Złoty wiek Mali, wiek Mansa Musy
Kategoria: Społeczeństwo
Archiwum prywatne
„Obserwator Finansowy”: W 2024 r. Nagrodę Banku Szwecji im. Alfreda Nobla w dziedzinie nauk ekonomicznych otrzymało trzech ekonomistów Daron Acemoğlu, Simon Johnson oraz James A. Robinson, którzy zajmują się zagadnieniami instytucjonalnymi. Dlaczego to właśnie instytucje stały się tak ważne, choć przez wielu badaczy wciąż pozostają niedoceniane?
Marcin Piątkowski: Zacznijmy od tego, że o instytucjach możemy mówić w znaczeniu wąskim – kiedy koncentrujemy się na takich obszarach, jak poszanowanie praw własności, otwarte granice dla handlu, łatwość zakładania biznesu – i w znaczeniu szerokim, kiedy bierzemy pod uwagę wszystkie inne aspekty, które decydują o tym, na ile konkurencyjne, otwarte oraz inkluzywne są instytucje ekonomiczne. Ich jakość determinuje to, na ile bezpiecznie może czuć się przedsiębiorca. Kluczowe jest też to, że instytucje są – z samej definicji – fundamentem stałości, przewidywalności, stabilizacji i pewności gospodarowania, bez nich trudno mówić o rozwoju gospodarczym w dłuższej perspektywie. Rozwój nie mógłby być kontynuowany w chaosie i przy braku przewidywalności – na przykład niepewności co do praw własności oraz tego, jak będą funkcjonować rynki. Po to właśnie jako cywilizacja, wymyśliliśmy instytucje, żeby ten otaczający nas chaos ucywilizować. Mówiąc w ten sposób o instytucjach, definiujemy to pojęcie w znaczeniu bardzo szerokim. Dlaczego instytucje były do tej pory niedoceniane? Dlatego, że instytucje trudniej skwantyfikować, w przeciwieństwie do wielu innych, bardziej zmatematyzowanych obszarów ekonomii. Jakość instytucji jest trudniej zmierzyć, trudniej pokazać ich bezpośredni wpływ na gospodarkę, bo można to zrobić tylko na wąskich przykładach – chociażby można sprawdzać, jak działalność urzędu antymonopolowego ogranicza powstawanie monopoli albo jak łatwość zakładania firmy wpływa na przedsiębiorczość, ale jest to jedynie mały wycinek rzeczywistości.
Dlaczego zatem w 2024 r. tę nagrodę dostali badacze „od instytucji”?
Dlatego że Acemoğlu, Johnson i Robinson wymyślili jeden ze sposobów – chociaż też daleki od idealnego – na pokazanie związku przyczynowo-skutkowego pomiędzy instytucjami a rozwojem gospodarczym. Myślę, że ta nagroda była bardzo zasłużona i przełomowa, gdyż pokazała, że nawet jeżeli nie jesteśmy w stanie w ekonomii czegoś dokładnie oszacować, skwantyfikować czy przełożyć na liczby, to wciąż może to mieć kluczowe znaczenie. Ten Nobel wychodzi poza wąskie rozumienie ekonomii, pokazując, że oprócz zjawisk czysto ekonomicznych, ważne są też inne aspekty, często na pograniczu innych dyscyplin. To, o czym pisali zeszłoroczni nobliści, jest bliskie socjologii, historii, naukom politycznym czy antropologii.
