Teraz, gdy jego pierwsza – a ostatnia z wydanych przez niego – książka ukazała się w Polsce, autor ten ma szansę zdobyć sobie nazwisko również u nas – i to poza wąskim kręgiem znawców Azji czy geopolityków, którzy naturalnie jego twórczość doskonale znają. O tej pracy, stawiającej tytułową tezę, zgodnie z którą „przyszłość należy do Azji” pisałem już na tych łamach, kiedy ukazał się anglojęzyczny oryginał, który stał się światowym bestsellerem.
Warto więc do niej wrócić, bowiem autor jest kreatywny, a tezy przez niego stawiane są w Polsce rzadkie i nie tak często spotykane, a nierzadko nawet wykraczają poza horyzont naszych zwykłych rozważań. Czytając go, jest się nad czym zastanowić – nawet jeśli nie ze wszystkim tym, co pisze, się zgodzimy.
Khanna nie jest akademikiem, twardo trzymającym się faktów, precyzyjnym i wiernym źródłom. Wręcz przeciwnie, to człowiek ze środowiska eksperckich think tanków, gdzie liczy się pomysł, idea, wizja, a niekoniecznie drobiazgowość i dogłębność. Jego plusem jest również potoczystość wywodu. Czyta się go gładko, choć dość często polski czytelnik może być prezentowanymi treściami zaskoczony.
Dwie triady Azji
Dwie tezy autora warto wyeksponować, jako że idą wbrew powszechnym przekonaniom i utartym poglądom. Po pierwsze, „narracja Zachodu od dawna opierała się na wyśmiewaniu kultur azjatyckich, jako jedynie odtwórczych”. Innymi słowy, nie wierzono, że Azja może cokolwiek wnieść do światowego postępu. Ostatnie kilka dekad, nie mówiąc o bardziej odległej historii, powinno nas przekonać, że tak nie jest. Coraz bardziej modernizacja i postęp zaczynają się w Azji. Co więcej, „Azjaci inwestują w technologie przyszłości bez strachu, że kiedyś one ich zniszczą”.
Po drugie i ważniejsze: „jest już za późno, by próbować spowolnić wysiłki Azji na rzecz rozwoju gospodarczego”. Albowiem tamtejszy model rozwojowy, wypracowany w pierwszej kolejności jeszcze w połowie poprzedniego wieku w Japonii, a potem szybko przejęty przez gospodarcze „tygrysy” czy „państwa nowo-uprzemysłowione”, jak Korea Południowa, Tajwan, Hongkong i Singapur, okazał się efektywny i skuteczny.
Dlatego w drugiej fali, począwszy od lat 90. ubiegłego stulecia, przejęły go komunistyczne z nazwy Chiny, adaptując do własnych uwarunkowań, a przez swe rozmiary nadając tamtejszym rozwiązaniom wymiaru globalnego.
Natomiast obecnie, zdaniem autora, czeka nas fala trzecia – prawdziwej globalizacji, która będzie zdominowana właśnie przez Azję, tamtejszą technokrację i merytokrację, czyli rządy światłych i dobrze wykształconych elit, o jakich marzyli nie tylko starożytni chińscy mędrcy, ale także Platon w swej koncepcji polis. Inaczej rzecz ujmując, to nie masowa demokracja, lecz elitarna merytokracja będzie przesądzała o naszej przyszłości.
A ta przyszłość, to inny globalny porządek w XXI stuleciu, o czym mówi już podtytuł tej pracy. Będzie należała do Azji, albowiem to tam pojawiła się istotna triada, omawiana w tej książce. Zgodnie z nią, „stary świat”, ten do epoki Oświecenia czy wojen napoleońskich, należał głownie do Azji. Potem przyszedł „nowy świat” zdominowany przez Zachód. Natomiast teraz wkraczamy w wiek prawdziwej globalizacji, właśnie z Azją w roli głównego, jeśli już nie samodzielnego, współrozdającego karty.
Jest widoczne, że progiem we wchodzeniu w tę nową erę był kryzys 2008 r. oraz – co oczywiste – cały rozwój modelu „państwa rozwojowego”. ukształtowanego w Azji Wschodniej, a późnej rozszerzonego na cały ogromny kontynent (włączyły się do niego, na nieco innych zasadach, także Indie).
