Królowie pasywnych inwestycji
Kategoria: Rynki kapitałowe
Dziennikarz, filozof, muzyk, pracuje w Dzienniku Gazecie Prawnej.
więcej publikacji autora Sebastian Stodolak(@Getty Images)
„Unia Europejska traktuje nas bardzo źle. Mamy setki miliardów dolarów deficytu handlowego, a oni nie przyjmują naszych aut, naszej produkcji rolnej, gdy przecież my przyjmujemy te produkty od nich. Taki stan rzeczy nie będzie się już długo utrzymywał, zapewniam. Nie pozwolę, by robili z nas strefę zrzutu” – mówił w grudniu 2024 r. w trakcie jednego z wystąpień Donald Trump, dzisiaj prezydent USA. Ponowił tym samym groźby wobec UE: jeśli nie otworzycie się na handel z nami, nałożymy na was nawet 20-proc. cła.
Owe cła to jeden z głównych elementów Trumpowskiej polityki transakcyjnej, która sprowadza się do zasady: „Jak Kuba Bogu, tak Bóg Kubie”.
Cłami groził Trump za swojej pierwszej kadencji Meksykowi, jeśli ten nie wstrzyma przepływu imigrantów z Ameryki Południowej próbujących przedostać się do USA. Wtedy zadziałało. Na Chinach takie groźby, choć z innych powodów, nie zrobiły już większego wrażenia. Trump nałożył cła na chińskie towary o łącznej wartości 370 mld dol., a Chiny – zamiast zacząć tańczyć do amerykańskiej melodii – odwdzięczyły się, nakładając cła na import z USA o łącznej wartości 110 mld dol. Jaką więc postawę w wojnach handlowych powinna przyjąć Unia Europejska? Meksykańską, chińską, a może powinna iść w stronę jeszcze bardziej agresywnego protekcjonizmu, tworząc za radą Mario Draghiego nową, wspólną i scentralizowaną politykę przemysłową?
Bellum omnium contra omnes
Protekcjonistyczna fala wzbiera. Jest tak od czasu kryzysu finansowego 2008 r. Wcześniej świat przeżywał, zainicjowany przez Ronalda Reagana i Margaret Thatcher, okres globalizacji, której instytucjonalnie przewodziła Światowa Organizacja Handlu (WTO).
Stopniowo rządy – pod wpływem krytyków niekontrolowanego kapitalizmu, którzy zwracali uwagę na rosnące nierówności – stawały się coraz bardziej sceptyczne względem globalnych przepływów handlowych. I tak w latach 2008–2019 w ujęciu globalnym rokrocznie podejmowano ok. 3 tys. protekcjonistycznych interwencji, a w latach 2020–2023 już około 5,5–6 tys. W 2024 r. liczba interwencji spadła i wyniosła 3,2 tys., ale biorąc pod uwagę obecny klimat polityczny – napięcia na linii USA-Chiny czy agresywną postawę Rosji, nie jest to raczej zwiastun trwałego odwrócenia trendu.
Zobacz również:
Protekcjonistyczna polityka USA może poprawić relacje UE z Chinami
Całkowita liczba interwencji protekcjonistycznych od 2008 r. wyniosła 59 tys., co w praktyce oznacza wojnę wszystkich ze wszystkimi. W jej wyniku – jak podaje globaltradealert.org –USA jest dotknięte negatywnie przez ok. 15,8 tys. takich rozporządzeń i ich skutków gospodarczych, Rosja przez około 11,8 tys., Chiny – 16 tys., Niemcy – 18,4 tys., Francja – 17,6 tys., a Polska przez 13,3 tys.