Nobliści w swoim modelu dzielą instytucje na polityczne „de iure”, czyli działające zgodnie z prawem i „de facto”, czyli te, które mają władzę w rzeczywistości, często na podstawie niepisanych praw. W większości krajów słabo rozwiniętych to właśnie instytucje polityczne „de facto” hamują rozwój gospodarczy. Wydaje się, że pan wychodzi trochę ponad typologię z modelu, proponując w swoich rozważaniach instytucje inkluzywne i oligarchiczne…
Może najpierw wyjaśnię, że zapożyczyłem ten podział właśnie od nich, bo świeżo upieczeni Nobliści mówią o społeczeństwach inkluzywnych (włączających) i ekstraktywnych (wyłączających). Twierdzą, że instytucje inkluzywne wspierają rozwój, a ekstraktywne ten rozwój osłabiają. Nobliści nie wyjaśniają jednak, jak przejść z jednego modelu instytucjonalnego do drugiego. W swojej książce starałem się więc rozszerzyć ich teorię i pokazać, że to niestety przemoc w różnych emanacjach jest kluczowa w przejściu od systemu oligarchicznego do systemu inkluzywnego. System oligarchiczny jest systemem, w którym wąska grupa ludzi tworzy instytucje polityczne i ekonomiczne, mające podtrzymać status quo i zapewnić władzę tej wąskiej elicie. Z kolei inkluzywnymi, jak sama nazwa wskazuje, są instytucje polityczne, takie jak demokracja oraz instytucje ekonomiczne (np. wolny rynek), które są, co do zasady, otwarte dla wszystkich. Niestety, zawsze trudno było przejść ze społeczeństwa oligarchicznego do inkluzywnego. Analizując bogate kraje (a takich według klasyfikacji Banku Światowego jest tylko 44, wyłączając terytoria zależne, kraje arabskie i małe kraje wyspiarskie) można stwierdzić, że większość tych gospodarek stała się inkluzywna dlatego, że w którymś momencie ich historii doszło do przemocy. Mogła to być przemoc w formie szoku wewnętrznego, na przykład powstania, lub zewnętrznego w postaci wojny, ale wspólnym mianownikiem było to, że oligarchiczne elity same z siebie nie chciały oddać władzy. Wolały spowalniać rozwój kraju, dopuszczając negatywne konsekwencje dla reszty społeczeństwa, aby tylko nic nie zagrażało ich pozycji społecznej i ekonomicznej. Takie oligarchiczne społeczeństwa dalej istnieją, a obecność tego modelu instytucjonalnego w ponad setce gospodarek na świecie tłumaczy, dlaczego wciąż tkwią one w biedzie albo nie potrafią one dogonić bogatych krajów. W przypadku Polski szok zewnętrzny w postaci II wojny światowej oraz komunizmu doprowadził do wyeliminowania starych oligarchicznych elit, które hamowały nasz rozwój przez ostatnie ponad 400 lat.
Dlaczego przez długi czas w Polsce dominowały instytucje oligarchiczne, które ograniczały nasze zdolności rozwojowe na tle Europy?
W przypadku Polski oligarchiczne elity, szlachta i arystokracja, które zmonopolizowały władzę polityczną i ekonomiczną oraz wyeliminowały wpływy innych klas społecznych, były w największym stopniu odpowiedzialne za to, że co najmniej od XVII w. Polska zaczęła coraz bardziej odstawać od Zachodu. Nawet w 1939 r. poziom dochodu w Polsce w stosunku do Europy Zachodniej utrzymywał się na porównywalnym poziomie do tego sprzed rozpoczęcia I wojny światowej. Dopiero PRL sprawił, że zaczęliśmy budować społeczeństwo inkluzywne. Korzyści ze społecznej inkluzywności nie było jednak widać aż do jego upadku, bo gospodarka planowa była zbyt ekonomicznie nieracjonalna, aby tę inkluzywność wykorzystać. Dopiero w 1989 r., kiedy weszliśmy w transformację, mieliśmy po raz pierwszy w historii społeczeństwo, które było co do zasady egalitarne, wysoko mobilne i w miarę dobrze wyedukowane. Wcześniej w naszej historii tego nigdy nie było. Uważam, że właśnie egalitaryzm i inkluzywność były tymi dwoma czynnikami, które pozwoliły zarówno Polsce, jak i potem Chinom, teraz Wietnamowi i kilku innym krajom osiągnąć sukces. Z kolei Ameryka Łacińska się nie rozwija, ponieważ tamtejsze oligarchiczne elity, często jeszcze związane z kolonizatorami, nigdy nie przeżyły żadnych szoków i nikt nigdy nie zmusił ich do oddania władzy. Dlatego też te społeczeństwa i te gospodarki rozwijają się do dzisiaj o wiele wolniej.
