Autor: Arkadiusz Sieroń

Dr hab. nauk ekonomicznych, pracuje na Uniwersytecie Wrocławskim. Członek zarządu Instytutu Edukacji Ekonomicznej im. Ludwiga von Misesa

Potrzebujemy gwarancji wolnego rynku, a nie zatrudnienia

Redaktor Rafał Woś proponuje wprowadzenie gwarancji zatrudnienia. Testowaliśmy już system, w którym każdy miał gwarancję zatrudnienia bez żadnego związku z produktywnością – nazywał się „gospodarka socjalistyczna”. Nie działał.
Potrzebujemy gwarancji wolnego rynku, a nie zatrudnienia

(©Envato)

Rafał Woś opublikował niedawno na łamach Obserwatora Finansowego artykuł pod tytułem „Zatrudnienie musi być (gwarantowane)”. Choć nie sposób odmówić autorowi artykułu lekkiego pióra, to jego tekst aż ugina się od ciężkich błędów merytorycznych i niespójności.

Zacznijmy od tego, że w swoich poprzednich tekstach Rafał Woś nawoływał do wzrostu opartego na płacach, argumentując, że „biznesowi zwróci się to z nawiązką, gdy efektywny popyt rozrusza koniunkturę” (polemikę z tym poglądem przedstawił dr Mateusz Machaj).

Natomiast w ostatnim artykule publicysta stawia tezę, że „bezrobocie istnieje realnie z jednego tylko powodu: bo tak życzą sobie tzw. »kapitanowie biznesu«”. Z jednej strony biznesowi zatem ma opłacać się pełne zatrudnienie i wzrost płac, bo to nakręca popyt na ich towary, ale z drugiej – ma się kapitanom biznesu opłacać bezrobocie, bo „sytuacja pełnego zatrudnienia oznaczałaby niechybnie zmniejszenie ich władzy oraz społecznych wpływów”.

Tak czy siak, ci niedobrzy kapitaliści zawsze tryumfują! Rozumiem, że autorowi zależy na losie pracowników, ale mógłby się zdecydować, czy problemem jest bezrobocie, czy raczej za niskie płace. Bo jeśli bezrobocie, to trudno sobie wyobrazić, aby polityka gospodarcza ukierunkowana na wzrost płac, czyli cen pracy, mogła zlikwidować ten problem.

Jednak żeby to zobaczyć, potrzebne jest zastosowanie analizy ekonomicznej. Podstawowy problem z omawianym tekstem jest taki, że autor nie przedstawia żadnego takiego rozumowania. Zamiast tego artykuł oferuje marksistowską retorykę, według której zjawiska gospodarcze nie są determinowane prawami rynku oraz interwencjami rządowymi w mechanizm rynkowy, ale wynikają z siły określonych grup społecznych. Według Rafała Wosia, nie ma konkurencji pomiędzy firmami o pracowników oraz obopólnych korzyści, lecz jest walka klas i konflikt pomiędzy przedsiębiorcami a pracownikami. Bezrobocie jest zatem celowym zabiegiem biznesowego lobby i nie ma nic wspólnego z klinem podatkowym, płacą minimalną, regulacjami rynku pracy, frykcjami, niedopasowaniami strukturalnymi itp.

Nie, artykuł zawiera tezę, że o bezrobociu decydują „elity gospodarcze”. Jest to trochę pogląd o charakterze spiskowym, którego nie sposób właściwie zweryfikować, bo to, co nie zgadza się z tezą, można zawsze wyjaśnić działaniami wpływowych grup interesu. Trudno polemizować z takim nastawieniem, bo założenie, że adwersarze są intelektualnie uzależnieni od jakichś elit gospodarczych, wydaje się pozamerytoryczne. Mam tutaj na myśli zwłaszcza ten cytat: „Oczywiście ten nowy kurs potrzebował intelektualnego podkładu. Dostarczyli go np. tacy ekonomiści jak Milton Friedman, który już w roku 1967 wprowadził do gry koncepcję znaną dziś jako NAIRU”.

Zatrudnienie musi być (gwarantowane)

Ale zaryzykuję i zadam niewygodne pytanie: jak autor artykułu wyjaśni spadek stopy bezrobocia w Polsce (ale także w USA) przed pandemią do rekordowo niskich poziomów? Czy kapitanowie biznesu osłabli nagle? Czy może zadziałały mechanizmy rynkowe i wzrost gospodarczy doprowadził do niskiego bezrobocia?

