Globalizacja, Unia Europejska, Polska
Kategoria: Trendy gospodarcze
(©Getty Images)
W perspektywie kilkunastu lat przepychanki Stanów z Chinami nie wskażą zwycięzcy. Europa niech zapomni o wigorze, ale czerpiąc z aliansu z USA i resztą Zachodu nie straci obecnych sił. Do „VIP lounge” wepchną się Indie i będzie to miało efekt dziś nie do określenia. My zaś, być może się przekonamy, że nie wystarczy czekać na to, aż manna spadnie z nieba.
Przy wykluczeniu nalotu czarnych łabędzi, w tym zwłaszcza światowego konfliktu z użyciem głowic atomowych, świat zapewne jeszcze wyraźniej się podzieli na dwie główne grupy: jedną pod egidą Waszyngtonu i drugą z centrum w Pekinie. Powstaje też kolejna, ale o znaczeniu regionalnym z ośrodkiem w New Delhi. Niewykluczone, że sformuje się jeszcze jedna – pod przewodem Brazylii. Wokół wszystkich będą zaś krążyły roje satelitów, nieprzywiązanych do pierwotnych orbit.
Z powodów polityczno-strategicznych, przez pewien czas, jakaś część handlu i codziennej współpracy międzynarodowej będzie prowadzona głównie między członkami tych grup. Jeśli nie dojdą nieznane dziś czynniki nie potrwa to jednak długo, ponieważ na długą metę pieniądz zawsze wygrywa z wiecowymi trybunami. Oby stało się tak i tym razem, bowiem konsekwencją ukształtowania się na dobre takiego układu byłaby korekta globalizacji w stronę „swoi ze swoimi”, połączona ze zmniejszeniem strumieni ożywczego przepływu kapitałów i idei. Oba procesy miałyby złe lub fatalne konsekwencje dla ilościowego wzrostu i jakościowego rozwoju świata, a więc także dla Polaków.
Europa przeżywa kolejny kryzys, ale przez wieki doświadczyła ich dziesiątki, więc i obecny zostawi za sobą. Oby jak najprędzej. Tymczasem, nadal będzie się topić w morzu pięknych słów, bo nie ma warunków do podjęcia czynów. Z powodu nieskładności traktatowo-politycznej, przekładającej się w praktyce na prokrastynację decyzyjną, będzie miała wielkie trudności ze skutecznymi odpowiedziami na gry Pekinu, na erupcje wrogich działań Moskwy, ale też na niezborne wyskoki sojuszniczego Waszyngtonu, próbującego jedną ręką czerpać z globalizacji, a drugą okładać resztę świata, a więc także aliantów. I żeby tylko cłami.
Dominacja globalnej pozycji gospodarki USA
Już 30 lat temu wieszczono zmierzch potęgi ekonomicznej Stanów Zjednoczonych. Ubiegając się o swoją pierwszą prezydenturę Bill Clinton mówił, że (amerykańska) „nieprzyjemna gospodarka utkwiła gdzieś między Niemcami a Sri Lanką”. Trzeba wziąć poprawkę na przedwyborcze retoryczne harce pretendenta, ale na własne szczęście Clinton okrutnie się pomylił.
Zobacz również:
Prezydentura „Trump 2.0” będzie okresem dużej niepewności
Licząc od końca XX w., gospodarka USA rozwijała się cały czas znacznie szybciej niż gospodarki bogatych rywali. W 1990 r. udział Stanów Zjednoczonych w łącznym produkcie brutto państw G7 wynosił około 2/5, a teraz wzrósł do około połowy. Przeciętne wynagrodzenia w najbiedniejszym stanie, jakim jest Missisipi, są wyższe od przeciętnych dla Wielkiej Brytanii, Kanady i Niemiec. Jest to pochodna znacznie wyższej produktywności (wydajności) w USA. Amerykańskie PKB per capita jest obecnie wyższe o 40 proc. niż w Europie Zachodniej oraz Kanadzie i o 60 proc. wyższe niż w Japonii. To właśnie dlatego amerykański pracownik może kupić za przeciętne wynagrodzenie aż 14 000 Big Maców rocznie, niemiecki mniej niż 9000, a polski około 4000. Jak każdy syntetyczny miernik, również i ten jest niedoskonały, ponieważ nie uwzględnia różnic w strukturze kosztów utrzymania, czasu pracy i obciążenia płac podatkami, ale i tak daje do myślenia.