Tak jak pan zauważył, transformacja w Polsce, która była gwałtowną zmianą, pozwoliła na bardzo szybkie przekształcenie instytucji oligarchicznych w instytucje inkluzywne. Stworzyła szansę, z której wielu skorzystało, ale wciąż są tacy, którzy bardzo sceptycznie podchodzą do osiągnięć transformacji. Można nawet powiedzieć, że czują się nią rozczarowani. Czy to nie potwierdza przypuszczenia, że instytucje formalne, posługując się terminologią noblisty Douglassa C. Northa, łatwiej jest zmienić niż instytucje nieformalne, które są zakorzenione, umocnione przez przyzwyczajenia i pielęgnowane, nierzadko przez stulecia?
Tak. Instytucje formalne łatwiej jest zaimplementować, czego przykładem jest wejście Polski do Unii Europejskiej, niż zmienić instytucje nieformalne zakorzenione w normach kulturowych. W ramach akcesji do UE, w niecałą dekadę zaabsorbowaliśmy i wprowadziliśmy do polskiej legislacji 500 lat postępu instytucjonalnego Europy Zachodniej. Ta nowa instytucjonalna infrastruktura bardzo nam pomogła. Jednakże trzy dekady to nie jest wystarczająco długi czas, żeby do instytucji dostosowały się wartości kulturowe, które zmieniają się wielokrotnie wolniej. Rozpiętość pomiędzy tempem przyjmowania instytucji formalnych a tempem dostosowania do nich instytucji nieformalnych zrodziła polityczne i społeczne napięcia i tarcia, których odzwierciedleniem są dzisiejsze dwa główne obozy polityczne. Myślę jednak, że w naszym regionie i w Polsce z każdym dniem instytucje formalne oraz kultura się docierają, dopasowują do siebie. Ten proces wraz z wymianą pokoleniową będzie trwał.
Młodzi Polacy są lepiej wykształceni niż Niemcy. W Polsce ponad 40 proc. młodych Polaków ma wyższe wykształcenie, a w Niemczech tylko 1/3
Z kolei zaimplementowanie instytucji, które zupełnie nie pasują do kultury, skazuje je na odrzucenie. Tak się stało w wielu krajach świata, szczególnie poza Europą, gdzie zachodnie instytucje trafiły na nieprzyjazny grunt. Przyjęcie instytucji formalnych jest warunkiem koniecznym, ale niewystarczającym, żeby promować rozwój. Japonia czy Korea są przykładami gospodarek, które osiągnęły sukces dlatego, że przyjęły zachodnie instytucje. Przecież cała japońska reforma Meiji pod koniec XIX w. polegała na kopiowaniu instytucjonalnych rozwiązań Zachodu. Japończycy byli jednak na to gotowi i tego chcieli. W Afryce czy Ameryce Łacińskiej można by też z dnia na dzień skopiować zachodnie instytucje. Ale przeprowadzenie takiego procesu wcale nie byłoby takie proste, bo instytucje muszą współgrać z podłożem kulturowym. Dobrym tego przykładem jest brazylijska konstytucja, która jest w dużym stopniu kopią konstytucji amerykańskiej, ale nie dała Brazylii takiego rozwoju jak USA. Widać więc, że czynniki kulturowe są bardzo ważne.
Dlaczego Polacy na początku lat 90. tak łatwo zaakceptowali różne rozwiązania instytucjonalne, które już od dekad funkcjonowały na Zachodzie, a w Polsce zostały zaimplementowane bez okresu przejściowego? Czy 45 lat za żelazną kurtyną spowodowało, że po prostu byliśmy głodni Zachodu, zwłaszcza doganiania go pod względem zamożności?
