Autor: David Goldman

ekonomista, redaktor miesięcznika First Things

Państwo Środka trzeba reformować od środka

Przedstawiciele państw G-20 zbierają się jutro w Gyeongju w Południowej Korei, aby zbliżyć stanowiska w sprawie polityki kursów walutowych. Główna oś sporu przebiega między Chinami, a Stanami Zjednoczonymi, które domagają się rewaluacji juana. - Dyskusja o wartości waluty, która jest niewymienialna, ma niewielki sens - mówi David Goldman, były główny ekonomista Bank of America.
Państwo Środka trzeba reformować od środka

David Goldman (c) arch. autora

Obserwator Finansowy: Amerykanie naciskają na Chiny, aby rewaluowały lub upłynniły kurs juana. Chińczycy nie chcą się na to zgodzić. Kto w tym sporze ma rację?

David Goldman: W tak zakreślonym sporze popieram stanowisko Chin, ale na całą sprawę trzeba patrzeć szerzej. Mamy tutaj kilka kwestii, a najistotniejsze – choć jednocześnie najczęściej pomijane w dyskusji – jest to, że chińska waluta jest niewymienialna. Kiedy mówimy o wartości niewymienialnej waluty, to tak jakbyśmy mówili o cenie bananów w sklepie, który nie ma żadnych bananów na sprzedaż. Nie wiemy, jaki byłby kurs juana, gdyby Chińczycy mogli kupować i sprzedawać swą walutę tak jak mogą to robić np. Polacy.

Administracja amerykańska i kongresmeni, którzy przyjęli rezolucję wzywającej Chiny do upłynnienia juana, zakładają, że gdyby juan stał się wymienialny, to jego kurs by się wzmocnił.

Tego nie wiemy. Być może tak wielu Chińczyków chciałoby bardzo  zdywersyfikować portfel swoich oszczędności, że kurs juana by się osłabił? Trzeba pamiętać, że chiński system finansowy jest bardzo prymitywny. Tymczasem z różnych powodów Chińczycy oszczędzają ogromną część swoich dochodów. Stopa oszczędności w Chinach kształtuje się na poziomie około 50 proc. Zatem połowa dochodów jest przeznaczana na dobra przyszłe. To prawda, że panuje relatywnie wolny rynek w dziedzinie dóbr teraźniejszych, ale rynek na dobra przyszłe jest bardzo skrępowany. W Chinach jest bardzo niewielki wybór instrumentów kapitałowych. Jeśli Chińczyk wpłaca pieniądze do banku, powierza je rządowi, jeśli kupuje którąś z niewielu dostępnych obligacji, to jest to obligacja skarbowa, nawet jeśli kupuje akcje na giełdzie, ta giełda jest ściśle regulowana. Nie może natomiast zainwestować pieniędzy za granicą. Czyli gdy waluta jest niewymienialna, to nie wiadomo ile jest warta. Dlatego ludzie oszczędzają więcej niż potrzebują ze względu na ryzyko inflacji, konfiskaty majątku czy wynikające z innych problemów.

Czy wysokie oszczędności Chińczyków są powodem do niepokoju?

Z całą pewnością mamy tu problem. Te wysokie oszczędności przekładają się na ogromne nadwyżki w handlu zagranicznym, które są powodem do zmartwienia dla ich partnerów handlowych, a zwłaszcza Stanów Zjednoczonych. Amerykański deficyt handlowy i obrotów bieżących nie może narastać w nieskończoność.

To się da jakoś rozwiązać?

Reuven Brenner i ja zaproponowaliśmy, aby kwestię nadmiernych oszczędności rozwiązać poprzez uczynienie juana wymienialnym – po stałym kursie, do którego obrony zobowiązane byłyby zarówno Chiny jak i Stany Zjednoczone. Niestety, z powodów politycznych jest bardzo mało prawdopodobne, aby ten pomysł doczekał się realizacji. Przy takim przedsięwzięciu, które związałoby interesy obu państw, trzeba by najpierw zapewnić bardzo głębokie porozumienie i wzajemną odpowiedzialność – w rzeczywistości przyjaźń – Stanów Zjednoczonych i Chin. Obecnie z całą pewnością taka polityczna przyjaźń między nimi nie istnieje. Wręcz przeciwnie – widzimy, że obie strony wzajemnie się obwiniają.

Skąd ten konflikt?