Znamienne, że w ostatnich latach Stany przyspieszyły. Od początku 2020 r., czyli od momentu tuż przed wybuchem pandemii COVID-19, wzrost gospodarczy USA oczyszczony z cenowych następstw inflacji wyniósł do dziś 10 proc. i jest trzykrotnie wyższy od przeciętnej dla pozostałych państw G7. Tymczasem Chiny już od kilku lat nie są w najlepszej formie.
Największym atutem Ameryki jest jej ogromny, sprawny i szybki jak łasica oraz bardzo zróżnicowany rynek finansowy. To jego głębokie kieszenie stoją za firmami technologicznymi, które określa się zbiorczo jako tzw. „Siedmiu wspaniałych” (to tytuł jednego z najsłynniejszych westernów z 1960 r.). Do „Siódemki” będącej synonimem innowacyjności należy m.in. Google, Facebook, NVIDIA… Przedsiębiorczość, kultura akceptacji porażki, mnóstwo wolnych pieniędzy gotowych do skoku na burzliwe wody, sprawiają, że liczba startupów działających w Ameryce jest trzy razy wyższa niż łącznie we wszystkich następnych dziewięciu krajach w zestawieniu. Ale występują też niezliczone bolączki amerykańskiego państwa, gospodarki i społeczeństwa oraz polityki, które słusznie są podkreślane, ale w omawianym kontekście liczą się tylko w tym znaczeniu, że gdyby nie one, przewaga USA nad resztą świata byłaby jeszcze większa.
Państwo Środka i wyścig z Zachodem
Chiny (z Rosją lub bez niej) nie zdetronizują USA (a tym bardziej Zachodu) jeszcze przez co najmniej dwie dekady, i oby do tego w ogóle nie doszło. Wprawdzie gonią, ale w tzw. dającej się przewidzieć przyszłości nie dościgną USA, choćby na wyciągnięcie ręki, zwłaszcza że Waszyngton będzie pielęgnował ścisły alians z Europą i resztą globalnego Zachodu. Chińczycy zerwali już owoce z najniższych gałęzi, a reszta świata już się zorientowała, że zależność od „China Factory” stała się niszcząca, zaś prawowici właściciele z Zachodu przestają tolerować imitowanie oraz kradzieże swych technologii i projektów. Pekin zmienia właśnie wiarę. Kontrreformacja polega na coraz silniejszej etatyzacji ich gospodarki. W dłuższym horyzoncie skutki tego będą dla nich opłakane. Wbrew rozpowszechnianym gusłom, teza o dobroczynnych efektach udziału państwa w działalności gospodarczej jest bowiem z gruntu fałszywa i nie ma oparcia w historii. Żaden „Państwowy Komitet Planowania i Zarządzania Gospodarką” nie dorówna sprawnemu rynkowi ani dziś, ani jutro. Co będzie pojutrze nie dowiem się z przyczyn poza moją wolą.