Kluczową rolę odegrał tu fakt, że Polacy od zawsze czuli się Europejczykami. To jest właśnie bardzo ważna norma kulturowa. W 1989 r. w Polsce mieliśmy do czynienia z niespotykanie silnym społecznym konsensusem, mówiącym o tym, że musimy jak najszybciej „wrócić do Europy”. Polacy stanowili najliczniejszą grupę (wśród obywateli krajów socjalistycznych) z tych, którzy przebywali na Zachodzie. Polacy najlepiej więc zdawali sobie sprawę z tego, jak ogromna jest różnica pomiędzy jakością życia na Zachodzie i w Polsce. Pamiętam, jak w 1990 r. pierwszy raz wyjechałem do Niemiec z wycieczką szkolną – jeszcze wtedy mówiliśmy, że „jedziemy do Europy”. Dzisiaj byśmy już tak nie powiedzieli. Wydawało nam się wtedy, że Europa zaczyna się na Odrze, a my jesteśmy gdzieś na uboczu. Czynniki ekonomiczne były na pewno ważne, ale nie był to jedyny powód. My od początku wiedzieliśmy, że należymy do Europy, że czujemy się i chcemy czuć się Europejczykami. Wynika to z naszej narracji narodowej, identyfikacji, jaką sobie przez wiele wieków stworzyliśmy. Polska co najmniej od koronacji Chrobrego, której tysiąclecie przypada w tym roku i powinniśmy tę rocznicę podkreślać i celebrować, tworzyła kulturę skierowaną na Zachód. Polska stała się chrześcijańska, implementując normy kulturowe, instytucje Zachodu. W 1989 r. wszyscy Polacy wiedzieli, że tylko Zachód jest tym miejscem, z którym powinniśmy się identyfikować.
Przez 35 lat dokonaliśmy niesamowitego postępu, można powiedzieć, „tygrysiego skoku”. Wszyscy powinniśmy dostrzegać te zmiany i być ich świadomi. Niektórzy doświadczali ich bezpośrednio. Młodsi powinni wiedzieć, że żyjemy w czasach niesamowitych przełomów, w okresie swego rodzaju cudu gospodarczego, który pomimo różnych fluktuacji w dynamice wzrostu, trwa nieprzerwanie już ponad jedną trzecią wieku.
I trzeba to do znudzenia powtarzać! Zarówno w Polsce, jak i za granicą. To, co wydarzyło się w Polsce przez ostatnie ponad trzy dekady jest w całej naszej tysiącletniej historii bezprecedensowe. W ciągu 35 lat udało się 3,5-krotnie zwiększyć dochód przeciętnego Polaka. Nigdy w historii czegoś takiego nie doświadczyliśmy. Tak szybkie tempo wzrostu naszych dochodów sprawiło, że nikt inny w Europie nie wzbogacił się tak bardzo, jak my przez te lata. Dlatego cały czas mówię o Polsce jako o europejskim liderze wzrostu. Co ciekawe, od ponad 30 lat rozwijamy się też szybciej niż azjatyckie tygrysy – Korea Południowa, Singapur, Tajwan – które często stawiamy sobie za wzór. Przez 1000 lat niestety zawsze byliśmy zacofaną gospodarką, a przez ostatnie ponad 400 lat to zacofanie w zasadzie tylko się zwiększało. Dopiero teraz – przez ostatnie 35 lat – co z historycznego punktu widzenia jest mgnieniem oka – udało nam się te prawie 500-letnie zaległości cywilizacyjne nadrobić.
Jakie były (i są) źródła tego sukcesu?
Źródeł sukcesu było wiele. Żadnego z takich cudów gospodarczych nie można wytłumaczyć jednoczynnikowo. Upraszczając, można wskazać pięć najważniejszych czynników. Pierwszy to egalitaryzm – spuścizną PRL-u było to, że weszliśmy w transformację jako otwarte społeczeństwo. Po drugie – mieliśmy prowzrostowe elity. Naszej klasie politycznej zależało na wzroście i rozwoju, co nie jest oczywiste w większości krajów, gdzie elitom bardziej zależy na zachowaniu status quo z korzyścią dla siebie, niż na wzbogaceniu reszty społeczeństwa. Po trzecie, to była energia polskiej przedsiębiorczości. Najnowszy raport OECD (OECD Economic Surveys: Poland 2025 – przyp. red.) pokazuje, że ta energia się nie skończyła: nawet dzisiaj dynamika przedsiębiorczości w Polsce jest jedną z najwyższych wśród wszystkich krajów OECD. Duch przedsiębiorczości cały czas jest w Polakach żywy i stymuluje nasz rozwój gospodarczy. Czwartym czynnikiem jest edukacja. PRL zostawił nam społeczeństwo, w którym 10 proc. społeczeństwa miało wyższe wykształcenie, dzisiaj ma je prawie połowa Polaków w wieku 25–34 lat. Co ciekawe, młodzi Polacy są lepiej wykształceni niż Niemcy. W Polsce ponad 40 proc. młodych Polaków ma wyższe wykształcenie, a w Niemczech tylko 1/3. Ostatnią rzeczą było wejście do Unii Europejskiej, wraz z gospodarczymi konsekwencjami tej decyzji, takimi jak otwarcie granic, napływ inwestycji zagranicznych i wsparcie funduszami unijnymi.
