Autor: Jan Cipiur

Dziennikarz ekonomiczny, publicysta Studia Opinii

Cieszmy się teraz, zanim się naprawdę wzbogacimy

Przez minione 25 lat obiektywnie polepszyło się w Polsce wszystkim. Dlaczego więc nasze społeczeństwo wciąż narzeka? W nieracjonalnym mechanizmie zaprzeczania faktom statystycznym współpracuje ze sobą o wiele więcej elementów niż tylko zawiść, że inni mają lepiej.
Cieszmy się teraz, zanim się naprawdę wzbogacimy

Bethesda, przemieście Waszyngtonu, jest jedną z najbogatszych dzielnic w USA, a mimo to jej mieszkańcy nie są zadowoleni (CC BY-NC-ND ephlen)

Dowodów na sukces Polski i Polaków jest mnóstwo. Bardzo syntetycznych dostarczają np. wskaźniki spożycia żywności za okres budzący najwięcej emocji, czyli za ostatnie lata XX w., które według niektórych były czasem wyniszczenia i upadku. GUS podaje w rocznikach, że w okresie 1993–2001 odsetek wydatków na żywność spadał w każdej grupie społecznej. Zmalał z około 39 proc. do około 29 proc. w grupie pracowników i z prawie 43 proc. do 31 proc. w grupie emerytów i rencistów, a głodny nie oszczędza na jedzeniu. Duży dorobek RP w minionym ćwierćwieczu (choć gdyby nie częste hucpy mógł być większy) powinien więc zostać uznany za bezsporny, a tak nie jest.

Paradoks mniej szczęśliwych

Badaczom powiązań między gospodarką i stanem własnego konta a szczęściem jednostki znany jest od czterech dekad tzw. paradoks Easterlina. Prof. Richard A. Easterlin z Kalifornii potwierdził najpierw to, co wydaje się wszystkim oczywiste: wraz ze wzrostem własnych dochodów mieszkańcy dowolnego kraju są bardziej skłonni przyznawać się do odczuwania szczęścia. Gdy jednak doszło do porównań międzynarodowych, okazało się, że poczucie szczęścia nie narasta w zależności od dochodu per capita, przy czym teza ta nie broni się jedynie w przypadku, gdy gdzieś nie dochodzi do zaspokojenia podstawowych potrzeb ludności.

Uczony zauważył, że chociaż dochód przypadający na Amerykanina rósł w okresie 1946–1970 istotnie, to wzrostowi statystycznej zamożności nie towarzyszyło poczucie rosnącej satysfakcji. Zdarzyło się nawet coś jeszcze dziwniejszego – począwszy od 1960 r. linia trendu opisująca poziom odczuwanego szczęścia zaczęła opadać. Jeśli ma to świadczyć o istnieniu odwrotnego od domniemanego powszechnie związku między dużym bogactwem a błogostanem, to mielibyśmy dowód na prawdziwość używanego skądinąd niemal na co dzień powiedzenia, że pieniądze szczęścia nie dają. W takim stanie rzeczy oprócz PKB warto byłoby też mierzyć SKB, czyli szczęście narodowe brutto (ang. Gross National Happiness, GNH).

Sprawa z tym paradoksem prosta nie jest, ponieważ niektórzy naukowcy (m.in. Ruut Veenhoven, Michael Hagerty) przedstawiający dane, które miałyby zaprzeczać tezie wysuwanej i bronionej przez prof. Easterlina. W 2010 r. opublikował on więc zestawienia z 37 krajów, które w jego opinii potwierdzają opisany paradoks. Zanim spór doczeka się definitywnego rozstrzygnięcia, przyjąć można mocno kompromisową hipotezę tymczasową, że wraz z rosnącymi dochodami obniża się prawdopodobnie u ludzi tempo przyrostu odczuwanego szczęścia.

Nieszczęśnicy z Bethesdy

Jeśli zatem wyniki badań naukowych nie dają jeszcze niepodważalnych odpowiedzi, to warto posłuchać opinii ludzi. W absolutnej czołówce najbogatszych okolic Ameryki są przedmieścia stolicy USA – Waszyngtonu, a tam rejon Bethesda. Mieszkańcy tego satelitarnego miasta należą do elity najbogatszych, najlepiej wykształconych i najzdrowszych mieszkańców Ameryki, a mimo to bardzo wielu nie czuje zadowolenia. Dr Robert Hedaya – praktykujący psychiatra i profesor Uniwersytetu Georgetown, sądzi po ponad 30 latach mieszkania w Bethesdzie, że około połowy jej mieszkańców jest nieszczęśliwa w stopniu od umiarkowanego do ostrego. Lekarz przypisuje to głównie wszechobecnej tam atmosferze konkurencyjności. Hedaya twierdzi: „Nieważne, ile już posiadasz, bo z tyłu głowy ciągle masz myśl, że to jeszcze nie dosyć. Pożytki z władzy i pieniędzy są ulotne i przypominają działanie narkotyków – stale trzeba następnych dawek. Szczęście będzie nieuchwytne dopóty, dopóki człowiek nie wyrwie się z takiego systemu wartości”.

