Autor: Sebastian Stodolak

Dziennikarz, filozof, muzyk, pracuje w Dzienniku Gazecie Prawnej.

Nie wierzcie ekonomicznym pogodynkom

O tym, że telewizyjni eksperci ekonomiczni obrzydzili zwykłym ludziom ekonomię i o tym, że nauka ta uznawana jest niesłusznie za nudną i nieżyciową, rozmawiamy z Timem Harfordem, jednym z najbardziej znanych pisarzy ekonomicznych na świecie i czołowym publicystą „Financial Times”.
Nie wierzcie ekonomicznym pogodynkom

Tim Harford (CC BY-ND adamsmithjr)

Obserwator Finansowy: Czy istnieją uniwersalne rozwiązania w polityce gospodarczej?

Tim Harford: Oczywiście, że nie istnieją.

Ale wielu ekonomistów tak właśnie stara się przedstawiać sprawę. Jedni mówią, że cięcia budżetowe są absolutnie złe – inni, że są dobre. Jedni mówią, że trzeba obniżyć wszystkie podatki, inni zaś, że w czasie kryzysu podwyżka podatków dla najbogatszych to konieczność! Jak ten biedny wyborca idąc do urny ma się połapać, która partia ma racjonalny, a która niemądry program gospodarczy?

Cóż, odpowiedź jest dość banalna: musi myśleć. Czasami program żadnej partii nie jest racjonalny. Oto przykład. Choć teraz rząd Wielkiej Brytanii twierdzi, że konieczne są oszczędności, a opozycja jest im przeciwna, to jeszcze przed wyborami wszystkie partie twierdziły, że po wygranej zwiększą wydatki budżetowe, jednocześnie obniżając podatki. Dla myślącego wyborcy, który zadał sobie trud, żeby zajrzeć w statystyki budżetowe było jasne, że wszyscy politycy po prostu kłamali.

Weźmy jednak takiego Paula Krugmana, koniec końców laureata Nagrody Nobla z ekonomii. On jasno w swoich felietonach foruje bardzo uniwersalistyczną wizję właściwych rozwiązań dla gospodarki. Opisując sytuację w Indonezji płynnie przechodzi do Grecji, a potem do Stanów Zjednoczonych.

Paul Krugman to wybitny ekonomista, ale jego felietony należy czytać przez pryzmat jego poglądów politycznych. Zgadzam się z dużą częścią tego, co pisze na przykład na temat sytuacji gospodarczej Stanów Zjednoczonych, ale czasami jego argumentacja w konkretnych kwestiach ze względów ideologicznych jest bardzo uproszczona. Ja w swoich książkach staram się przyjmować bardziej neutralną pozycję. Nie daję gotowych recept, ale piszę o ekonomii tak, jak fizyk pisałby o fizyce w książce popularnonaukowej. Wracając do kwestii optymalnych rozwiązań. Co innego będzie dobre dla Polski, co innego dla Niemiec, a jeszcze do innego dla USA. Wszystko zależy od charakteru danej gospodarki i rodzaju problemów, z jakimi ona się zmaga. Wyborca czytając książki popularyzujące wiedzę ekonomiczną, dostaje aparat do samodzielnej oceny, czy w jego kraju należy więcej oszczędzać, czy więcej wydawać, obniżać, czy podwyższać stopy procentowe, podatki, świadczenia socjalne…

Lubi pan obalać ekonomiczne mity, edukować ludzi?

Lubię obserwować, jak obalają je inni. Steven Landsburg jest wybitnym przedstawicielem w tej kategorii. Ja preferuję bardziej pozytywne pisarstwo ekonomiczne, a moi odbiorcy to osoby interesujące się ekonomią, nie tak do końca „zielone” w tym temacie – od licealistów po prezesów firm. Lubię opowiadać historie, tłumaczyć z użyciem ekonomicznego aparatu, dlaczego nasze życie codzienne wygląda tak, jak wygląda. Dlaczego kawa kosztuje w kawiarni tyle, ile kosztuje? Skąd się biorą korki uliczne i czy są sposoby na ich rozładowywanie? Moja pierwsza książka była zbiorem takich mikroprzykładów, którymi starałem się ilustrować fundamentalne zasady ekonomii. W najnowszej koncentruję się na tłumaczeniu, czym jest makroekonomia. Opisuję system powiązań pomiędzy inflacją, bezrobociem, podatkami… Tutaj, przyznam, miałem problem ze znalezieniem prostych przykładów z prawdziwego życia. Opisywanie sytuacji makroekonomicznej dużych gospodarek byłoby nudne, a jak chciałem w przystępny sposób wyjaśnić, czym jest recesja. No i udało mi się. Wie pan, czym różni się recesja w obozie jenieckim od recesji spółdzielni, której członkowie wymieniają się opieka nad dziećmi?