A czy na horyzoncie widać bariery rozwojowe, swoiste wąskie gardła wzrostu gospodarczego, które będziemy musieli przezwyciężyć, aby nie utknąć w pułapce średniego dochodu?
Nasz polski cud nie skończy się z dnia na dzień. Powtarzam to konsekwentnie od kilkunastu lat wszystkim, którzy zapowiadają u nas kryzys na miarę „drugiej Grecji” czy „trzeciej Wenezueli”. Źródła polskiej konkurencyjności są tak mocne, że na razie kryzys nam nie grozi. W tym roku Polska będzie najszybciej rozwijającą się gospodarką, nie tylko w Unii Europejskiej, ale wśród krajów OECD. Jestem przekonany, że przez kolejne dziesięć lat będziemy dalej rosnąć szybciej niż inni. Jest prawdopodobne, że w 2035 r. Polska dojdzie do 100 proc. średniego dochodu w Unii, po uwzględnieniu parytetu siły nabywczej. To będzie najwyższy wskaźnik w naszej historii i dowód na to, że prawdziwy złoty wiek trwa teraz, a nie 500 lat wcześniej (tamten „złoty wiek” warto byłoby od teraz nazywać „srebrnym wiekiem”). Nigdy wcześniej wszystkim Polakom nie żyło się tak dobrze, jak teraz, zarówno w wartościach absolutnych, ale też w relacji do Zachodu, który był zawsze dla nas punktem referencyjnym. Martwię się jednak tym, że kiedy już dojdziemy do 100 proc. średniego poziomu dochodu w Unii Europejskiej, to zaraz potem wpadniemy w podobną stagnację, w jaką wpadły Portugalia, Grecja, Hiszpania czy Włochy, które mają fundamentalny problem z konkurencyjnością i wzrostem. Co ciekawe, gospodarki i społeczeństwa krajów Południa pod wieloma względami są do Polski bardziej podobne niż do krajów Europy Północnej. Jeśli za 10 lat stracimy ten impet, to możemy skończyć na poziomie relatywnego dochodu Europy Południowej. Samo w sobie nie byłoby to najgorsze – bylibyśmy taką Hiszpanią bez słońca – ale pewnie wszyscy mamy większe ambicje i celujemy w bycie liderem, takim jak gospodarki Europy Północnej – Niemcy, Francja czy Holandia. Myślę, że mamy szansę na to, żeby stać się prawdziwym europejskim liderem, ale już dzisiaj musimy budować takie struktury ekonomiczne, które pozwolą nam konkurować z najlepszymi. Uważam, że obecnie robimy tego za mało.
Co dokładnie powinniśmy zrobić?