Autor krytykuje koncepcję NAIRU, pisząc, że inflacja to tylko straszak mający na celu utrzymywanie wysokiego bezrobocia. Widać stagflacja z lat 70. jest nic nie znaczącym wydarzeniem.

Następnie mamy stwierdzenie, nieprawdziwe, jakoby Steve Hanke i Nicholas Krus uważali, że przyczyną hiperinflacji są szoki podażowe. W ich artykule, do którego pewnie autor się odwołuje (piszę „pewnie”, bo w artykule brak podania źródeł na poparcie tez), nie analizują oni przyczyn hiperinflacji, ale wystarczy zapoznać się z innymi publikacjami, nawet publicystycznymi, Hankego, aby zrozumieć, że popiera on monetarną teorię inflacji i twierdzi wręcz, że przyczyną hiperinflacji było finansowanie wydatków rządowych poprzez kreację pieniądza przez banki centralne. Nie twierdzi, że szoki podażowe powodują inflację, ale że pewne okoliczności, takie jak wojny, skłaniają rządy do wymuszenia na bankach centralnych monetyzacji swoich zobowiązań – to znaczna różnica. Takich przeinaczeń jest więcej w publicystyce Rafała Wosia.

Na przykład fragment, który składa się z zaledwie pięciu zdań, ale w którym można znaleźć kilka istotnych błędów. Ten fragment dobrze oddaje charakter omawianej tu publicystyki:

Inflację – zgodnie z takim dictum – powstrzymywać więc należy poprzez podwyższanie stopy procentowej. Która jest przecież niczym innym jak rodzajem… płacy minimalnej dla kapitału. Gwarantuje bowiem, że kapitał – choć bezczynny – będzie generował zyski wyższe niż inflacja. Oczywiście taka polityka wysokich stóp procentowych schłodzi gospodarkę. Ale to przecież nawet lepiej.

Po pierwsze, główna stopa procentowa ustalana przez bank centralny nie jest płacą minimalną dla kapitału, lecz, w przypadku NBP, oprocentowaniem pewnych instrumentów dłużnych (bonów pieniężnych). Po drugie, kapitał nie jest bezczynny. Jeśli ktoś pożycza komuś środki pieniężne na inwestycje, to podejmuje pewne ryzykowne działanie, dzięki któremu pożyczkobiorca może sfinansować swoje zakupy inwestycyjne. Po trzecie, samo podwyższanie stopy procentowej nie gwarantuje, że realne stopy procentowe będą powyżej zera – zależy to od jej poziomu oraz od stopy inflacji. Po czwarte, autor pisze tak, jakby ujawniał jakieś machinacje kapitanów biznesu, którzy mają wymuszać na banku centralnym restrykcyjną politykę monetarną… w świecie ultra-niskich stóp procentowych (nawet dziesięcioletnie realne stopy procentowe są ujemne w USA) oraz bezprecedensowo luźnej polityki monetarnej. Cóż, jeśli teoria nie zgadza się z faktami, tym gorzej dla faktów.

Państwo miałoby być pracodawcą ostatniej szansy? Taki program miałby zlikwidować bezrobocie, zredukować biedę oraz pobudzić efektywny popyt. Czy świat, w którym wszyscy ludzie mają dobrze płatną pracę, nie byłby piękny? – ale, to pobożne życzenia…

Ale przejdźmy do meritum omawianego tekstu, czyli do propozycji wprowadzenia państwowej gwarancji zatrudnienia. Miałoby tu chodzić o to, aby państwo wcieliło się w rolę tzw. pracodawcy ostatniej szansy i zobowiązało się do tego, by dać pracę każdemu obywatelowi, który tej pracy potrzebuje. Program miałby zlikwidować bezrobocie, zredukować biedę oraz pobudzić efektywny popyt. Jak zwykle, cele są piękne i szlachetne. Czy świat, w którym wszyscy ludzie mają dobrze płatną pracę, nie byłby piękny? Istotnie, ale pobożne życzenia nie są w stanie zlikwidować rzadkości dóbr i ponurych praw ekonomii.

Co wpływa na nasze poglądy na temat nierówności dochodowych?