Wizje i interesy, a nie wartości
To z powyższej triady – najpierw Japonia i „tygrysy”, potem Chiny, a teraz świat – płynie przekonanie, dość powszechne w Pekinie, Szanghaju, New Delhi czy Singapurze, że historia nie tylko się nie skończyła, ale szybko wraca. A wraz z nią wracają na scenę azjatyckie kolosy. Wracają, bowiem poprzedni kryzys nie był wcale światowy, jak twierdził Zachód, lecz był właśnie kryzysem i doświadczeniem Zachodu, a nie dynamicznie się rozwijającej i szybko idącej do przodu Azji.
Jak widać, autor był głęboko przekonany co do tego, że „przyszłość należy do Azji” i że „Azja jest najważniejsza” jeszcze przed pandemią, która jedynie zdaje się potwierdzać te tezy. Co więcej, Khanna uważa, że mamy wręcz do czynienia z „powstawaniem systemu azjatyckiego”, co wydaje się być tezą postawioną nieco na wyrost. Nawet uwzględniwszy niedawne powołanie do życia Regionalnego Rozwiniętego Partnerstwa w regionie Azji i Pacyfiku (RCEP; bez Indii), potencjalnie największego projektu integracyjnego na globie, Azja (w tym nade wszystko Chiny) jeszcze nie dominuje, choć z każdym dniem odgrywa coraz poważniejszą rolę na całym świecie.
Nie dominuje, bowiem nawet Europa i Unia Europejska, jak widzimy, nie jest na tyle zwarta i koherentna, by utworzyć jeden harmonijny organizm. Tym bardziej nie jest koherentna Azja, gdzie dużych otwartych konfliktów od wojny wietnamskiej tam co prawda nie było (poza leżącym na obrzeżach Afganistanem), ale – tak – spory terytorialne (na Morzu Południowochińskim czy o wsypy Senkaku – Tiaoyudao) jak najbardziej tam istnieją, czego optymistycznie nastawiony do przyszłości i kreślące śmiałe wizje rozwoju Parag Khanna zdaje się w ogóle nie dostrzegać.
Nie dostrzega on też procesu i fenomenu, który szybko wyrasta nam – jeszcze bardziej po pandemii – jako kluczowe wyzwanie dla przyszłości, czyli boju o prymat i prestiż między szybko rosnącym pretendentem, czyli Chinami, a dotychczasowym hegemonem – USA, już szukającym sojuszników (w Indiach, Japonii, Australii) do wspólnego boju z autorytarnymi, a tak skutecznymi Chinami.
Khanna uważa bowiem, w czym chyba dość głęboko się myli, że „wartości nie są ważne”. W jego rozważaniach liczą się tylko nowe pomysły, wizje, rozwiązania i struktury, a nie ideologie czy kody myślowe. „Od Indii po Wietnam wszystkie sondaże wykazują, że poparcie dla globalizacji sięga tam 80 proc.” – pisze autor. Tyle tylko, że inne sondaże i badania dowodzą, że jednak różnimy się między sobą i wcale nie jesteśmy już tak bardzo zglobalizowani, jak chciałby Khanna.
Nawet między Chinami a Indiami, dwoma największymi kolosami globu, doszło niedawno do odnowienia sporów granicznych, a terytorialne nigdy nie zostały zażegnane. A przy tej okazji coraz częściej podnosi się też rangę i znaczenie wartość i światopoglądów, a nie tylko technicznej czy gospodarczej skuteczności.
Wiele wskazuje na to, że będzie tak w jeszcze większym stopniu po odejściu merkantylistycznego i skupionego na wąsko rozumianych, narodowych interesach Donalda Trumpa. Owszem, administracja amerykańska Joe Bidena zapewne aktywnie włączy się w walkę z globalnymi wyzwaniami, jak zmiany klimatyczne czy zagrożenia ekologiczne, ale równocześnie powróci właśnie do wartości jako kryterium współpracy z innymi. A tu, jak wiadomo, Azja aż tak wielkich przewag nie ma.
Więcej niż Chiny plus?
