Oszczędzanie to nie sposób na spłatę długów

Wprowadzanie pakietów oszczędnościowych przez kraje, które mają kłopoty ze spłatą długów, może doprowadzić do tego, że ich PKB zmaleje, i to w większym stopniu niż zadłużenie. Jego spłata będzie możliwa, jeśli słabnący popyt krajowy zostanie zastąpiony popytem zagranicznym. Same oszczędności zmniejszą tylko dochód i trudno będzie cokolwiek zaoszczędzić – mówi profesor Jerzy Osiatyński, były minister finansów, przewodniczący Rady Naukowej Instytutu Nauk Ekonomicznych PAN, członek Narodowej Rady Rozwoju.
Oszczędzanie to nie sposób na spłatę długów

prof. Jerzy Osiatyński, były minister finansów (c) PAP

W poniedziałek 7 czerwca Niemcy przedstawili pakiet gigantycznych oszczędności budżetowych na sumę 80 mld euro. Cięcia państwowych wydatków wprowadzają m.in. Włochy, Hiszpania, Portugalia i oczywiście Grecja, w mniejszym stopniu także Francja i inne kraje. To dobrze?

Moim zdaniem te cięcia mogą utrudnić wyjście z recesji. Redukcja wydatków byłaby bezpieczniejsza, gdyby już było widać efekty tych pakietów stymulacyjnych dla gospodarki, jakie wprowadzono półtora roku temu w Wlk. Brytanii, we Francji i w innych krajach.

A nie widać ich?

Powiada się często, że koniunktura się poprawi, kiedy poprawią się nastroje konsumentów, a więc kiedy konsumenci zaczną więcej wydawać. Wówczas producenci mogą oczekiwać,  że w najbliższej przyszłości nie zabraknie rynku zbytu na ich produkty, odbudowują więc zapasy, a przede wszystkim podejmują inwestycje. Tak więc o tym, że działania fiskalne pobudzające koniunkturę przyniosły rezultaty, można mówić dopiero wtedy, gdy już widać wyraźny wzrost prywatnych inwestycji i prywatnej konsumpcji. Otóż takiego ożywienia w sektorze prywatnym w Europie wciąż nie ma. Inwestycje nie rosną, nie ma wzrostu sprzedaży. Na przykład w Polsce ostatnie wskaźniki GUS pokazują, że sprzedaż w kwietniu spadła…

… dużo, bo aż o 4 proc. Ale to się przypisuje katastrofie pod Smoleńskiem i temu, że w czasie powszechnej żałoby wstrzymywaliśmy się z zakupami…

Ale podobne spadki sprzedaży miały miejsce w większości krajów Unii Europejskiej! Skoro więc impulsy fiskalne z ubiegłego roku jeszcze się nie przełożyły na większe wydatki sektora prywatnego, to obawiam się, że wprowadzane już dziś pakiety oszczędnościowe będą skutkować przedłużeniem okresu stagnacji albo wzrostem na mizernym poziomie 1-2 proc. rocznie przez wiele lat i zachowaniem wysokich stóp bezrobocia, znacznie powyżej poziomu przedkryzysowego.

Pakiety oszczędnościowe są wprowadzane przedwcześnie?

Tak uważam. Powiem więcej – ich wprowadzanie przez kraje, które mają kłopoty ze spłatą długów, może prowadzić do paradoksalnej sytuacji, w której w gruncie rzeczy ich rating powinien się pogorszyć. Żeby oceny ich zdolności do wywiązywania się z długów mogły się poprawić, wierzyciele muszą być przekonani, że dłużnikowi co najmniej udało się ustabilizować relację długu do PKB. Tymczasem – moim zdaniem – te  pakiety sprawią, że PKB zmaleje, i to w większym stopniu niż zadłużenie. Więc oceny ich możliwości spłaty zobowiązań powinny się pogorszyć!

Ale na krótką metę rynki dobrze oceniły wprowadzanie oszczędności!