Proszę wytłumaczyć.

Zacznijmy od dzieciaków. Kilkanaście lat temu Paul Krugman opisał funkcjonowanie spółdzielni z Waszyngtonu, której członkowie wzajemnie w zależności od potrzeb opiekowali się swoimi dziećmi. Utworzono tam wewnętrzną walutę, którą ludzie płacili sobie za te usługi. Na początku otrzymywało się jednostki tej waluty odpowiadające 24 godzinom opieki nad dzieckiem. Jednak nowi członkowie spółdzielni stwierdzali, że zanim zaczną wynajmować opiekę nad swoimi dziećmi, muszą sami zarobić trochę dodatkowych jednostek waluty – tak na wszelki wypadek. Okazało się więc, że każdy chciał się opiekować czyimiś dziećmi, ale nikt nie chciał z tych usług korzystać.

Spółdzielnia – jak pisał Krugman – wpadła w recesję typu keynesowskiego, czyli spowodowaną niewystarczającym popytem. Z kolei przykład niemieckiego obozu jenieckiego z czasów II Wojny Światowej odnalazłem ja sam, czytając wspomnienia jednego z jego brytyjskich więźniów, który był ekonomistą. Opisał on jak funkcjonowała wewnętrzna gospodarka obozu, czym handlowano, co było walutą. Obóz eksportował nawet poza swoje „granice” kawę, którą otrzymywał w ramach dostaw żywności od Międzynarodowego Czerwonego Krzyża. Te dostawy zaczęły się w końcu kurczyć i w obozie mieliśmy recesję w sensie klasycznym, czyli spowodowaną niewystarczającą podażą przy istniejącym dużym popycie.

W jakiego typu recesję wpadły Stany Zjednoczone przed pięcioma laty?

W tę keynesowską. Zabrakło popytu na to, co wytworzono. I właśnie umiejętność rozróżniania pomiędzy rodzajami kłopotów, w jakie się popadło, to podstawa do podejmowania trafnych decyzji gospodarczych. To jest moje podejście do pisania o gospodarce i ekonomii. Nie próbuję autorytarnie przekonywać, że coś jest słuszne, bo tak mówi Friedman, Keynes, czy ja. Pokazuję mechanizmy zjawisk, tłumaczę, jakie są założenia różnych teorii i daje czytelnikom narzędzia do formułowania własnego światopoglądu. Poza tym dla mnie samego pisanie o świecie z ekonomicznego punktu widzenia to wielka przygoda. Sam jestem zaskakiwany tym, co w trakcie pracy udaje mi się odkryć. Dawniej myślałem na przykład, że dla ludzi nie ma znaczenia, jaką walutę noszą w portfelu – dolary, euro, czy korony – że nazwa waluty nie ma znaczenia, jeśli mamy na przykład problem z inflacją.

A ma takie znaczenie?

Ma i to kolosalne! Jedną z najbardziej interesujących historii, z jaką się zetknąłem było ponowne wprowadzenie reala w Brazylii jako waluty w 1994. Wcześniej kraj ten miał przez dziesięciolecia problemy z inflacją. Wtedy walutą było tam cruzeiro. Pierwsze zdeprecjonowane cruzeiro zastąpiono nowym silniejszym cruzeiro z innym symbolem, potem – gdy wartość nowego cruzeiro spadła – znów wprowadzono kolejne, z innym symbolem. Mimo, że w ciągu 40 lat trzy razy wprowadzano nową walutę, nie udało się wyeliminować inflacji. W końcu ekonomiści wpadli na pomysł wprowadzenia waluty wirtualnej, działającej jak cień wobec fizycznego pieniądza. I tak transakcje były przeprowadzane w walucie URV powiązanej nota bene z kursem dolara, w tejże walucie dostawało się wypłaty i denominowało ceny produktów.

Wszystko jednak od razu było przeliczane na cruzeiro, czyli pieniądze, które ludzie mieli w portfelach. Szedłeś do sklepu i widziałeś np. na cenniku chleb za 1 URV, które równało się 6 cruzeiro. Tyle, że wartość cruzeiro spadała i chleb po jakimś czasie kosztował już 8 cruzeiro, potem 10 – ale wyceniany w URV bez przerwy kosztował 1 URV. Gdy ludzie zaczęli obserwować, że cruzeiro jest słabą waluta, a URV silną, przyswoili sobie w ogóle taki koncept, że waluta może być czymś stabilnym. Wtedy wyeliminowano cruzeiro i wprowadzono reala. Koniec końców udało się inflację zwalczyć poprzez wpłynięcie na psychologiczne postrzeganie wartości pieniądza wśród jego użytkowników. Trochę to skomplikowane, ale fascynujące.