Kluczowych jest pięć kierunków reform, które nazywam „pięć i” – instytucje, inwestycje, innowacje, imigracja oraz inkluzywność. Polska niestety odstaje, jeśli chodzi o jakość instytucji. Widać to na przykładzie wartości indeksów opisujących jakość instytucji, publikowanych przez Bank Światowy (Worldwide Governance Indicators – przyp. red.). Polska jest tu niestety daleko za Europą Zachodnią i to trzeba jak najszybciej zmieniać. Co do inwestycji – Polska jest niedoinwestowana. Potwierdza to najnowszy raport Międzynarodowego Funduszu Walutowego nt. polskiej gospodarki, z którego wynika, że poziom majątku w Polsce na jednego zatrudnionego to tylko 1/3 wartości w strefie euro. Dlatego też powinniśmy dramatycznie zwiększyć inwestycje. Planowane na ten rok niecałe 700 mld zł inwestycji, co stanowi 17,9 proc. prognozowanego w tym roku PKB – znacząco mniej niż długoterminowa średnia – to bardziej powód do wstydu niż chwały. Powinniśmy dążyć do inwestycji, publicznych i prywatnych, co najmniej równym średniej unijnej na poziomie 22 proc. PKB. Trzeci element stanowią innowacje. Tutaj pozostaje bardzo wiele do zrobienia. Od reform rynków kapitałowych, aktywizacji giełdy papierów wartościowych, dodatkowego wzmocnienia funduszy wysokiego ryzyka po inwestycje w naukę. W tą ostatnią trzeba zacząć inwestować minimum 20 procent rocznie więcej, aż dojdziemy co najmniej do unijnej średniej. Kolejnym elementem jest imigracja. Chodzi o to, żeby polskie uczelnie, na których jest już prawie milion wolnych miejsc – a ich liczba wraz z demograficznym kurczeniem się naszego społeczeństwa będzie się zwiększać – w większym stopniu ściągały młodych, przedsiębiorczych, inteligentnych ludzi z wybranych krajów świata, tych krajów, które uważamy za bliższe nam kulturowo, oraz zachęcanie ich, żeby zostawali na stałe – zakładali u nas rodziny, prowadzili tu własne firmy. Ostatni element to inkluzywność, otwartość, zwiększanie społecznej mobilności w Polsce.
W jaki sposób można zachęcić młodych ludzi do przyjazdu i zatrzymać tych najbardziej produktywnych?
Polska w ciągu dekady przyciągnęła dwa miliony imigrantów, w tym oczywiście milion uchodźców z Ukrainy. Spośród tych ostatnich prawie 70 proc. znalazło zatrudnienie, co jest mistrzostwem świata. Dla porównania stopa zatrudnienia imigrantów z Ukrainy w Niemczech to niecała 1/3. W porównaniu z innymi krajami polski rynek pracy poradził sobie doskonale. Najnowsza strategia migracyjna okazała się strategią utrzymywania wewnętrznego bezpieczeństwa i obrony przed nielegalną imigracją, z czym się oczywiście zgadzam. Nie jest to jednak strategia, która odpowiada na kluczowe wyzwania dla rozwoju gospodarczego Polski w przyszłości, a jednym z takich wyzwań jest kryzys demograficzny, który się pogłębia. W zeszłym roku populacja Polski skurczyła się o 150 tys. rodaków i w kolejnych latach tempo ubytku wielkości społeczeństwa będzie jeszcze przyspieszać.
Polska co najmniej od koronacji Chrobrego tworzyła kulturę skierowaną na Zachów. Polska stała się chrześcijańska, implementując normy kulturowe, instytucje Zachodu. W 1989 r. wszyscy Polacy wiedzieli, że tylko Zachód jest tym miejscem, z którym powinniśmy się identyfikować
W strategii imigracyjnej brakuje odpowiedzi na pytanie, jak sprawić, żeby Polska stała się miejscem przyciągającym do siebie młodych, przedsiębiorczych, chętnych do nauki i pracy ludzi, którzy mogliby najpierw wykształcić się na polskich uczelniach, a potem założyć tu firmę czy znaleźć dobrą pracę. Innym elementem jest ściąganie cudzoziemców polskiego pochodzenia, których na świecie jest prawie 20 mln. Dobrym przykładem jest Brazylia, gdzie żyją – według szacunków – nawet 3 miliony Brazylijczyków polskiego pochodzenia, których dochody są często nawet dwa razy niższe niż w Polsce. Jakość życia w Polsce, poziom bezpieczeństwa, to jest coś, co będzie dodatkowo zachęcać do przyjazdu i pozostania. Polska jest bardzo dobrym miejscem do życia, ale większość cudzoziemców nie zdaje sobie z tego sprawy.
Wspominał pan o kryzysie demograficznym – czy jesteśmy w stanie temu przeciwdziałać? Populacja starzeje się bardzo szybko. Dzietność już od kilku dekad utrzymuje się w Polsce poniżej prostej zastępowalności pokoleń. Czy istnieje remedium na to, aby odbudować zasób krajowej siły roboczej?