Na krótką metę – tak.  Analitycy rynkowi rozumują bowiem tak: „Będą oszczędzać, więc będą mogli spłacać swoje długi”. Tyle, że w tym rozumowaniu jest  błąd. Bo po to, aby Grecja, Hiszpania, Włochy, Irlandia czy Portugalia mogły spłacać długi, świat musi kupować ich produkty. A jeżeli rzecz się sprowadzi do tego,  że oni będą oszczędzać, ale krajowy popyt nie zostanie zastąpiony popytem zagranicznym, to oszczędności tylko zmniejszą dochód i trudno będzie cokolwiek zaoszczędzić.

Może nie ma innej rady? Czy na świecie jest dosyć pieniędzy, żeby kraje mogły nadal prowadzić politykę stymulacyjną?

To zależy głównie od polityki prowadzonej przez banki centralne. W przypadku Grecji Europejski Bank Centralny złamał kilka zasad, skądinąd uważanych za fundamentalne, co zresztą mu się dziś wypomina, ale sumie zachował się rozsądnie. Problem naprawdę nie leży w braku płynności. Przecież i sam zakaz finansowania wydatków rządowych przez banki centralne w gruncie rzeczy nigdzie nie jest przestrzegany, w tym sensie, że przecież banki centralne refinansują banki komercyjne, które rządowe papiery kupują.

Ceną za to finansowanie będzie zwiększenie inflacji…

Ależ wszędzie w Europie występują tendencje deflacyjne! Gdyby było tak, że jest poprawa koniunktury, wysoki stopień ożywienia gospodarki, dochód narodowy wytworzony jest bliski potencjalnemu przy pełnym wykorzystaniu aparatu produkcyjnego, są silne naciski na płace, które rosną szybciej niż wydajność pracy, wtedy rzeczywiście groziłoby przyspieszenie inflacji. Ale na razie to wszystko się odbywa w warunkach deflacji i powszechne są obawy, że ta deflacja może się utrzymać w Europie przez rok czy dwa! I to wraz ze stagnacją!

Kraje południa Europy oszczędnościami przeprowadzają coś w rodzaju wewnętrznej dewaluacji, obniżając swoje koszty produkcji. Czy to nie zwiększy ich konkurencyjności?

To, że Grecy, czy Portugalczycy zmniejszą wydatki na nauczycieli albo na renty i emerytury, bynajmniej nie doprowadzi automatycznie do tego, że Niemcy i Francuzi będą chętniej kupować greckie produkty. Oczywiście – jeśli dzisiejsza obniżka płac w sektorze publicznym przełoży się na obniżkę płac w sektorze przedsiębiorstw, to pozycja konkurencyjna tych krajów na dłuższą metę może się poprawić, zwłaszcza jeżeli wynikająca stąd obniżka jednostkowych kosztów pracy będzie w Grecji czy Hiszpanii większa niż w Niemczech czy przeciętnie w Unii Europejskiej. Ale na krótką metę  nastąpi jedynie zmniejszenie rozmiarów produkcji z powodu zmniejszenia wewnętrznego popytu. A na średnią metę, niezależnie od tego, jak bardzo Grecy czy Hiszpanie będą obniżać swoje koszty pracy, ich pozycja konkurencyjna będzie się nadal pogarszała tak długo, jak długo w tym obniżaniu Niemcy będą bardziej skuteczni. Bo w Niemczech od 10 lat płace realne niemal stoją w miejscu. Według niektórych szacunków w tym czasie wyrażona jednostkowym kosztem robocizny pozycja konkurencyjna Grecji pogorszyła się w stosunku do Niemiec o ponad 20 procent.

Czyli nie ma konfliktu pomiędzy stabilnością finansów publicznych a walką z recesją? Z tego co pan mówi jest raczej na odwrót – stabilność finansów wymaga walki z recesją. Czy tak?

Tak uważam. Ale sprawa nie ogranicza się do walki z recesją i do pobudzania koniunktury. Kłopoty Unii Europejskiej biorą się z głębokich nierównowag w obrębie obszaru wspólnego pieniądza. Niektóre kraje, jak Niemcy, mają chroniczne nadwyżki eksportowe i konsekwentnie prowadzą politykę rozwoju na koszt zagranicy. Żaden obszar wspólnego pieniądza nie jest w stanie zachować długookresowej stabilności, jeżeli będą w nim występowały tak głębokie strukturalne niedostosowania. Mogą być nadwyżki w jednych krajach, w innych deficyty na bilansach płatniczych, ale to jednak musi jakoś rotować, te różnice nie mogą być trwałe ani tak duże jak obecnie. Moim zdaniem najważniejszym problemem z punktu widzenia możliwości przetrwania euro jest zahamowanie tych nierównowag strukturalnych.