W protekcjonistycznym repertuarze znajdują się nie tylko cła. Protekcjoniści wprowadzają systemy kwotowe w imporcie, czyli ograniczenia co do ilości sprowadzanych towarów. Dotują producentów krajowych, by obniżać ich koszty produkcji i ułatwiać eksport po konkurencyjnych cenach. Zawyżają normy techniczno-sanitarne dla importu, co jest dużą barierą zwłaszcza dla państw uboższych. Stosują embarga, czyli totalne zakazy wwozu produktów z niektórych kategorii. Manipulują kursem krajowej waluty tak, aby towary na eksport były tańsze. Z drugiej strony na wybranych producentów wewnętrznych narzucają cła eksportowe, by zapewnić podaż kluczowych surowców na rynku wewnętrznym. Koncesjonują import, wprowadzając licencje. Stosują także środki miękkie, np. prowadzą kampanie promujące patriotyzm gospodarczy, czyli kierowanie się w decyzjach zakupowych lokalnym pochodzeniem produktów czy usług.
Czy jednak te narzędzia pomagają zbudować silną i odporną na wstrząsy gospodarkę? Czy naprawdę mamy do czynienia z przeszczepieniem na skalę globalną sukcesów państw takich, jak Korea Południowa, Japonia czy Tajwan, które przez niektórych ekonomistów podawane są za wzorce krajów, które zbudowały swoją pozycję i bogactwo na polityce protekcjonizmu?
W skrócie: nie. Protekcjonizm jest dla zawodowych ekonomistów tym, czym ruch antyszczepionkowy dla lekarzy: postawą sprzeczną z ustaleniami nauki. Jeśli istnieje w ekonomii twierdzenie, co do którego zgadza się przytłaczająca większość badaczy, to jest nim na pewno to o szkodliwości protekcjonizmu. Owszem, w ciągu ostatnich 15 lat pojawiło się kilka popularnych i promujących protekcjonizm książek, ale powiedzieć, że reprezentują one niszowy wśród akademików pogląd, to nic nie powiedzieć. Prezentują pogląd sprzeczny z fundamentalnymi i wielokrotnie potwierdzonymi ustaleniami ekonomii. Należy do nich m.in. książka „Źli samarytanie” Ha-Joon Changa. Jak zauważa badacz handlu, prof. Arvind Panagariya, Koreańczyk nie przedstawia żadnych empirycznych dowodów na potwierdzenie swoich tez. Słowem, nie uprawia nauki. Wskazuje jedynie, że rozwojowi Korei czy Japonii towarzyszyło wsparcie eksportu i odpowiednie polityki celne. Prof. Panagariya w książce „Free Trade and Prosperity” zarzuca Changowi et consortes przedszkolny wręcz błąd: utożsamianie korelacji z przyczynowością. Z kolei prof. Douglas Irwin w swoim traktacie „Free Trade Under Fire” wskazuje, że o szkodliwości protekcjonizmu wiemy już od czasów Adama Smitha, krytykującego merkantylizm, czyli pierwotną wersję protekcjonizmu.
Smith pisał, że decydenci zbyt często utożsamiają interesy producentów z interesami narodu jako całości, gdy przecież „konsumpcja jest jedynym celem całej produkcji, a interes producenta powinien być brany pod uwagę tylko w takim stopniu, w jakim może to być konieczne do promowania interesu konsumenta”.