Zobacz również:
Państwu Środka szkodzi ich arogancja. Przykrym tego skutkiem jest bowiem niemożność budowania więzi społeczno-kulturowych z obcymi. Francuz, Latynos i coraz częściej Kameruńczyk czują się w Stanach Zjednoczonych czy Polsce prawie jak u siebie, rzadko kto wytyka ich tam palcem. Mrowie Chińczyków mieszka poza ojczyzną, ale wszędzie tworzą żywe na zewnątrz, ale zamknięte od środka „chinatowns” – enklawy odseparowane od nie-swoich. Arogancja osłabia Chiny szturmujące pozycję nr 1. Na znaczeniu będzie tracić ich wielki atut ludnościowy. Prognozy demograficzne są prawie zawsze trafne, ponieważ liczba kobiet w wieku rozrodczym jest łatwa do ustalenia nawet na kilkadziesiąt lat naprzód. Według projekcji, sygnowanych przez ONZ, w 2100 r. udział mieszkańców Chin w ludności świata spadnie z obecnych 18 proc. do 6 proc., Europy z 6 proc. do 3,5 proc., lecz obecny udział 4-procentowy USA pozostanie ten sam. Ameryka będzie zatem relatywnie młodsza.
Last but not least. Stale przytaczam opinię, że Chiny dopiero i tylko wtedy będą pierwsze w świecie, gdy wielkie spory biznesowe będą rozstrzygane przez sądy w Szanghaju, a nie jak teraz, w Nowym Jorku.
Siła Pekinu jest wielka, a to wabik dla słabnącej Rosji. Będzie to związek seniora z wasalem. W krótszej perspektywie Chiny liczą bowiem na łatwiejszy i tańszy dostęp do surowców, a w dłuższej perspektywie na nadzór, a w końcu na przejęcie walizek z kluczami do rosyjskiej broni atomowej. Poza tym, Rosja jest jak sterany pijak – mocny w pięści i gębie, lecz na bardzo chwiejnych nogach i prawie bez szans na otrzeźwienie, więc nie może być partnerem.
Tak może wyglądać świat na podręcznym szkicu, który trzeba uzupełnić o przedstawienie głównych sił wpływających na niego. Najgroźniejszym czarnym łabędziem byłoby oczywiście przejście trwających i możliwych konfliktów militarnych (Ukraina, Bliski Wschód, Tajwan) na etap wojny atomowej. Każdy wie, a co najmniej przypuszcza, jakie mogą być jej skutki, zatem nie ma co drążyć tej wizji.
Najważniejszą siłą kształtującą świat pozostanie globalizacja. Jest już z nami na stałe, choć będzie się zmagać z chimerami – potworami wydumanymi przez strachliwych ludzi. W kontekście rozwoju i dobrobytu najgroźniejsza z owej sfory to „Merkantylizm”. Ta chimera upodobała sobie przymuszanie państw do zamykania się na import przy forsowaniu własnego eksportu w celu gromadzenia złotych „dudków”. Ale od czasu gumowych opon nikt nie jeździ już na żelaznych kołach. Rzecz jasna, globalizacja może zwolnić tymczasowo, ale potem mocniej przyspieszy, ponieważ nie tylko ludzie, ale też ich fobie są śmiertelne.
W rywalizacji potęg Europa jest brązowym medalistą bez szans na wyższe podium. Zasadniczy powód to sprzeczność między globalnym wymiarem najważniejszych zagrożeń i wyzwań (klimat, migracje z powodu nierówności…) a prymatem interesów narodowych w Unii Europejskiej nad kontynentalnymi, czyli wspólnotowymi. Amerykański tygiel kipi od ćwierci tysiąclecia z kilkuletnią przerwą na Wojnę Secesyjną, a mimo to przeciętny Teksańczyk ciągle się czuje intruzem w Vermont. W Europie tygiel narodowo-kulturowy nawet się jeszcze nie rozgrzał. Nie dziwi zatem to, że podczas gdy niektórzy członkowie UE chcą w jedną stronę, to inni wolą akurat w przeciwną. Sprawy posuwają się naprzód, ale wolno lub latami stoją w miejscu. Dotyczy to wszystkich sfer i spraw, ale najżałośniejsze tego skutki odczuwa gospodarka, jakże wrażliwa na wszelkie bodźce.