Można przeciwdziałać temu kryzysowi na kilka sposobów. Oczywiście można próbować odwrócić spadek dzietności, chociaż w tym względzie nie jestem optymistą, bo spadku dzietności doświadczają wszystkie kraje rozwinięte. Jeżeli kraje bogatsze od nas, takie jak chociażby Szwajcaria czy USA, nie potrafiły zapobiec spadkowi dzietności, to tym bardziej będzie to trudne w Polsce. Nie oznacza to oczywiście, że nie powinniśmy próbować. Istnieje wiele działań związanych z uelastycznieniem rynku pracy, ze wsparciem dla pracujących kobiet, z dostępnością do żłobków i przedszkoli, które można byłoby wdrożyć. Jednakże już samo zahamowanie spadku dzietności byłoby wielkim sukcesem. Także dlatego że problemem jest nie tylko to, że kobiety mają mniej dzieci, ale również to, że coraz mniej kobiet decyduje się wyjść za mąż czy w ogóle mieć dzieci. Innym sposobem na walkę z kryzysem demograficznym może być podniesienie wskaźnika zatrudnienia, czyli liczby Polaków w wieku produkcyjnym, która pracuje. Polska zrobiła ogromny postęp, jeśli chodzi o wskaźnik zatrudnienia – 10 lat temu byliśmy znacznie poniżej średniej europejskiej. Dziś jesteśmy już powyżej, ale brakuje nam jeszcze trochę do liderów, takich jak Islandia, Norwegia czy Holandia. Prognozy wskazują, że do 2050 r. będziemy mieć lukę na rynku pracy na poziomie co najmniej 6 mln pracowników. Uważam, że w idealnym scenariuszu bylibyśmy w stanie około 1/3 tej luki zapełnić, gdybyśmy mieli taki wskaźnik zatrudnienia, jak obecnie np. w Holandii. Drugą 1/3 tej luki możemy zapełnić absorpcją młodych i przedsiębiorczych ludzi z reszty świata, według wybranych kryteriów – np. ustanowienie rocznych maksymalnych kwot absorpcji, np. na poziomie 50 tys. rocznie, ustalenia maksymalnego wieku, np. 25 lat, płci (preferencja dla kobiet), średniej ocen etc. – które zminimalizują społeczne koszty. Wybierzmy grupę takich krajów, z którymi czujemy się bardziej kulturowo związani i zachęcajmy młodych ludzi, pochodzących z tych krajów, żeby się do nas przenosili. Ostatnią brakującą 1/3 tej luki można zastąpić sztuczną inteligencją, robotyzacją i automatyzacją. W nowe technologie powinnyśmy inwestować już teraz.
Niektórzy, odwołując się do teorii ekonomii, twierdzą, że postęp techniczny jest remedium na wspomniane wąskie gardła wzrostu gospodarczego, wynikające z wyczerpywania się kanonicznych źródeł wzrostu, czyli kapitału i pracy. Czy faktycznie sztuczna inteligencja pozwoli nam przezwyciężyć problemy demograficzne lub te związane z rynkiem pracy?
Tego dzisiaj jeszcze nie wiemy, ale jest na to szansa. Postęp technologiczny będzie kluczowy, aby poradzić sobie z sytuacją, z którą nigdy w ciągu 300 000 lat istnienia homo sapiens nie mieliśmy do czynienia: rychłego początku kurczenia się światowej populacji. Konsekwencji tej bezprecedensowej zmiany jeszcze nie rozumiemy, ale technologia będzie na pewno kluczowa.
Co do Polski – musimy wykorzystać AI jeszcze lepiej niż inni, nie tylko po to, żeby przygotować się na demograficzną degrengoladę, ale również po to, aby dogonić, a nawet przegonić kraje Zachodu. Wydaje się, że one jeszcze nie do końca wiedzą, jak tę sztuczną inteligencję wykorzystać. Gdybyśmy stali się potęgą w tej dziedzinie, to nawet pomimo liczebnego kurczenia się społeczeństwa, moglibyśmy stać się europejskim liderem. Jest to kluczowe również ze względów strategicznych, biorąc pod uwagę nasze sąsiedztwo z putinowską Rosją.
A czy w czasach rosnącego protekcjonizmu, widma wojny handlowej między największymi graczami na świecie widzi pan szansę dla Polski, którą moglibyśmy wykorzystać?