W rzeczywistości bowiem państwowa gwarancja zatrudnienia wiązałaby się z istotnym kosztem fiskalnym, który byłby istotnie wyższy od liczby przytoczonej przez autora i który musiałby zostać sfinansowany albo wzrostem podatków, albo dalszym zadłużaniem się państwa. Wystarczy pomnożyć 15 mln Amerykanów przez 18 dolarów za godzinę – 15 dolarów plus pakiet socjalny – przez 1779 godzin roboczych w ciągu roku, aby otrzymać 0,48 biliona USD, czyli ponad 2,2 proc. PKB, nie 1,5 proc., jak podaje autor. A do tego dochodzą jeszcze koszty wyposażenia kapitałowego dla pracowników, koszty szkoleń oraz koszty zarządzania. Co jednak ważniejsze, można się spodziewać, że więcej ludzi, którzy zarabiają poniżej docelowej w programie płacy minimalnej, skusi się na gwarantowane państwowe zatrudnienie.

Gwarancja zatrudnienia wiązałaby się bowiem z efektem wypychania, odciągając pracowników z sektora prywatnego do sektora publicznego, zwłaszcza z nisko płatnych zajęć. Założenie o braku efektu wypychania wymaga przekonania, że każdy pracownik o niskich zarobkach ma odpowiednio wysoką produktywność, aby uzasadnić stawkę 15 dolarów za godzinę, ale pracodawcy jej teraz nie wypłacają. Jest to, oczywiście, założenie nierealistyczne, które wymaga przyjęcia spiskowej opinii o kapitanach biznesu będących w antypracowniczej zmowie (mimo że zmowy są nietrwałe, a przedsiębiorcy od lat narzekają na niemożność znalezienia pracowników o odpowiednich klasyfikacjach i aktywnie o nich zabiegają).

Pojawia się również pytanie o to, czy pracowników objętych gwarancją zatrudnienia można by zwolnić oraz o ich motywację do produktywnej pracy w ramach takiego programu.

Odpływ pracowników z wydajniejszego sektora prywatnego do mniej wydajnego sektora publicznego oznacza spadek produktywności – zwłaszcza że gwarancja zatrudnienia dla każdego chętnego w każdym momencie oznacza, że utworzone ad hoc miejsce pracy nie będzie zbytnio produktywne. Gdyby było produktywne, to istniałoby zapotrzebowanie na taką pracę już wcześniej. Pojawia się również pytanie o to, czy pracowników objętych gwarancją zatrudnienia można by zwolnić oraz o ich motywację do produktywnej pracy w ramach takiego programu.

Nie jest także jasne, dlaczego państwo miałoby jeszcze aktywniej wpływać na funkcjonowanie rynku pracy i alokację czynnika pracy. Państwo już zatrudnia – czy to w urzędach, czy państwowych spółkach – wielu pracowników. Oferowanie gwarancji zatrudnienia ograniczyłoby rolę mechanizmu cenowego na rynku pracy oraz wymagałoby rozrostu biurokracji i wpływu państwa nad gospodarkę. Dość powiedzieć, że organizacja zatrudniająca 15 mln ludzi stałaby się największa organizacją na świecie pod względem zatrudnienia. Problemy związane z zarządzaniem byłyby ogromne! W pewnym sensie można by mówić o nacjonalizacji – tylko że rząd przejmowałby siłę roboczą zamiast kapitału. Testowaliśmy już system, w którym każdy miał gwarancję zatrudnienia bez żadnego związku z produktywnością – nazywał się „gospodarka socjalistyczna”. Podpowiem, że on nie działał.

Warto w tym kontekście zauważyć – jak to zrobiłem w mojej analizie MMT – że dla szybkiego rozwoju gospodarczego kluczowe jest to, aby ludzie orientowali się na karierę w dynamicznie działających firmach, które podejmują wysoko produktywne inwestycje, a nie w sektorze publicznym, którego projekty odznaczają się niższą produktywnością. Syreni śpiew ciepłej posadki w sektorze publicznym obniżyłby motywację wszystkich pracowników do wytężonej pracy, a pracodawców do organizowania szkoleń ze względu na obawy przed odejściem pracowników. W konsekwencji produktywność zmniejszyłaby się.

Dla szybkiego rozwoju gospodarczego kluczowe jest to, aby ludzie orientowali się na karierę w dynamicznie działających firmach, które podejmują wysoko produktywne inwestycje, a nie w sektorze publicznym, którego projekty odznaczają się niższą produktywnością.

To tylko garść problemów związanych z gwarancją zatrudnienia. Jest ich oczywiście o wiele więcej, jednak autor w ogóle się nad nimi nie pochyla. Przykładowo, odpływ nisko płatnych pracowników z sektora prywatnego uderzyłby w przedsiębiorców i pozostałych pracowników, ponieważ mogłoby zabraknąć wielu cennych komplementarnych czynników produkcji. Wzrost płac zwiększyłby koszty działalności biznesowej, negatywnie oddziałując na inwestycje i wzrost gospodarczy.

