Reprezentanci 192 krajów od poniedziałku (7 grudnia), dyskutują w stolicy Danii nad tym, jak przeciwdziałać globalnemu ociepleniu. ONZ-owska konferencja na temat zmian klimatycznych będzie trwała prawie 2 tygodnie. W obradach biorą udział tysiące przedstawicieli rządów, organizacji międzynarodowych i pozarządowych, lobbistów i naukowców, a relacjonować je będzie ok. 5 tys. dziennikarzy z całego świata. Prawie setka światowych przywódców zapowiedziała swą obecność – przede wszystkim w końcowych dniach, gdy spodziewane jest podpisanie porozumienia operacyjnego.
Już w pierwszych dniach obrad atmosferę podminowało przedostanie się do prasy tzw. „duńskiego tekstu”, który według części delegatów ma być przygotowanym przez gospodarzy zarysem dokumentu, jaki ma być przyjęty pod koniec obrad. Jak stwierdził jeden z najbardziej aktywnych przedstawicieli tzw. grupy G77 (kraje rozwijające się, w tym m.in. Indie i Chiny), Lumumba Stanislas Dia Pin z Sudanu, dokument „zagraża procesowi negocjacyjnemu w Kopenhadze”, faworyzując kraje wysoko rozwinięte. Jednocześnie jednak przedstawiciele G77 zapewniają, że obrad nie zerwą. O co właściwie chodzi w aferze z „duńskim tekstem”? Jak nie wiadomo o co chodzi, to wiadomo, że chodzi o pieniądze. O pomoc bogatych dla biednych, by także oni wzięli udział w walce z globalnym ociepleniem.
Przed Kopenhagą było Kioto, a przed Kioto Rio
Zaczęło się od Rio de Janeiro, gdzie w 1992 r. przyjęto Ramową Konwencję Narodów Zjednoczonych w sprawie zmian klimatu (United Nations Framework Convention on Climate Change) i ustalono zasady wymiany informacji na temat zmian klimatycznych do których przyczyniła się emisja gazów cieplarnianych powstających w wyniku działalności człowieka.
Potem było Kioto, gdzie w 1997 r. przedstawiciele 37 krajów uprzemysłowionych i Unii Europejskiej podpisali uzupełniające konwencję z Rio de Janeiro porozumienie, w którym zgodzili się na ograniczenie emisji gazów cieplarnianych. Kraje uprzemysłowione, które zdecydowały się na ratyfikację porozumienia z Kioto, zobowiązały się tym samym do redukcji do 2012 roku swych emisji dwutlenku węgla, metanu, tlenku azotu, HFC i PFC. U podstawy protokołu z Kioto leży założenie, że gazy cieplarniane, jakie zostały wyemitowane w atmosferę w ciągu 150 lat epoki przemysłowej, powstały przede wszystkim w dzisiejszych wysoko uprzemysłowionych krajach bogatego Zachodu. Dlatego też one właśnie muszą ją w pierwszym rzędzie zmniejszyć, gdy biedniejsze państwa będą nadganiały rozwojowe opóźnienia.
Na mocy Protokołu z Kioto kraje uprzemysłowione są zobligowane do redukcji emisji gazów powodujących efekt cieplarniany o 5,2 proc. do roku 2012 w porównaniu z rokiem 1990. Do października tego roku protokół ratyfikowały 187 kraje. Nie zrobiły tego jednak Stany Zjednoczone, protestując w ten sposób przeciwko temu, że porozumienie z Kioto nie nałożyło limitów na kraje rozwijające się – przede wszystkim Chiny, dziś już największego światowego emitenta gazów cieplarnianych. Z kolei dla Chin (a także Indii) odmowa ratyfikacji traktatu z Kioto przez USA stanowiła znakomite usprawiedliwienie, by nie przejmować się własną emisją gazów cieplarnianych. Obecnie właśnie Stany Zjednoczone i Chiny odpowiedzialne są za emisję ponad 40 proc. gazów cieplarnianych na świecie.
Od czasów porozumienia z Kioto emisja CO2 w krajach rozwiniętych rzeczywiście spadła, ale odbyło się to głównie w efekcie działań podjętych w Unii Europejskiej, a także z powodu zmniejszenia produkcji przemysłu ciężkiego w krajach byłego ZSRR.