Tak. Uważam, że Polska będzie beneficjentem procesu fragmentaryzacji światowej gospodarki i pogłębiania się podziałów w handlu. Kraje Zachodu są za drogie – wynagrodzenia i koszty są tam zbyt wysokie. Z kolei kraje „tańsze”, chociażby Wietnam, Indonezja czy Meksyk, są zbyt nieprzewidywalne, żeby przekonać do siebie znaczną część tego ogromnego kapitału. Polska ma niepodważalne atuty, żeby ten kapitał ściągać nad Wisłę. Tym bardziej niepokoi mnie to, że po tym jak w latach 2022–2023 mieliśmy świetne wyniki w ściąganiu inwestycji zagranicznych (inwestycje zagraniczne w stosunku do PKB były prawie 2 razy wyższe niż przed pandemią), to już w 2024 r. odnotowaliśmy spadek tego wskaźnika. Powinno być natomiast odwrotnie – z naszym potencjałem powinniśmy dążyć do jego podwojenia lub nawet potrojenia.
Pandemia oraz następujący bezpośrednio po niej kryzys energetyczny były zdarzeniami, których nie dało się przewidzieć. Czy powinniśmy już teraz martwić się kolejnymi możliwymi szokami?
Dobre wieści są takie, że Polska z właściwie wszystkich kryzysów wychodziła silniejsza, zarówno po światowym kryzysie w 2009 roku, jak i po pandemii. Mamy zdywersyfikowaną gospodarkę i eksport, nasz rynek pracy oraz polskie przedsiębiorstwa są bardziej elastyczne niż gdzie indziej, lepsza też była polityka makroekonomiczna. Kolejne szoki niechybnie nastąpią, ale sądzę, że Polska kolejny raz wyjdzie z nich relatywnie mocniejsza niż inne gospodarki.
Może my, Polacy, jesteśmy po prostu tak głodni sukcesu jako naród, a jednocześnie, tu akurat dzięki naszej historii, nie boimy się ciężkiej pracy ?
Jest to prawdopodobne, ale oczywiście trudno to skwantyfikować. Głód sukcesu jest elementem kultury, pewną postawą zakorzenioną w kulturze. Większość ekonomistów ucieka od kultury, bo uważa, że trudno ją ująć w modelach, ja natomiast uważam, że jest to niezwykle istotne. Obecne pokolenie w Polsce jest cały czas głodne sukcesu. Kolejna dekada może być pod tym względem kluczowa dla Polski, po części właśnie dlatego, że mamy do czynienia z najliczniejszą i najbardziej żądną sukcesu generacją 30-, 40- czy nawet czasem 50-latków, które ten polski sukces współtworzyły i współtworzą. Martwię się jednak, że za 10 lat do głosu dojdzie po pierwsze, mniej liczna generacja, a po drugie będzie ona bardziej nasycona i mniej głodna sukcesu niż ta obecna, z innymi priorytetami niż praca.
Czyli może nie polski złoty wiek, ale może chociaż złote półwiecze?
Na razie mamy za nami tylko jedną trzecią złotego wieku. Potrzebne nam dwa razy tyle. Powinniśmy się teraz na nowo zmobilizować i wykorzystać największą w naszej tysiącletniej historii szansę, żeby Zachód nie tylko dogonić, ale nawet aby część krajów zachodnich przegonić. Nigdy nie mieliśmy takiej szansy jak teraz. Trzeba dalszych wysiłków, żebyśmy rzeczywiście potrafili jako naród dalej iść do przodu. Musimy sobie powiedzieć, że jeszcze do 2050 r. będziemy razem ciężko pracować, żeby stać się tak bogatym, jak choćby Holandia, która od 500 lat jest o kilkadziesiąt procent bogatsza niż średnia w Unii Europejskiej. My też możemy być tak bogaci jak oni. Świetnie nam się do tej pory udało, i w przyszłości dalej damy radę, ale stać nas na o wiele więcej.
Rozmawiał: dr Mateusz Guzikowski
Wywiad pochodzi z 20. wydania kwartalnika „Obserwator Finansowy”- marzec-maj 2025 r.