W konsekwencji Unia Europejska kroczy dumnie tempem człapiącego Guliwera i powłóczy jeszcze bardziej po brexicie. Szybka i duża poprawa nie nastąpi. Jako luźna unia polityczna nie ma szans na dołączenie do Ameryki i Chin. Triumwirat z jej udziałem jest mirażem. Pozostaje naturalny związek z Ameryką, której była starszą siostrą, ale dziś stała się marudną ciotką z pretensjami.
Jaka przyszłość Unii Europejskiej?
Mario Draghi ma mnóstwo wiedzy insidera z najwęższych kręgów politycznych i ekonomicznych Europy. Zlecono mu zatem sporządzenie podręcznika dalszej „jazdy” Unii. Liczy kilkaset stron, więc jest zupełnie nieprzydatny, ponieważ obywatele państw Unii albo w ogóle nic nie czytają, albo za lektury mają romanse lub kryminały. A to nie od „elit” zależą konkretne decyzje. O tym,
w którą stronę zmierzają państwa członkowskie decydują wyborcy, którzy nie wiedzą, kto to signore Draghi.
Zobacz również:
Wchodzimy w burzliwy okres dla państw UE
Wielu uważa, że należy przede wszystkim usunąć pierwotną przyczynę powłóczenia przez Unię nogami i marzy o jej sfederalizowaniu. Tu natychmiastowy chwyt byka za rogi: dziś i w dającej się przewidzieć przyszłości, z uwagi na bezwzględny brak poparcia społecznego i politycznego w poszczególnych państwach członkowskich, jest to marzenie nierealne.
Unii nie grozi rozpad, bo nikt nie chce i nie zamierza jej burzyć, ale też nie będzie sił zdolnych ją radykalnie zmieniać w coś na kształt United States of America. Nawet duże kraje, takie jak Niemcy czy Francja, wiedzą, że w zarysowanej tu konstelacji są bez szans na samodzielne gry z Ameryką i równolegle z Chinami. Średnie i małe państwa są jeszcze bardziej tego świadome. „Zmałpowanie” Brytyjczyków i porzucenie członkostwa w UE pojawia się wprawdzie często wśród haseł wyborczych w poszczególnych państwach, ale dla ogółów liczy się europejska wygoda, choć jednocześnie narzekają na Unię, broniąc w ten sposób swoich bieżących, często partykularnych, interesów.
„Amerykanie tworzą innowacje, Chińczycy imitacje, a UE regulacje”. Ten bon mot, choć ze swej istoty przesadzony, trafia jednak w punkt. Z kilku szczegółowych przyczyn Europa nie ma teraz szans na przegonienie USA i Chin. Może jedynie przeskoczyć samą siebie w swojej koronnej dyscyplinie, czego nie powinna jednak robić. Unia jest przeregulowana – nie ma się co nad tym rozwodzić, to oczywistość. Tym przykrzejsza, że język Brukseli jest szpetny i trzeba bardzo drogich kursów, żeby zacząć go rozumieć. Rodzi to „na dole” tysięczne nieporozumienia. Gdy ponadto nie wiadomo, jak mierzyć się z problemami, można je rozwadniać i wtedy sterty prawa muszą rosnąć. Rozsądna na to rada, to gruntowny przegląd wszelkich regulacji połączony z odsiewem przepisów przesadzonych w treści i formie oraz tych zupełnie zbędnych. Zbudowanie politycznej koalicji w tym celu byłoby łatwiejsze niż w każdym innym, a efekty byłyby piorunujące. Niestety, na krótką metę, bo ta chimera ma najważniejszą cechę hydry.
Wymarzona unijna i polska innowacyjność opiera się na dwóch filarach. Jeden to badania podstawowe prowadzone w celu zrozumienia wszechświata. Drugi to R&D lub po polsku B+R, czyli prace nad praktycznymi rozwiązaniami z myślą o niesamowitych zyskach, a przy okazji o ludziach i ich dobrostanie. Obecny model, doświadczenia i sposoby finansowania programów rozwojowych Unii Europejskiej sprawdzają się w badaniach podstawowych. Gdy chodzi jednak o poszukiwania naukowo-badawcze z myślą o rynku, nie ma innowacyjności bez wielkich, wolnych kapitałów prywatnych szukających rokującego zatrudnienia. Takich w Unii jest za mało.