Podobnego zdania jest bardzo wielu innych badaczy. Warto np. zwrócić uwagę na kierunki czynionych przez nas porównań, a porównujemy przecież bez przerwy. Badacze z Uniwersytetu Illinois opublikowali w 2008 r. pracę, w której twierdzą, że porównania zawiera aż 12 proc. naszych codziennych myśli. Większość ludzi patrzy przy tym w górę, porównując się z tymi, którzy mają więcej, a to zasiewa i pielęgnuje uczucie zazdrości. Spoglądanie w dół i porównywanie się z tymi, którzy osiągnęli mniej od nas, rozwija z kolei pozytywne uczucia wdzięczności.

Psychiatra – też pochodzący z Bethesdy – dr Norman Rosenthal napisał w książce „The gift of adversity”: „nieszczęśliwymi czyni nas porównywanie i wyzwalanie w sobie woli posiadania”. Jego ocena znajduje potwierdzenie w bardzo licznych opiniach rezydentów Bethesdy oraz innych ośrodków wyzywającego dostatku, których przytaczanie, ze względu na jednolitą wymowę, jest zbędne.

Granice satysfakcji

Powoływanie się w rozważaniach fenomenu związanego z ocenami dorobku gospodarki na psychiatrów jest dwuznaczne, więc wróćmy na bezpieczniejsze pole rozciągające się wokół paradoksu Easterlina. W 2010 r. ukazała się praca naukowców z Princeton University, którzy przepytali 450 tys. Amerykanów o dochody, codzienne stany emocjonalne i ogólne odczucia dotyczące ich życia oraz pomyślności. Ustalili, że szczęście narasta wraz z awansem dochodowym, ale relacja ta osiągała w statystycznym gospodarstwie pułap na poziomie 75 tys. dol. rocznie. Dalsze podwyżki lub sukcesy w biznesie nie miały już wpływu na samopoczucie i emocje.

Z powyższymi wnioskami współgrają konkluzje adiunkta z Warwick University Eugenia Proto i profesora z University of Minnesota Aldo Rustichiniego. W opublikowanej w styczniu 2014 r. pracy „GDP and life satisfaction: New evidence” wykazują, że istnieją granice zadowolenia z powodu posiadania.

Autorzy zwracają uwagę, że mieszkańcy państw z PKB poniżej 6,7 tys. dol. per capita mówili o najwyższym stopniu swego zadowolenia z życia z prawdopodobieństwem o 12 proc. niższym niż ludność państw z PKB na głowę w okolicach 20 tys. dol., a więc chudsze portfele to mniej satysfakcji, co zgadza się z pozbawioną podstaw naukowych intuicją. Z kolei w państwach z PKB powyżej 20 tys. dol. związek między dochodami a satysfakcją staje się jednak wyraźnie mniej oczywisty.

Potwierdzenia prawidłowości polegającej na zanikaniu relacji między bogactwem a szczęściem wraz z docieraniem na szczyty drabiny dochodowej Proto i Rustichini poszukali w analizie obejmującej regiony Unii Europejskiej, jako że te są bardziej jednorodne niż państwa. Również w tym przypadku ujawnił się pułap. W regionach uboższych zadowolenie rośnie wraz z poziomem dochodów. Wzrost satysfakcji zaczyna jednak słabnąć wraz z narastaniem zamożności, zaś punkt zaniku szczęścia determinowanego pieniędzmi mieści się obecnie w Unii Europejskiej w przedziale 30–33 tys. dol. PKB per capita.

Warto na marginesie zwrócić uwagę, że w świetle tych domniemanych zależności jeszcze bardziej problematyczna staje się bezrefleksyjna ekspansja monetarna (quantitative easing) z domyślnym hasłem „wzrost dla wzrostu” na sztandarach.

Gen szczęścia i owoce z niskich gałęzi

W Polsce uważamy się generalnie za malkontentów, a nawet ponuraków. Przekładać się to może na niedocenianie, lekceważenie, a nawet negowanie dotychczasowego dorobku kraju i współrodaków, przejawiające się np. w diagnozach rzekomej katastrofy gospodarczej i społecznej w Polsce. Coś może być na rzeczy. Mieszać nam może mianowicie w rozumach tzw. gen szczęścia, a dokładniej jego brak.

W 2011 r. „Journal of Human Genetics” opublikował pracę badaczy z London School of Economics opisującą działanie genu kierującego przepływem serotoniny w mózgu. Obserwacje bliźniaków, które prowadziła prof. Sonya Lyubomirsky z University of California, sugerują z kolei, że podatność na odczuwanie szczęścia to w 35–50 proc. wpływ czynników genetycznych, a więc sporo zależy od nastawienia przodków. Inni uważają, że można stawiać sobie zadanie pogoni za szczęściem, ale trud jest raczej daremny, bo taka wyrozumowana gonitwa zmniejsza prawdopodobieństwo osiągnięcia i utrzymania samozadowolenia. Zgadza się chyba z tym spora część ludzkości, ponieważ większość z nas zadowala się owocami wiszącymi na najniższych gałęziach, co oznacza, że nie stawiamy sobie ambitnych celów i nie poszukujemy aktywnie szans ich spełnienia. Sięganie po te relatywnie łatwe do zerwania owoce nie daje szczególnych powodów do radości, z drugiej wszakże strony, czy jabłka wiszą nisko czy wysoko, i tak pocimy się w ciągłym biegu, korporacyjnym tumulcie i pogoni za nierealnymi terminami. Nawet czas na przyjemności trzeba wynajdywać i odhaczać w kalendarzu, o ile oczywiście znajdzie się w nim jakiś wolny termin.

