańskich sklepach telewizor „made in USA”!), protekcjonistyczne bariery doprowadzą więc jedynie do zastąpienia importu z Chin importem z Wietnamu, Indonezji czy Meksyku, a zarazem drastycznie pogorszą relacje polityczne między pierwszą a drugą potęgą światową.

Można jednak na problem taniego juana spojrzeć także w inny sposób. Jak pisze Gary Becker na swym blogu, prowadzonym wraz z Richardem Posnerem www.beckerposnerblog.com korzyści, jakie amerykańscy konsumenci odnoszą, mogąc kupować tanie chińskie towary, przeważają nad stratami, do których przede wszystkim należy zaliczyć spowodowane kursem utrudnienia dla amerykańskich eksporterów i w efekcie nieco wyższe bezrobocie w USA.

Z kolei, jak uważa wspomniany już Kenneth Rogoff http://www.project-syndicate.org/commentary/rogoff61/English to przede wszystkim Chiny mają problem z rosnącą górą rezerw walutowych, w znacznej mierze składającą się z amerykańskich papierów skarbowych i innych walorów denominowanych w dolarach. Dlatego owo przestawienie gospodarki z opartej na inwestycjach i eksporcie na opartą na konsumpcji jest przede wszystkim w interesie Pekinu, jeśli chce zmniejszyć swe uzależnienie od USA, które dzięki większej inflacji mogą pozbyć się znacznej części długu – podobnie jak uczyniły to w podobnej sytuacji względem państw europejskich w latach 70. Kryzys dolara – pisze Rogoff – „nie czyha jeszcze za rogiem, ale z pewnością takie ryzyko grozi nam w ciągu kolejnych 5-10 lat”.

Otwarta licencja


Tagi