Autor: Marek Pielach

Dziennikarz Obserwatora Finansowego, specjalizuje się w makroekonomii i finansach publicznych

Grzęzną negocjacje o wielką stawkę

Dodatkowe 286 mld dolarów rocznie, tysiące miejsc pracy, a może nawet nowy porządek geopolityczny – tak spektakularne mogą być następstwa porozumienia handlowego między UE a USA. O ile oczywiście nie rozwodnią go rozmaite lobby, negocjatorzy nie utkną w szczegółach, a Chiny i Rosja nie pomieszają szyków.
Grzęzną negocjacje o wielką stawkę

(CC BY-NC-ND by Downing Street)

„Zwiększenie wymiany handlowej jest dobrym sposobem na ożywienie naszych gospodarek przez stworzenie zwiększonego popytu i podaży, bez konieczności zwiększenia wydatków publicznych lub zaciągania pożyczek. TTIP byłby najtańszym pakietem stymulacyjnym jaki można sobie wyobrazić” – tak entuzjastycznie wyraża się o Transatlantic Trade and Investment Partnership (Transatlantyckim Partnerstwie na rzecz Handlu i Inwestycji) Komisja Europejska. „Handel transatlantycki, który jest wolny i sprawiedliwy wspierałby miliony dobrze płatnych amerykańskich miejsc pracy” – mówi w orędziu o stanie państwa prezydent USA  Barack Obama.

Już z zestawienia tych wypowiedzi wynika, że werbalnie mamy do czynienia z bezprecedensową wolą polityczną, aby doprowadzić do podpisania najważniejszego porozumienia handlowego w historii. Określenie nie jest na wyrost, bo mówimy o największych gospodarkach świata. W zeszłym roku PKB Unii Europejskiej wyniosło 15,7 bln dolarów, a Stanów Zjednoczonych 15,6 bln. Podpisanie ambitnego porozumienia – według wyliczeń na które powołuje się Komisja Europejska – podniosłoby te wartości o 159 mld dolarów rocznie w Unii Europejskiej i 127 mld dolarów rocznie w Stanach Zjednoczonych.

>>czytaj też: Stiglitz: Farsa wolnego handlu

Dlaczego w obliczu takich korzyści nie podpiszemy porozumienia od razu, ale najwcześniej w listopadzie 2014 roku, a pewnie jeszcze później? Dlaczego 150 negocjatorów będzie poruszać się między Brukselą a Waszyngtonem i z napięciem przygotowywać się do kolejnych rund?

Rzecz w tym, że nie chodzi o proste zniesienie ceł, które już są niskie (przeciętnie 2,8 proc.). Główną przeszkodą są bariery pozataryfowe, za którymi często kryją się interesy rozmaitych lobby. Amerykańskim liniom lotniczym jest na rękę, że samolot Air France lecący z Paryża do Chicago w Nowym Jorku może tylko wysadzić pasażerów, ale nie może zabrać nowych. Europejskim producentom żywności podoba się sytuacja, w której ich produkty nie konkurują w każdym sklepie ze modyfikowaną genetycznie żywnością z USA. Takie przykłady można mnożyć, bo przy wielkiej skali handlu zawsze ktoś zyskuje, ale i ktoś traci.

Oczywiście są także bariery, na których likwidacji zależy samym korporacjom. Firmy samochodowe cieszyłyby się gdyby nowe modele aut nie musiały oddzielnie przechodzić homologacji na rynek amerykański i europejski. To samo dotyczy producentów leków, którzy nie musieliby powtarzać testów swoich produktów. Nic dziwnego, że to branża motoryzacyjna i farmaceutyczna przygotowały się najlepiej i to ich głos najsilniej słychać w dyskusji o toczonych negocjacjach.

Zasadą tych rozmów miało być nieokreślanie od początku obszarów wyłączonych spod negocjacji, ale wyjątki już się pojawiają. To nie gdzie indziej, ale na stronach Komisji Europejskiej możemy przeczytać, że „podstawowe prawa, jak te odnoszące się do GMO lub które mają na celu ochronę życia i zdrowia ludzkiego, zdrowia i dobrostanu zwierząt, lub środowiska i interesów konsumentów nie będą częścią negocjacji”.

Żywność i pasza genetycznie modyfikowana nie jest w Unii Europejskiej całkowicie zakazana. 52 substancje już dopuszczono do użycia. Problem w tym, że odbyło się to w typowo unijny sposób. Producent takiej żywności musiał najpierw złożyć wniosek do Europejskiego Urzędu ds. Bezpieczeństwa Żywności (European Food Safety Authority), który konsultował swą decyzję z poszczególnymi państwami członkowskimi.

To chyba najlepszy przykład zderzenia dwóch filozofii dopuszczania produktów na rynek – europejskiej, w której powołuje się specjalny urząd wymyślający kryteria i mający prewencyjnie chronić konsumentów oraz filozofii amerykańskiej, w myśl której każdy może sprzedawać wszystko, ale jeśli zaszkodzi to choć jednej osobie firma może zbankrutować wypłacając odszkodowania.

Unia Europejska czyni więc wyjątek na początku negocjacji, ale nie przeszkadza to unijnemu komisarzowi ds. rynku wewnętrznego i usług Michelowi Barnierowi namawiać Amerykanów do włączenia do TTIP rozmów o usługach finansowych. Michael Barr, twórca ustawy Dodda-Franka, ostrzega, że branża finansowa będzie lobbować za tym pomysłem, bo jest to dla niej szansa obalenia wymogów przejrzystości jakie ta ustawa narzuca.