Jest w USA wielu biednych (w tamtejszych realiach i standardach), lecz jest to generalnie kraj bardzo zamożny, który zapewnia poczucie sporego bezpieczeństwa. Właśnie w tym bezpieczeństwie upatrywać można źródeł fenomenu, który określany jest w Ameryce oficjalnie jako „odejścia” (quits). Każdego miesiąca rzuca w USA pracę około 2 mln zatrudnionych. Powody to: niechęć do szefa, brak samodzielności, brak w firmie polityki wewnętrznej, a przede wszystkim uznania ze strony przełożonych. Jest zatem całkiem spora grupa (liczba zatrudnionych poza rolnictwem wynosi w USA ogółem około 140 mln), która dla poczucia wyższego zadowolenia gotowa jest zaryzykować własne pieniądze, nie oczekując, że szczęście spadnie im z nieba lub zapewni je opiekuńcze państwo.

Pokora rośnie z doświadczeniem

Wdrapanie się na jakiś poziom wzmaga w ludziach poczucie upoważnienia. Mają tak Amerykanie, mają więc zapewne także narzekający stale Polacy. W eseju opublikowanym w „Bethesda Magazine” przytoczone zostały opinie tamtejszych usługodawców. Restaurator mówi o powszechnym wręcz panoszeniu się „czynnika gburowatości”. Zamożni lekarze, dentyści czy właściciele warsztatów samochodowych u siebie każą najczęściej na siebie czekać, choć umawiają się z ludźmi na określone godziny, ale nie daj Bóg poprosić ich, żeby poczekali parę minut na zamówiony stolik! Właścicielka klubu fitness opowiada, że jej bardzo bogaci klienci nie ustają w narzekaniach i reklamacjach. Potrafią np. zrugać osobę sprzątającą za chodzenie z mopem zbyt blisko maszyny, na której właśnie ćwiczą. Ocenia, że gdy mogą wyżyć się na kimś, kto jest biedniejszy, więc „gorszy”, odczuwają przypływ tak pożądanego szczęścia.

Pozostał jeszcze wątek uwarunkowań kulturowo-cywilizacyjnych, których ranga ujawnia się wyraźnie, gdy przyjrzeć się ocenom pochodzącym spoza rejonu euroatlantyckiego. Badaniami zależności między dobrobytem a satysfakcją od lat zajmuje się prof. Takayoshi Kusago z japońskiego Uniwersytetu Kansai. W pracy „Rethinking of economic growth and life satisfaction in post-WWII Japan – a fresh approach” podkreśla oczywisty związek między poziomem PKB a zadowoleniem ludzi. Wskazuje jednak również, jak zresztą bardzo wielu innych, że mierzenie szczęścia produktem krajowym brutto to metoda niedoskonała. O swym zadowoleniu z życia mówią w Japonii ludzie w podeszłym wieku, niepracujący, kobiety, które odgrywają tam tradycyjne role intensywniej niż kobiety na Zachodzie, a także mieszkańcy dotowanych domów z czynszem socjalnym. Jest w tych konstatacjach ślad potwierdzenia paradoksu Easterlina. Wiele zależy poza tym od sytuacji osobistej, np. dobrych relacji w najbliższej rodzinie. Istotny jest wiek respondenta, bo pokora wobec świata rośnie z doświadczeniem.

Słynny wynalazca, przemysłowiec i człowiek-legenda wielkiego sukcesu Thomas Edison przekonywał: „Tak długo jak nie spoczniesz na laurach, pozostajesz niezadowolony, a niezadowolenie to pierwszy warunek postępu. Pokaż mi całkowicie zadowolonego człowieka, a ja udowodnię, że ten człowiek poniósł klęskę”.

Negowanie dorobku RP, wieszczenie gospodarczego upadku i odmawianie nawet najbiedniejszym Polakom ich autentycznych dokonań to grzechy nie do odpuszczenia, jednak prawdą jest także to, że długo jeszcze będziemy w drodze do rzeczywistej zamożności, która tak doskwiera mieszkańcom Bethesdy i wielu innych okolic. W tych okolicznościach pewna doza malkontenctwa jest usprawiedliwiona, choćby nie miała podstaw statystycznych i naukowych.

Bethesda, przemieście Waszyngtonu, jest jedną z najbogatszych dzielnic w USA, a mimo to jej mieszkańcy nie są zadowoleni (CC BY-NC-ND ephlen)

Otwarta licencja


Tagi