Czy wystarczy jej skuteczność gospodarcza oraz – tak mocno wyeksponowane w tej pracy, co jest podejściem słusznym – postawienie tam na rozwój naukowo-techniczny i postęp technologiczny? Czy rzeczywiście wystarczy to, że – jak pisze autor – „miliardy Azjatów wybrały orientację na przyszłość, otwarcie na świat i optymizm”? Czy Azja rzeczywiście zamieni się „w coś więcej niż Chiny plus„?
Świat już nie jest i raczej nie będzie zdominowany przez Zachód, jak było w ostatnich dekadach i stuleciach.
Dziś trudno powiedzieć, historia to oceni, chociaż fakty i dane oraz opisane w tej pracy zjawiska i procesy powinny w dużej mierze zweryfikować nasze poglądy i utarte tezy. Świat już nie jest i raczej nie będzie zdominowany przez Zachód, jak było w ostatnich dekadach i stuleciach. Rozpoczęła się wielka geostrategiczna gra o to, czy będzie dwubiegunowy (Chiny – USA), czy raczej wielobiegunowy, w ramach którego odejdzie do annałów eurocentryzm, a na główną scenę wejdą mocarstwa i państwa azjatyckie.
Więcej: „Porządek zachodniego świata już nie istnieje i nigdy nie powróci”. Jeśli autor ma rację, a jest co do tego głęboko przekonany, czego dowodem zawarte w omawianym tu tomie treści, to tym bardziej trzeba poszerzać nasze horyzonty i patrzeć na współczesny świat inaczej.
Do 2025 r. chińska sztuczna inteligencja prześcignie amerykańską.
Trzeba zdawać sobie sprawę z tego, że mają obecnie coś do powiedzenia i Turcja, i Iran, nie tylko Indie czy Chiny; że „od Arabii Saudyjskiej po Japonię, Azjaci rozbudowują własny potencjał obronny”; że (jak twierdzi cytowany przez autora były prezes Google, Eric Schidt) „do 2025 r. chińska sztuczna inteligencja prześcignie amerykańską”; że Azja bezustannie przyspiesza (czego nie zahamowała pandemia) – i to do tego stopnia, że wyścig o dostęp do Marsa trwa teraz między Chinami, a … Indiami (o ile nie wyprzedzi ich Elon Musk).
Ważne jest spostrzeżenie: „W Azji dokonuje się proces stopniowego przechodzenia od gospodarek opartych na znajomościach i pokrewieństwie do gospodarek, o których kształcie decydują przepisy oraz instytucje”. Nie jedyny to raz, gdy autor już coś przesądza i pisze w czasie dokonanym. Tymczasem ten proces rzeczywiście zachodzi, ale realia w Chinach, Indiach czy Indonezji, jednak dość daleko odbiegają od tych na terenie Singapuru, stanowiącego, jak podkreśla autor, „wzór do naśladowania”.
Khanna jednak często dość mocno koloryzuje i twierdzi też na przykład, że „większości Azji nie można już zaliczać do przestarzałej kategorii określanej mianem wschodzących rynków„, co oczywiście jest kolejnym przypadkiem stawiania tez na wyrost. Jednakże słuszne wydaje się jego głębokie przekonanie, na wiele sposobów udowadniane na łamach tej pracy, że w Azji, głównie Wschodniej, ale też Południowej za sprawą Indii, dzieją się rzeczy naprawdę ważne. Są one istotne nie tylko dla niej, lecz dla całego globu, ze względu na rozmiary państw oraz rozmach procesów tam zachodzących.
Historia oceni, czy optymizm Paraga Khanny dotyczący świetlistej przyszłości Azji i jego wizji, że mamy tam już do czynienia z „Chinami plus”, będzie uzasadniony. Można jednak zakładać, że jego głos, mocno odosobniony w naszym publicznym, medialnym i politycznym dyskursie, jest bardzo potrzebny. Zawraca bowiem uwagę na coś, co już dawno powinniśmy dostrzec, a nam jakoś się nie udało. Chodzi bowiem o to, że obecnie nie tylko Zachód się liczy, ale również Wschód – i to nie tylko ten, tradycyjnie przez nas rozumiany jako obszar „za Bugiem” (a kończący się na Moskwie), ale przede wszystkim ten daleko za Uralem, a szczególnie nad Pacyfikiem czy gdzieś nad Oceanem Indyjskim. Nowa geostrategia i geoekonomia pukają do naszych drzwi.