„Nowe zaostrzone przepisy dotyczące instrumentów pochodnych, wymogów kapitałowych, struktury finansowej czy ochrony inwestorów oraz konsumentów byłyby zagrożone w tych negocjacjach. Amerykański Kongres będzie bowiem mógł jedynie przyjąć lub odrzucić ostateczną wersję traktatu, który miałby obejmować szeroki zakres tematów” – ostrzega Barr (szczegóły w tekście).

Jest jeszcze problem innego rodzaju: O ile Stany Zjednoczone są państwem federalnym, reprezentowanym w tych negocjacjach przez sekretarza skarbu, o tyle Unia Europejska reprezentowana jest przez Komisję Europejską, która musi konsultować się z 28 państwami, które często mają odmienne poglądy.

Największego bólu głowy może dostarczyć Francja. Nigdy nie był to kraj szczególnie wolnorynkowy, a administracja prezydenta François Hollanda nie jest wyjątkiem. Paryż zrobi wszystko żeby chronić swoją kinematografię przed ekspansją Holywood, a z drugiej strony zakazać amerykańskim winiarzom używania nazwy „szampan”. Wielkość eksportu Francji do USA nie jest przy tym imponująca, co sprawia, że ten kraj nawet w scenariuszu głębokiej liberalizacji zyskuje najmniej, bo 2,64 proc. PKB (średnia dla całej UE to 4,95 proc. PKB).

Według tych samych wyliczeń Fundacji Bertelsmanna, Polska zyskuje 3,73 proc. PKB. Scenariusz głębokiej liberalizacji byłby dla nas zatem opłacalny, choć nie odbyłoby się bez kosztów politycznych. W rolnictwie mógłby on oznaczać zagrożenie dla dopłat bezpośrednich i zliberalizowanie przepisów dotyczących żywności genetycznie modyfikowanej. Przemysłowi chemicznemu i energetyce ciężko byłoby zaś sprostać konkurencji fabryk z USA, które rozkwitają na tanim gazie łupkowym. Zyskać mógłby pewnie przemysł motoryzacyjny, ale w niewielkim stopniu bo obecnie produkowane w Polsce samochody (Opel Astra, Opel Cascada, Lancia Ypsilon) za Oceanem nie cieszyłyby się dużą popularnością.

Pełna liberalizacja handlu między Stanami Zjednoczonymi a Europą niosłaby dla Polski jednak korzyści polityczne. Nadal należymy do najbardziej proamerykańskich krajów w Unii Europejskiej i w naszym interesie jest aby po obu stronach Atlantyku prowadzono podobną politykę. TTIP mogłoby więc stać się dla nas swoistym „NATO 2”.

Najciekawsze są jednak możliwe globalne następstwa podpisania porozumienia między UE a USA. Byłby to niewątpliwie duży sukces Zachodu, który nie musiałby obrócić się przeciwko reszcie świata. Globalne PKB wzrosłoby przecież szacunkowo o 0,6 proc. a w kryzysie to wartość niebagatelna.

Rzecz jasna nie w każdym kraju korzyści byłyby równe. Straciliby dotychczasowi partnerzy handlowi USA i Europy. Według raportu niemieckiego Instytutu Ifo sama tylko eliminacja ceł między tymi dwoma potężnymi blokami skutkowałaby np. 7 proc. spadkiem eksportu w Zachodniej Afryce, tradycyjnie handlującej z Europą. Zyskałby zaś takie kraje jak Brazylia, Kazachstan i Indonezja.

Pewnie dlatego częścią amerykańsko-europejskiego porozumienia o wolnym handlu chce być Japonia. Powtórzył to po wygranych wyborach premier Shinzō Abe.  Polityczne i ekonomiczne korzyści odniosłaby także Brazylia, może więc i ona zacznie wysyłać pozytywne sygnały. Jednak nawet Stany Zjednoczone, Unia Europejska i Japonia połączone razem zaczątkiem wspólnego rynku, a co za tym idzie wspólną polityką to coś co śni się po nocach chińskim przywódcom.

Gdyby ta wizja doszła do skutku musieliby przecież postąpić w myśl zasady „jeśli nie możesz ich pokonać, to się przyłącz”. Taki scenariusz zakłada prof. Richard N. Rosecrance, który na łamach „New York Times” zauważa, że to równowaga sił prowadzi do konfliktu, ale miażdżąca przewagą jaką dysponowałby warty 32 bln dolarów blok amerykańsko-europejski (o Japonii nie wspomina) mogłaby wyzwolić tylko jedną reakcję – Chiny musiałyby ciążyć do tego gospodarczego rdzenia świata. Z korzyścią dla wszystkich.

Wszystko to razem stanowi tak skomplikowaną układankę, że wciąż aktualny jest sceptycyzm co do szans porozumienia, wyrażony przez Josepha E.Stiglitza w publikowanym w Obserwatorze Finansowym komentarzu: Farsa wolnego handlu.

OF

(CC BY-NC-ND by Downing Street)

Otwarta licencja


Tagi


Artykuły powiązane

Żywności nie zabraknie, ale będzie jeszcze droższa

Kategoria: Sektor niefinansowy
Jeśli ograniczymy produkcję zbóż w Europie, chroniąc środowisko, to ktoś będzie musiał tę produkcję przejąć. Prawdopodobnie będą to kraje Ameryki Południowej, gdzie presja na ochronę środowiska naturalnego jest o wiele mniejsza – mówi dr Jakub Olipra, starszy ekonomista w Credit Agricole Bank Polska.
Żywności nie zabraknie, ale będzie jeszcze droższa