Jak to zrobić?

Niemcy nie mogą bez końca prowadzić polityki hamowania popytu wewnętrznego. Muszą kupować więcej włoskich, greckich czy polskich produktów, a nie prowadzić stałego dumpingu płacowego, bo to rozsadza Unię od środka. Płace w Grecji, w Hiszpanii rosły przez lata o wiele szybciej niż w Niemczech i szybciej niż rosła wydajność pracy. To był niewątpliwy błąd, wskutek którego spadała konkurencyjność tych krajów w stosunku do Niemiec. Teraz należałoby zadbać o proporcjonalny rozwój i o poprawę konkurencyjności słabszych krajów w stosunku do silniejszych. Zmiana polityki podziału między płace a zyski powinna prowadzić do zmniejszenia rozpiętości między zmianami jednostkowych kosztów pracy, a co za tym idzie większej równowagi w bilansach płatniczych wewnątrz unii monetarnej. Niestety zamiast tego w nowej perspektywie finansowej UE, szykowanej na lata 2013–2019, widać raczej wysiłek, aby poprawić konkurencyjność technologicznych liderów Unii Europejskiej w stosunku do Azji i do Ameryki. Tak naprawdę to jest recepta na Unię „dwóch prędkości”, rezygnację z idei europejskiej integracji i na utratę dzisiejszej polityki spójności!

A czy nie jest tak, że decyzja tych unijnych liderów o zwiększeniu konsumpcji oznaczałaby – owszem – większe wewnętrzne zrównoważenie Unii, ale za cenę zmniejszenia zewnętrznej konkurencyjności?

To oczywiście grozi, ale przewaga tych krajów-liderów nie wiąże się jedynie z wysokością płac. Na przykład Francja – w odróżnieniu od Niemiec – dopuszcza pewien wzrost płac. I rozwijała się w ostatnich latach wyraźnie szybciej niż Niemcy, miała mniejsze bezrobocie, nieźle radziła sobie w handlu zagranicznym. Kraje  rozwinięte zawdzięczają swój rozwój nie tylko temu, że płace stagnują i obniżają się koszty robocizny. Mają szybszy postęp techniczny, lepsze warunki dostaw, więcej innowacji produktowych, technologicznych itd.

A czy my, w Polsce, możemy sobie pozwolić na zwiększanie zadłużenia? Mimo tego, co stało się w Grecji?

Prawdopodobnie możemy, chociaż pewny tego nie jestem. Trzeba brać pod uwagę, że mamy do czynienia z globalnymi rynkami finansowymi. Część naszych papierów skarbowych, denominowanych w złotych i służących obsłudze wewnętrznego długu publicznego, jest nabywana przez zagranicznych inwestorów. Ponadto polskie podmioty – czy to osoby fizyczne, czy firmy – mogą lokować swoje nadwyżki finansowe zagranicą. Wobec tego każda zmiana nastrojów, zmiana tzw. „apetytu na ryzyko”, każde zwiększenie niepewności – np. spowodowane lepiej czy gorzej uzasadnionymi obawami o to, co się będzie działo na Węgrzech – ma wpływ na cały region. Tymi decyzjami „inwestycyjnymi”, rozumianymi nie jako inwestycje w kapitał trwały, ale jako alokacja oszczędności, rządzą trochę instynkty stadne. To jest podobnie jak na giełdzie, gdzie większość inwestorów nie jest nawet zdolna zrobić jakąkolwiek analizę fundamentalną, tylko patrzy na to co było wczoraj, co jest dzisiaj i co mówią sąsiedzi. W takiej jak dziś sytuacji niepokoju i niepewności ryzyko zwiększania zadłużenia jest odpowiednio większe i trzeba to brać pod uwagę.