Co się stanie w Kopenhadze
Wstępnie zakładano, że konferencja w Kopenhadze zaowocuje kolejnym porozumieniem o redukcjach po roku 2012, kiedy wygasa obowiązujący Protokół z Kioto. Organizatorzy liczyli, że także kraje rozwijające się zobowiążą się do ograniczenia emisji gazów cieplarnianych. Jest już jednak praktycznie jasne, że w stolicy Danii nie dojdzie do podpisania traktatu międzynarodowego. Główny oenzetowski koordynator negocjacji klimatycznych Yvo de Boer liczy na zawarcie wstępnego porozumienia, zawierającego konkretne liczby i zobowiązania, jednak podpisanie wiążącego traktatu międzynarodowego miałoby nastąpić dopiero w połowie 2010 roku, podczas kolejnej konferencji klimatycznej, tym razem w Meksyku.
Unia Europejska już wcześniej jednostronnie zobowiązała się do redukcji emisji o 20 proc. do 2020 roku i gotowa jest zwiększyć w Kopenhadze swe zobowiązanie nawet do 30 proc., jeśli podobne deklaracje złożą także inne państwa uprzemysłowione. Na razie zrobiły to m.in. Japonia i Rosja. Jednak w Australii, która emituje najwięcej na świecie CO2 w przeliczeniu na mieszkańca, na kilka dni przed rozpoczęciem konferencji parlament (już po raz drugi) odrzucił proponowaną przez rząd ustawę, która miała wprowadzić limity emisji dwutlenku węgla i doprowadzić do zmniejszenia jego emisji na najmniejszym z kontynentów o nawet 25 proc. Z kolei Barack Obama zapowiedział, że w 2020 roku USA będą produkowały o 17 proc. dwutlenku węgla mniej niż w 2005 r. (co oznacza emisję mniejszą zaledwie o 4 proc. w stosunku do przyjętego przez protokół z Kioto jako punkt odniesienia poziomu z 1990 r.), jednak amerykański Senat będzie głosował nad odpowiednimi przepisami dopiero za parę miesięcy i wcale nie jest pewne, co ostatecznie postanowi.
Chiny i inne kraje rozwijające się odrzuciły wstępną propozycję organizatorów, by światowe emisje CO2 mogły rosnąć najwyżej do 2020 roku. Jednak na kilka dni przed konferencją Pekin wykonał pojednawczy gest, ogłaszając, że do 2020 roku Chiny ograniczą emisję gazów cieplarnianych o „40-45 procent na jednostkę PKB”. Biorąc pod uwagę jak szybki jest wzrost chińskiej gospodarki, oznacza to, że emisja gazów cieplarnianych w Chinach i tak będzie za 10 lat sporo wyższa niż obecnie. W reakcji na tę obietnicę także Indii oświadczyły, że do 2020 roku zmniejszą emisję w przeliczeniu na jednostkę dochodu narodowego o 20-25 procent.
Zmniejszenie w krajach Trzeciego Świata emisji gazów cieplarnianych, przede wszystkim dwutlenku węgla pochodzącego ze spalania paliw kopalnych, jest kluczowe. Według Światowej Agencji Energii (International Energy Agency) 75 proc. całego wzrostu gospodarczego na świecie w okresie pomiędzy 2005 a 2030 rokiem będzie miało miejsce w krajach rozwijających się. A w ślad za wzrostem gospodarczym idzie też większa konsumpcja energii. Jak pokazały w ciągu ostatnich 10 lat doświadczenia Unii Europejskiej możliwy jest wzrost gospodarczy bez większej emisji CO2. Problem w tym, że ekologiczne technologie są bardzo drogie. Dlatego kluczowe jest pytanie, jak dużą pomoc Zachód zaoferuje krajom rozwijającym się w zamian za ich zgodę na przyjęcie limitów. Bruksela wstępnie deklarowała, że do 2020 r. gotowa byłaby przekazywać krajom rozwijającym się do 15 mld euro rocznie, przeznaczonych na „pomoc ekologiczną”, a rzecznik Białego Domu oświadczył tuż przed rozpoczęciem konferencji, że USA są gotowe zapłacić „uczciwą część”. To wszystko jednak jest za mało. Według szacunków Międzynarodowej Agencji Energii do roku 2030 niezbędne wydatki mogą pochłonąć ponad 10 bln USD.