Państwowa gwarancja pracy

Albo – jak autor wyobraża sobie w praktyce zatrudnianie przez państwo np. kiepskich fryzjerów, którzy niewiele zarabiają na wolnym rynku? I jak długo każdy mógłby pracować na takiej gwarantowanej posadzie? Całe życie? Czy celem nie powinna być raczej pomoc w znalezieniu ludziom pracy w sektorze prywatnym? Jeśli tak, to długotrwałe gwarantowane zatrudnienie w sektorze publicznym mogłoby wręcz to utrudnić ze względu na stygmatyzację takich pracowników i brak budowania kapitału ludzkiego. Dlaczego przedsiębiorcy mieliby chcieć zatrudnić osobę, która nie była w stanie znaleźć pracy w sektorze prywatnym i przez długi czas pracowała dla państwa, skoro w ramach gwarancji zatrudnienia państwo zatrudniałoby wszystkich chętnych, potencjalnie również osoby bardzo nisko produktywne? W ten sposób gwarancja zatrudnienia mogłaby nawet pogłębić problem histerezy.

Jak pokazuje meta-badanie Carda i innych, dotacje do zatrudnienia w sektorze publicznym mają zwykle niewielki lub nawet negatywny wpływ na zatrudnienie w każdym horyzoncie czasowym. Innymi słowy: programy sektora publicznego mogą zatrudniać ludzi tak długo, jak długo są one dotowane ze środków publicznych, ale jest nieprawdopodobne, aby ludzie przeszli z tych stanowisk na trwałe do sektora prywatnego.

Eksperyment z przeszłości, w którym każdy miał gwarantowaną pracę – a nawet nakaz pracy – nie powiódł się.

Ale może celem takiego programu byłaby nacjonalizacja siły roboczej, jak w gospodarkach centralnie zarządzanych? Co prawda eksperyment ten, w którym każdy miał gwarantowaną pracę – a nawet nakaz pracy – nie powiódł się, ale kto wie, może tym razem się uda?

Jasno widać teraz, że autorowi nie chodzi o rzetelną analizę projektu, ale o publicystyczny tekst uderzający w wolnorynkową gospodarkę kapitalistyczną i propagujący progresywną agendę, nieważne jak bardzo niespójną i ekonomicznie nieodpowiedzialną. Dość powiedzieć, że w swoim wcześniejszym tekście dla Obserwatora Finansowego, Redaktor Rafał Woś proponuje bezwarunkowy dochód podstawowy (moja polemika tutaj). Natomiast w ostatnim artykule przytacza Pavlinę Tchernevą, która nie tylko popiera gwarancję zatrudnienia, ale także – o czym publicysta już nie wspomina – krytykuje bezwarunkowy dochód podstawowy, uważając, że byłoby to rozwiązanie inflacjogenne i negatywnie oddziałujące na podaż pracy, a więc gorsze dla stabilizacji makroekonomicznej i rynku pracy.

Przypomina się Schumpeter tutaj, który pisał w Kapitalizmie, socjalizmie, demokracji: „Rozprawa kapitalizmu toczy się teraz przed sędziami, którzy mają w swoich tekach przygotowany wyrok śmierci. Taki też werdykt mają zamiar wydać, niezależnie od tego, jak bardzo płomiennej mowy obronnej mieliby wysłuchać; zwycięska obrona może liczyć co najwyżej na zmianę oskarżenia” (s. 178).

Mam dużo lepszą i tańszą propozycję niż gwarancja zatrudnienia (czy bezwarunkowy dochód podstawowy). Osoby, które dostają zasiłek dla bezrobotnych, przeklasyfikujmy na „zatrudnionych”. Też wyeliminujemy w ten sposób bezrobocie, a do tego ludzie ci nie będą musieli udawać, że wykonują produktywną pracę, a rząd nie będzie musiał zarządzać wielomilionową organizacją, zaburzając funkcjonowanie rynku pracy. To jak, w jakim kierunku będziemy iść?

(©Envato)

Otwarta licencja


Tagi


Artykuły powiązane

Wynagrodzenia za pracę zdalną na zglobalizowanym rynku pracy

Kategoria: VoxEU
Wynagrodzenia za prace wykonywane zdalnie są w poszczególnych krajach bardziej wyrównane niż wynagrodzenia za prace stacjonarne, jednak w dalszym ciągu występują duże różnice między płacami w różnych lokalizacjach.
Wynagrodzenia za pracę zdalną na zglobalizowanym rynku pracy