USA mają ową „wspaniałą siódemkę” wykarmioną na przełomowych technologiach rodem z rodzimych uczelni i ośrodków. Jej skład będzie się zmieniał, a spodziewani zmiennicy zajmują się już AI. Europejska odpowiedź na „Magnificent Seven” to „Granole”. Nazwa jest intencjonalna, bowiem oznacza po angielsku przypieczone płatki śniadaniowe z miodem. Granolami są olbrzymie firmy farmaceutyczne i medyczne (Novo Nordisk, AstraZeneca, GSK, Sanofi, Roche), żywnościowe (Nestle), ze świata luksusu (LVMH), kosmetyczne (L’Oreal) i tylko dwie z sektorów high tech i IT (ASML wytwarzająca niedoścignione automaty do produkcji chipów oraz SAP). Firmy będące dumą Europy są prawdziwym skarbem, ale pod względem ekonomicznym odstają jednak od amerykańskich cyborgów rynku globalnego. Siódemka ma wyższe zyski i zasięgi globalne, a UE nie potrafi zmobilizować własnych kapitałów, uciekających nota bene za zarobkiem do USA, więc Europa nie osiągnie szybko – lub nawet w ogóle – innowacyjności na miarę USA.
Zobacz również:
Europa w obliczu zmian w globalnej polityce handlowej
Polska ma ograniczony wybór, a w praktyce jest bez wyboru. Wybór dominującego partnera gospodarczego dla naszego kraju był 35 lat temu bezalternatywny i to także z przyczyn geograficznych. W dążeniach do czerpania optimum korzyści z wejścia w kapitalizm i do Unii musieliśmy się związać z Niemcami. Stało się to na takiej samej zasadzie, na jakiej Meksyk, okrojony z połowy terytorium przez Jankesów, rośnie jak na drożdżach na więzi przemysłowo-handlowej z USA.
Niemcy – główny partner handlowy Polski
Dziś niemiecka gospodarka dyszy ze zmęczenia wywołanego szokiem energetycznym po odcięciu od gazu i ropy z Rosji. Dane potwierdzają lekką recesję, tj. coś jak stan podgorączkowy. Załamuje się niemiecki eksport do Chin. Nastroje biznesu są minorowe. Kłopoty Berlina są jednak przejściowe. 20 lat temu, tuż przed probiznesowymi i skutecznymi reformami kanclerza Gerharda Schrödera, tłumaczyłem sceptykom wieszczącym zmierzchanie gospodarki niemieckiej, że jest ona jak pancernik, który potrzebuje czasu na zmianę kursu, ale jeśli już znajdzie właściwy…
I tym razem będzie nie inaczej. Wspaniały świat, którego oczekujemy, będzie potrzebował jeszcze więcej maszyn, automatów, robotów itd., a w tym Niemcy są mistrzami świata. Co więcej, 90 proc. firm tamtejszego przemysłu maszynowego zatrudnia mniej niż 250 osób każda, a nawet wtedy, gdy kłopoty ma tysiące z nich, Niemiec nie czeka trzęsienie ziemi. Takie nawiedziło Finlandię po upadku koncernu Nokia, który na przełomie stuleci był jak dziś Apple. W 2000 r. Nokia wytwarzała aż 4 proc. PKB Finlandii, miała 21 proc. udziału w całkowitym eksporcie i 14 proc. w podatku CIT. Potem wpadła w czarną dziurę, a gospodarka Finlandii długo nie mogła dojść do siebie.