Myślę, że najcelniej to ujął Stanley Fischer, prezes izraelskiego banku centralnego. Fischer, ekonomista głównego nurtu, przedstawiciel establishmentu, bardzo odległy od wszelkich skrajności, pyta – dlaczego gospodarki wschodzące, których bezpośrednio nie dotknął kryzys finansowy, mają ponosić koszty dostosowywania przez aprecjację swojej waluty, gdy ta aprecjacja jest wynikiem ogromnego napływu kapitału portfelowego z bogatych krajów, które wpadły w kryzys?

Problem zaczyna się od banków centralnych krajów rozwiniętych, przede wszystkim od Rezerwy Federalnej, która zareagowała na kryzys bezprecedensowym poluzowaniem polityki pieniężnej. Kupiła aktywa finansowe za dwa biliony dolarów i utrzymuje stopy procentowym na poziomie bliskim zera. Zmniejszyło to stopę zwrotu z amerykańskich inwestycji i ci, którzy mają dolary, szukają inwestycji o większej dochodowości – w Brazylii, Azji Południowo-Wschodniej i innych krajach, takich jak Polska. Napływ pieniędzy ze Stanów Zjednoczonych i innych państw rozwiniętych wymusza aprecjację walut krajów wschodzących, co może szkodzić ich eksportowi. Podejmują więc one interwencje walutowe i zwiększają swoje rezerwy walutowe.

Uważa Pan, że zaburzenia na rynkach walutowych mają źródło w wewnętrznej polityce Stanów Zjednoczonych?

Nowo wykreowane pieniądze nie wchłaniają się w amerykańską gospodarkę, tylko rozlewają się na rynkach międzynarodowych. Płyną do Chin, Brazylii i innych krajów rozwijających się. Te kraje też mają swoje problemy. To, że w Chinach jest 50 proc. stopa oszczędności mówi nam, że coś jest nie w porządku z ich gospodarką. Chiński rząd powinien wycofać się z polityki jednego dziecka, która jest nie do przyjęcia na gruncie moralnym i ludzkim, oraz zliberalizować system finansowy tak, aby dać ludziom więcej zaufania do własnej waluty i instrumentów oszczędnościowych. Chiny potrzebują poważnych reform i w interesie całego świata jest to, aby domagać się ich od chińskiego rządu. Ale nie ma sensu mówienie o rewaluacji niewymienialnej waluty. Zamiast tego dyskusja powinna się toczyć wokół tego, jakie warunki muszą być spełnione, aby juan stał się walutą wymienialną.

Wprowadzenie wymienialności juana i liberalizacja systemu finansowego oznacza ograniczenie władzy partii komunistycznej. Czy rząd chiński może się na to zgodzić?

Plan rzeczywiście jest politycznie trudny do zrealizowania. Wynika stąd pytanie – co możemy uczynić, aby pomóc Chińczykom w zrobieniu tego, co samo w sobie jest trudne. Oczywiście, jeśli Komunistyczna Partia Chin będzie chciała zachować władzę kosztem gospodarki, to szkodę poniesie tak gospodarka chińska, jak i gospodarka globalna. Przeszkody na drodze reform, na których skorzystaliby zarówno Chińczycy jak i Amerykanie są ogromne. Aby je pokonać, potrzeba bardzo dużo wzajemnego zaufania i współpracy. Nie wiemy czy Chińczycy zdecydowaliby się podjąć właściwe kroki, nawet gdyby mieli po temu optymalne warunki zewnętrzne. Ale w tej chwili Stany Zjednoczone prowadząc złą politykę pieniężną i próbując zrzucić odpowiedzialność na Chiny, jeszcze pogarszają sytuację. To z całą pewnością nie pomaga i sprawia, że długoterminowe rozwiązania stają się trudniejsze do wprowadzenia.

Stany Zjednoczone skarżą się, że tani juan szkodzi amerykańskiemu eksportowi i niszczy miejsca pracy w kraju.

Moim zdaniem Amerykanie widzą to wszystko na opak. Po pierwsze, trudno bronić amerykańskiej polityki monetarnej jako narzędzia wspomagającego ożywienie gospodarki. Ta polityka trwa już od dwóch lat i nie ma absolutnie żadnych znaków, że działa. Mamy ciągłe zmniejszenie ilości kredytu w gospodarce, co znaczy, że obniżenie ceny pieniądza nie poskutkowało. Wręcz przeciwnie – spadkowi stóp towarzyszył spadek wolumenu kredytów w każdej kategorii – hipotecznych, dla przedsiębiorstw, konsumpcyjnych itd.