Ostateczne decyzje zapadną w Kopenhadze dopiero w ostatnich dniach konferencji – 17 i 18 grudnia, dlatego m.in. prezydent Barrack Obama wbrew wcześniejszym zapowiedziom przybędzie nie na otwarcie konferencji, ale na jej zakończenie.
Spór o meritum
Dyskusje w Kopenhadze komplikuje to, że – choć samego faktu nikt nie dyskutuje, topniejące lodowce są jego wystarczającym dowodem – zarówno jego natura, jak i skutki podlegają dyskusji. Jedna, „ekologiczna”, strona sporu twierdzi, że wzrost temperatur jest powodowany przede wszystkim działalnością człowieka, który wycina absorbujące dwutlenek węgla lasy i spala paliwa kopalne. Druga strona, „negacjonistyczna”, zapewnia, że wzrost globalnej temperatury o ok. 1,5 proc. w ciągu ostatnich 150 lat ma charakter naturalny i jest związany z zakończeniem tak zwanej „małej epoki lodowcowej”, która miała miejsce od późnego średniowiecza do końca XIX w. i objęła Amerykę Północną i Europę. Wzrost temperatury jest zatem – argumentują – naturalnym wydarzeniem w dziejach klimatu na świecie, oznaczającym powrót do czasów sprzed tysiąca czy dwóch tysięcy lat, kiedy to w południowej Anglii uprawiano winorośl, a Wikingowie zakładali kolonie na lądzie, który nazwali „Zielonym” (Grenlandia).
Oczywiście ten podział jest ogromnym uproszczeniem, bo są i tacy, którzy w ogóle zaprzeczają, że jakiekolwiek ocieplenie miało miejsce, a wśród zwolenników tezy o wpływie człowieka na zmiany klimatyczne trwają spory o zakres tego wpływu i możliwe konsekwencje. Nawet Międzyrządowy Panel Zmian Klimatycznych (Intergovernmental Panel on Climate Change – IPCC), ciało powołane przez ONZ, aby wypracować naukowy konsensus w tej sprawie, szacuje, że do końca wieku wzrost temperatur zawrze się w przedziale 1,1- 6,4 stopnie Celsjusza, przy czym za najbardziej prawdopodobny uznaje wzrost w granicach między 1,8 a 4 stopniami Celsjusza. O ile wszystko poniżej 2 stopni jest dla ludzkości do przyjęcia, o tyle wzrost temperatur w górnych granicach przedziału zbliżyłby nas do wizji z katastroficznych filmów science-fiction, w których morze zalewa przybrzeżne miasta, a miejsce dzisiejszych pól uprawnych zajmują bezkresne pustynie.
E-mailgate
W ostatnich tygodniach przed rozpoczęciem konferencji bolesny cios zwolennikom teorii o wpływie działalności człowieka na globalne ocieplenie zadało ujawnienie mejli pracowników Wydziału ds. Badań Klimatu (Climatic Research Unit – CRU) na Uniwersytecie Wschodniej Anglii w Norwich. Z rozpowszechnionej przez hakerów korespondencji naukowców wynika – jak twierdzą „negacjoniści” – że mamy do czynienia z kontynuowanym przez lata szeroko zakrojonym spiskiem, w trakcie którego manipulowano danymi naukowymi, a nawet fałszowano je, by udowodnić tezę, że Ziemia ociepla się wskutek ludzkiej działalności. Druga strona broni się, podkreślając, że wiadomości opublikowane przez hakerów zostały wyrwane z kontekstu i podkreśla, że do podobnych wniosków jakie wypracowano w Norwich doszli także klimatolodzy z innych ośrodków, takich jak NASA czy Krajowe Centrum Danych Klimatycznych USA.
E-mailgate, jak prasa zdążyła już ochrzcić aferę z ujawnionymi mejlami, ma sporą wagę, jednak – jak pisze konserwatywny brytyjski „The Economist” – choć oczywiste jest, że ujawnione dokumenty należy poddać wnikliwej analizie, by określić rozmiary naukowego oszustwa, to byłoby „śmieszne sądzić, że klimatologia jest domkiem z kart, który rozsypie się”, nawet jeśli ujawnione mejle zdyskredytują prace prowadzone w jednej konkretnej instytucji naukowej. Jednocześnie strona „ekologiczna” kontratakuje, zwracając uwagę, że dokumenty z CRU zostały ujawnione przez grupę hakerów z Tomska na Syberii, za czasów sowieckich zamkniętego miasta kontrolowanego przez KGB. Budzi to podejrzenia, że za całą sprawą mogły stać rosyjskie służby specjalne.