Dość zaawansowana ekwilibrystyka z tym realem. Proszę mi jednak coś wyjaśnić. Skoro ekonomia to nauka tak fascynująca, to dlaczego ludzie na wspomnienie o niej reagują zazwyczaj ziewaniem?

To wina dwóch grup ludzi: ekonomistów i tzw. ekspertów telewizyjnych podających się za ekonomistów. Zacznijmy od ekonomistów, którzy uczynili z ekonomii rodzaj oderwanej od świata dyscypliny matematycznej. Owszem, dobry ekonomista musi rozumieć matematykę, ale musi także umieć wyjaśniać procesy ekonomiczne bez odwoływania się do jej języka. Bo gospodarka to organizm tak złożony, że matematyka nie wystarczy do jej opisu. Keynes mawiał, że dobry ekonomista to ktoś, kto jest zarówno historykiem, jak i matematykiem. Miał na myśli to, że dobry ekonomista to ktoś, kto równie dobrze radzi sobie w świecie konkretu, co abstrakcji.

Ekonomia to wspaniała nauka, bo każde patrzeć na świat z tak wielu perspektyw! To właśnie zbytnie zapatrzenie w formuły matematyczne sprawiło, że nie udało się dostrzec nadchodzącego kryzysu. Patrzcie – mówili ekonomiści – mamy wzór, który opisuje jak działają derywaty! Inni przyklaskiwali. Nikt z nich jednak – i tu także ja biję się w piersi – nie pofatygował się, żeby pójść do banku inwestycyjnego i sprawdzić, czy derywaty działają tak, jak pokazywały to nasze modele. Pamiętam koleżankę antropolożkę, która zwróciła na to uwagę, mówiąc, że rozmawiała z tymi traderami od derywatów i wie, że coś jest nie tak. Ekonomiści ją zignorowali. Ona miała rację, oni nie.

Co jest nie tak z ekspertami telewizyjnymi?

Prognozują. Tzn. udają, że umieją przewidzieć, jakie będzie PKB w przyszłym półroczu, albo które aktywa pozwolą zarobić na giełdzie. Ci telewizyjni eksperci, podający się za ekonomistów, tak naprawdę mają szyldy reklamowe banków, które ich zatrudniają. Zbyt pewni siebie w swoich osądach, za mało przenikliwi. Są w telewizji po to, żeby obok ich nazwiska pojawiła się nazwa instytucji. Główny ekonomista banku X, główny ekonomista banku Y… To takie pogodynki, tylko złe.

Nie słuchajcie ekonomicznych pogodynek! Znów zacytuję Keynesa, który mówił, że ekonomista powinien być jak dentysta. Czego oczekujemy od dentysty? Tego, żeby nam wyleczył zęby, a nie tego, żeby przewidywał, ile zębów nam zostanie, gdy skończymy 70 lat. Pamiętam, że gdy kwitła bańka internetowa na przełomie milleniów, opublikowano książkę pełną prognoz gospodarczych. Bestseller. Był on emanacją pewności, że skoro wszystko tak pięknie rośnie, to już zawsze będzie. I co? I większość prognoz nie tylko się nie sprawdziło, ale często byliśmy świadkami ich odwrotności. To, co miało iść w górę spadało i odwrotnie.

Może potrzeba przewidywania przyszłości jest po prostu w nas wpisana?

Poniekąd tak. Istnienie i popularność tych ekspertów pogodynek to nasza wina, bo wymagamy, żeby dawano nam jakąś pewność, co do przyszłości, nawet jeśli ta pewność jest złudna. Niestety, folgowanie wróżbiarstwu wypacza naukę ekonomii. Pamiętam, że gdy kiedyś pracowałem w koncernie paliwowym, nieustannie słyszałem prośby w stylu: „Hej, jesteś ekonomistą, ile będzie kosztować ropa za miesiąc?” Ktoś, kto bazuje swoje decyzje biznesowe, polityczne, czy życiowe na czyichś prognozach, może się z łatwością na tym przejechać. Zachęcam do zdobywania wiedzy i podejmowania decyzji na własną rękę.

Tim Harford – brytyjski ekonomista, felietonista „Financial Times” i autor książek popularyzujących wiedzę ekonomiczną. Książka „Sekrety ekonomii, czyli ile naprawdę kosztuje twoja kawa?” została przetłumaczona na 30 języków i sprzedała się w ponad milionie egzemplarzy.

Tim Harford (CC BY-ND adamsmithjr)

Otwarta licencja


Tagi