Rezerwa Federalna prowadzi politykę, która nie pomaga Stanom Zjednoczonym, a jednocześnie powoduje istotne zaburzenia w gospodarce światowej. Uważam, że Stany Zjednoczone nie powinny stosować poluzowania ilościowego, ale bardzo łagodnie podnieść stopy – o jeden procent – aby pokazać, że zależy nam na ustabilizowaniu dolara na rynku walutowym.

Natomiast należy rozruszać gospodarkę przez zmiany w polityce podatkowej, regulacyjnej i nawet imigracyjnej, które zwiększą podaż towarów i usług. Ale polityka monetarna zawiodła.

Dlaczego obniżenie stóp procentowych nie przełożyło się na przyspieszenie akcji kredytowej? Taki był przecież plan Fed, aby skłonić ludzi do pożyczania i wydawanie pieniędzy.

Tyle, że gospodarstwa domowe i przedsiębiorstwa nie są skłonne, aby zachowywać się tak, jak oczekuje Rezerwa Federalna. Dzieje się tak z dwóch zasadniczych powodów.

Pierwszy jest taki, że kryzys finansowy jest kulminacją długoterminowego problemu o naturze demograficznej. Stany Zjednoczone są obecnie w trakcie największej fali odejść na emeryturę w swojej historii. W latach 2010-2020 odsetek ludności w wieku emerytalnym zwiększy się z 19 proc. do 24 – 25 proc.  społeczeństwa. Podobne zjawisko miało miejsce w Japonii w latach 1990- 2000. W ciągu ostatnich 10 lat Amerykanie powinni byli oszczędzać przynajmniej 10 proc. swoich dochodów, aby uzbierać na emeryturę – jak to miało miejsce w przeszłości. Ale nie oszczędzili nic, licząc że brak oszczędności zostanie skompensowany wzrostem wartości ich majątku, zwłaszcza domów. Tymczasem w 2007 roku nagle okazało się, że nie są w stanie tych domów sprzedać. Ich ceny okazały się napompowane. Także zwrot z inwestycji w akcje wyniósł w ciągu ostatnich 10 lat zero. Zatem Amerykanie stracili ogromną część swojego majątku. Zmuszeni są więc do oszczędzania i spłacania długów, a nie do wydawania pieniędzy i zaciągania kredytów. To szczególnie dotyczy czterdziesto- i pięćdziesięciolatków, którzy dysponują największymi dochodami netto. Dlatego zachęty do wydawania przez nich więcej są bezskuteczne.

Po drugie, funkcjonowanie amerykańskiej gospodarki zależy od tego, ile powstaje nowych przedsiębiorstw. Przeprowadzono na ten temat wiele badań, z których wynika, że w ciągu ostatnich 40 lat trzy czwarte amerykańskich miejsc pracy powstaje w nowych firmach. Można to nazwać gospodarką kreatywnej destrukcji. Jedne przedsiębiorstwa znikają i zastępują je nowe. Natomiast w tej chwili prawie nie powstają nowe firmy. Brak kapitału wysokiego ryzyka (venture capital), małe i średnie firmy nie inwestują, przedsiębiorstwa nie wchodzą na giełdę. To jest przyczyna, dla której bezrobocie pozostało tak wysokie.

Co blokuje rozwój nowych firm?

Powodów jest wiele, ale najważniejszym prawdopodobnie jest ambitna reforma zdrowotna prezydenta Obamy. Można argumentować, że Stany Zjednoczone potrzebują publicznej opieki zdrowotnej i nowych źródeł aby ją sfinansować. Ale w trakcie kryzysu, gdy nowe firmy powinny tworzyć miejsca pracy, nie nakłada się na nie nowych podatków. Zrobiono najgorszą możliwą rzecz w najgorszym możliwym czasie. Problem z ekonomistami administracji Obamy polega na tym, że są keynesistami. Keynesista to ktoś, kto myśli że miejsca pracy biorą się z matematycznych równań. W rzeczywistości miejsca pracy biorą się z potu, bezsennych nocy, kreatywności, ambicji i energii, a administracja Obamy uczyniła wiele, aby powstrzymać aktywność gospodarczą nowych firm.

Rozmawiał: Krzysztof Nędzyński

David Goldman był głównym ekonomistą w Bank of America odpowiedzialnym za rynek długu. Obecnie jest redaktorem miesięcznika „First Things”.

David Goldman (c) arch. autora

Tagi