Pisał Pan niedawno w „Rzeczpospolitej”, że być może konieczne będzie zwiększenie podatków. Czy nie ma w tym sprzeczności? Z jednej strony upomina się Pan o antycykliczną politykę fiskalną, a z drugiej mówi o zwiększaniu podatków?

Nie – to bynajmniej nie jest sprzeczne, jeżeli zgodzimy się, że polityka antycykliczna wymaga wzmożenia popytu, wymaga wydawania zamiast oszczędzania. Jeśli opodatkujemy dochody osobiste ludności, stosując przy tym podatek progresywny, to taki podatek nałożony na kogoś, kto zarabia 2-3 tysiące, nie ma wielkiego wpływu na popyt netto, gdyż część popytu osób dodatkowo opodatkowanych zastępujemy wydatkami państwa. Natomiast jeśli opodatkujemy kogoś o wysokich dochodach, z których sporo oszczędza, to taka osoba po prostu mniej oszczędzi, zaś jej potencjalne oszczędności zostaną wydane przez państwo. Więc łączny popyt się zwiększy. Jeśli trzeba zmniejszyć deficyt, czyli różnicę między przychodami państwa a jego wydatkami, a ¾ wydatków jest nieelastyczne, nie można ich szybko ani łatwo zmniejszyć, to co trzeba zrobić? Trzeba zwiększyć dochody! Tertium non datur! To jest bardzo prosta arytmetyka na poziomie szkoły podstawowej.

Może trzeba zwiększyć elastyczność wydatków? Na przykład zabierając przywileje emerytalne służbom mundurowym?

Elastyczność wydatków niewątpliwie trzeba zwiększać. Ale trzeba też pamiętać, że jeśli chce się utrzymać wojsko, służby specjalne, to – abstrahując od kwestii praw nabytych i wszystkiego co się z tym wiąże – trzeba im to rekompensować, podnosząc płace. Te służby są dziś w bezskładkowym systemie emerytalnym i już po 15 latach służby przechodzą na emeryturę. Jeśli chcemy ich teraz wprowadzić do systemu składkowego…

… to trzeba im z miejsca podwyższyć zarobki.

A oszczędności będą dopiero wtedy, gdy oni po tych 15 latach zaczną przechodzić na emerytury. Kiedyś, w przyszłości, będą z tego oszczędności, ale na „dzień dobry” trzeba im dawać wyższe płace, z których oni będą akumulowali te przyszłe emerytury. Więc zanim będą oszczędności, to od początku będą dodatkowe wydatki. Nic tu nie jest takie prościutkie.

Były minister finansów Mirosław Gronicki mówi o możliwości ograniczenia waloryzacji rent i emerytur…

To jest jakiś pomysł. Ale emerytury to jest dług zaciągany w stosunku do przyszłości. Kiedy byłem w Sejmie, to wiedziałem za czym podnoszę rękę w sprawie reformy emerytalnej. Od początku wiedzieliśmy, że niemożliwe jest utrzymanie stopy zastąpienia – czyli relacji przeciętnej emerytury do przeciętnej płacy – na poziomie ówczesnych ok. 66-67 procent. Jasne było, że ze względów demograficznych i ze względu na sytuację na rynku pracy, konieczne jest obniżenie stopy zastąpienia do ok. 60 proc. Ale to, co proponują ministrowie Fedak i Rostowski – według niektórych wyliczeń ich propozycje prowadziłyby do dalszego zmniejszenia stopy zastąpienia nawet do ok. 30 procent…. To jest politycznie zbyt groźne, żeby robić takie eksperymenty.

Rozmawiał: Ryszard Holzer

prof. Jerzy Osiatyński, były minister finansów (c) PAP

Otwarta licencja


Tagi


Artykuły powiązane

Nie chcemy płacić podatków, bo nie wiemy, co nam dają

Kategoria: Analizy
Jesteśmy sceptyczni wobec płacenia podatków a jednocześnie oczekujemy dużego zaangażowania państwa w sprawy socjalne i gospodarkę – i nie widzimy w tym sprzeczności.
Nie chcemy płacić podatków, bo nie wiemy, co nam dają