Nic nie wskazuje, aby potężny niemiecki Mittelstand (sektor MSP) miał się kurczyć i tracić na znaczeniu. Pomijany w czarnych prognozach dla niemieckiej gospodarki jest ponadto fenomen tzw. ukrytych czempionów (hidden champions), czyli głównie rodzinnych, najczęściej od pokoleń, firm średniej wielkości przodujących na światowych rynkach w swoich specjalnościach/niszach produktowych. Wyjście na cały świat sprawia, że ich małe rynki stają się wielkie. Takich niewidzialnych dla postronnych globalnych czempionów nasi zachodni sąsiedzi mają setki. Takie marki, jak Mercedes czy Siemens, czy Bosch zna każdy. Ale kto zna firmy od świetnych amortyzatorów, tulei, cybantów, przekaźników, agregatów, nietypowych narzędzi, silników napędzających maszyny i roboty…? Taki model nie zapewnia spektakularnej rentowności, ale jest jak przysłowiowa opoka, fundament pod wielkie i skomplikowane budowle, a do tego specyficzny, ponieważ sięga tysiące kilometrów poza Niemcy.
Zobacz również:
Nie ma jednak co ukrywać, że Mittelstand nie jest innowacyjny na wzór Doliny Krzemowej, ponieważ w porównaniu z niezmierzonym w USA oceanem kapitałów, szukających zatrudnienia, jest prawie goły jak święty turecki. Z wielkim powodzeniem zajmuje się za to tzw. innowacjami przyrostowymi (incremental innovation), czyli wykorzystuje nowe technologie i rozwiązania do ciągłego ulepszania swojej olbrzymiej oferty.
Szczególna struktura niemieckiego przemysłu i gospodarki była i nadal pozostaje składową polskiego sukcesu gospodarczego trwającego od końca XX w. Bardzo szybko małe firmy z Polski, teraz już nieduże i spore, znalazły chętnych odbiorców za Odrą – na początek podzespołów i elementów bardziej „na wagę”, niż skomplikowanych. Z czasem dostawcy z Polski mężnieli i wchodzili na wyższe poziomy łańcuchów dostaw o jakości wyższej od przeciętnej.
Ekonomiczny wynik tych więzi jest imponujący. Eksperci z Departamentu Badań i Analiz Ekonomicznych NBP (DABE NBP) oszacowali, że około 6,8 proc. polskiej wartości dodanej jest wchłaniane przez popyt w Niemczech, a około 3 proc. polskiej wartości dodanej jest absorbowane przez niemiecki eksport. W produktach „Made in Germany”, kierowanych do sprzedaży na rynku własnym i za granicą, zawarty jest widoczny wsad z Polski. Liczby bezwzględne są wymowniejsze. Według oficjalnych niemieckich danych, od 1990 r. eksport z Polski do RFN wzrósł 23-krotnie i w 2023 r. wyniósł 81,7 mld euro (88,4 mld dol.). Od 1990 r. sprzedaliśmy do Niemiec towary i usługi za 951 mld euro, czyli za 1,1 bln dol. Bez rozległych więzi gospodarczych z Niemcami bylibyśmy zapewne tam, gdzie dziś jest Bułgaria.
Tak duża zależność daje się mocno odczuć podczas odwrotów koniunktury. Dawało to nam w kość dwie dekady temu, ale dziś jesteśmy już częścią Zachodu, więc złą koniunkturę odczuwamy tak czy owak. Zgodnie ze złotą regułą, powinniśmy wyjść znacznie szerzej w świat, szukając możliwości sprzedaży poza Europą, głównie w Afryce i Ameryce Łacińskiej, w tym np. w Argentynie, gdzie pod rządami neoliberalnego prezydenta może powstać wielki, chłonny rynek zbytu.
Nakreślony szkic świata przyszłości, zerkającej zza rogu, może zmienić się w prawdziwy obraz. Jeśli chcemy wypaść na nim lepiej, niż na dzisiejszym portrecie, nie mamy innego wyboru, jak pełna koncentracja na gospodarce, która jest dla nas jedynym źródłem dobrobytu.
Nowy obraz świata to dzieło pacykarzy – mistrzów gdzieś poniosło, ale głowy do góry, kiedyś wrócą.