Kto ma w czym interes
Jeśli nawet w aferze mejlowej maczały palce rosyjskie służby specjalne, to oczywiście nie musi to znaczyć, że fałszowania naukowych publikacji nie było. Ale i na odwrót – jeśli nawet pracownicy Uniwersytetu Wschodniej Anglii fałszowali publikacje i zmawiali się, by bojkotować naukowców o odmiennych poglądach, to nie musi to oznaczać, że nie istnieje globalne ocieplenie.
Ani jedno, ani drugie nie zmienia też faktu, że sprawa globalnego ocieplenia – i możliwych reakcji (albo braku reakcji) na to zjawisko – ma ogromne konsekwencje geopolityczne. Pokazuje to lektura opublikowanego przed rokiem raportu Narodowej Rady Bezpieczeństwa USA. W części poświęconej możliwym konsekwencjom zmniejszenia roli paliw kopalnych w światowej gospodarce autorzy przypominają, że za kilkanaście lat sześć państw z największymi złożami ropy naftowej (Arabia Saudyjska, Iran, Kuwejt, Zjednoczone Emiraty Arabskie, Irak i Rosja) będzie kontrolować prawie 40 proc. wydobycia tego surowca, a z biegiem czasu rola producentów z rejonu Zatoki Perskiej, gdzie znajduje się 2/3 światowych rezerw tego surowca, będzie rosła. Jeśli zaś chodzi o gaz ziemny, to 57 proc. światowych rezerw znajduje się w Rosji, Katarze i Iranie.
Zmniejszenie konsumpcji ropy i gazu – konkludują autorzy raportu – oznaczałoby istotne osłabienie pozycji Arabii Saudyjskiej i Iranu, którym uniemożliwiłoby to „eksport” fundamentalizmu. „Wielkimi przegranymi” byłyby także Rosja i Wenezuela. Z kolei Rosja – czytamy w raporcie – może być największym wygranym globalnego ocieplenia, dzięki poprawie warunków rolnictwa, a przede wszystkim łatwiejszemu dostępowi do zasobów ropy naftowej i gazu na Syberii i w szelfie arktycznym.
Obserwując to, co się będzie działo w Kopenhadze, warto pamiętać, że z punktu widzenia państw zachodnich kwestia globalnego ocieplenia ma wymiar nie tylko klimatyczny, ale także strategiczny. Jak powiedział mi parę lat temu pewien brukselski funkcjonariusz, „gdyby nawet globalnego ocieplenia nie było, to warto by je wymyślić”, by uniezależnić się od od surowcowego szantażu ze strony nieobliczalnych szejków i euroazjatyckiego niedźwiedzia.
A co z Polską?
Polska jest sygnatariuszem Protokołu z Kioto, w którym zobowiązała się obniżyć swoją emisję o 6 proc. w porównaniu z poziomem z 1988 roku. Nie mielibyśmy z tym wielkiego problemu i nawet moglibyśmy liczyć na zyski z przewidzianego porozumieniem handlu limitami emisji CO2, gdyby nie fakt, że w 2005 r. Komisja Europejska dodatkowo ograniczyła nam uprawnienia do emisji, aby w ten sposób obniżyć totalną emisję unijną.
Z faktu, że należymy do Unii Europejskiej, wynika, że będziemy musieli dostosować się do unijnych zobowiązań o ograniczeniu emisji gazów cieplarnianych. Z drugiej strony sporo jest racji w twierdzeniu naszych negocjatorów, że nie powinniśmy być traktowani tak jak Niemcy czy Wlk. Brytania, które „swoje już wyemitowały” w ciągu ostatnich 150 lat. Nasza sytuacja jest podobna do sytuacji krajów rozwijających się, wobec których Protokół z Kioto stosuje „taryfę ulgową”. Dlatego stoimy na stanowisku, że wszelkie zobowiązania w sprawie gazów cieplarnianych – tak dotyczące limitów produkcji CO2, jak i ewentualnej pomocy dla krajów Trzeciego Świata w zakupie ekologicznych technologii, powinny brać pod uwagę nie tylko obecny poziom emisji, ale także poziom naszego PKB.