Zobacz również:
Europa w obliczu zmian w globalnej polityce handlowej
Strzelanie sobie w stopę
Mylenie interesu producenta z interesem ogółu jest grzechem o tyle częstym, co łatwo zrozumiałym. Zysk producenta chronionego przez politykę protekcjonistyczną jest skoncentrowany na nim samym i dzięki temu silnie – przynajmniej w krótkim terminie – odczuwalny. W skrócie – jeśli mogę zwiększyć swoją marżę o kilkanaście procent dzięki lobbowaniu ceł ochronnych, zainwestuję w tenże lobbing odpowiednie środki. Jednocześnie politycy chętnie podchwycą podrzucony im przeze mnie pomysł, gdyż umieszczą go w szerszej, „patriotycznej” narracji ochrony rodzimego przemysłu. Z drugiej strony strata ogółu z tytułu protekcjonizmu, tj. konsumentów, jest rozproszona. Cła importowe przekładają się na wyższe ceny, ale te wzrosty nie są silnie odczuwalne na poziomie pojedynczego obywatela. Zaczynają takie być dopiero w miarę, jak rośnie zakres, wysokość i liczba ceł. Konsumenci jako jednostki nie mają więc odpowiednio silnych bodźców, by protestować przeciw protekcjonizmowi, zwłaszcza że często nie mają też świadomości, że pomiędzy cłami a drożyzną zachodzi związek przyczynowo-skutkowy. Ekonomiści potrafią jednak ten związek wyliczyć. W pracy „The Impact of the 2018 Tariffs on Prices and Welfare” Mary Amiti, Stephena J. Reddinga i Davida E. Weinsteina, która dotyczy ceł nałożonych przez Donalda Trumpa w 2018 r., czytamy, że „pełny wpływ ceł dotknął dotąd krajowych konsumentów i importerów, a nasze szacunki sugerują zmniejszenie zagregowanego realnego dochodu USA o 1,4 mld dol. miesięcznie do końca 2018 r.”. Z kolei eksperci Banku Światowego wyliczyli, że wspomniane cła tylko w 2018 r. doprowadziły do zmniejszenia liczby ofert pracy na amerykańskim rynku o 175 tys. Nawiasem mówiąc, protekcjonizm stosował także Ronald Reagan w latach 80. XX w., gdy nakładał cła na amerykański przemysł motoryzacyjny i elektroniczny. Efekty były bardzo podobne. Znany publicysta gospodarczy Brett Arends, na łamach marketwatch.com wskazuje, że także amerykańskie doświadczenia z cłami importowymi, które utrzymywano w 2 poł. XIX w. nie były pozytywne. Powołując się na badania ekonomiczne, Arends wskazuje, że „wzrost stawki celnej o 1 pkt proc. obniżał wydajność pracy w dotkniętej branży o 5 proc.”, a jednocześnie cła służyły przede wszystkim ochronie marż zysku już potężnych gałęzi przemysłu, opóźniając ich rozwój. Przykładowo rodzący się amerykański przemysł motoryzacyjny, chroniony przed konkurencją za pomocą 45-proc. cła, z początku „pozostawał w tyle za swoimi europejskimi odpowiednikami, zarówno pod względem wydajności, jak i technologii”.
Nie ma dobrych powodów, by sądzić, że UE ma szanse w protekcjonistycznej kampanii. Są za to konkretne przesłanki, by mniemać, że nie tylko poniesie w niej porażkę, ale że wręcz pogorszy swoją i tak niezbyt dobrą sytuację.
Jedną z najbardziej przykrych ilustracji pułapek protekcjonizmu stanowi Argentyna.
Podczas wielkiego kryzysu lat 30., gdy załamał się eksport Argentyny, kraj wpadł w spiralę błędnych decyzji prowadzących do upadku państwa. Popularność zyskała tam idea substytucji importu, czyli wymuszanie zastępowania towarów z zagranicy produktami krajowymi poprzez zaporowe cła oraz przywileje dla rodzimych producentów. W 1946 r. Juan Perón wprowadził dyktaturę, a gospodarka została zdominowana przez państwowe konglomeraty. Rządowe wydatki potroiły się w ciągu trzech lat, co doprowadziło do pierwszego bankructwa kraju w 1951 r., a następnie do kolejnych w latach: 1956, 1982, 1989, 2001, 2014 i 2020.
Zobacz również:
Unia Europejska w trudnej sytuacji po cłach Trumpa
Możemy być głupi
Wydaje się, że zarówno decydenci amerykańscy, jak i chińscy wpadli w tzw. pułapkę Tukidydesa. Sądzą, że starcie dwóch imperiów – dominującego i rosnącego w siłę – jest nieuniknione. Jednak gorąca wojna, w rozumieniu starcia militarnego, jest scenariuszem najbardziej katastroficznym i tego chcieliby raczej uniknąć. W związku z powyższym konflikt mocarstw sublimuje w formę ekonomiczną.
Przyglądając się handlowej walce gospodarczych tytanów – USA i Chin – z lotu ptaka, można dojść do wniosku, że reszta świata jest w nią wbrew swojej woli wciągana. Dla przykładu: gdy USA nakładały cła na import europejskiej stali, szef Komisji Europejskiej, Jean-Claude Juncker mówił: „więc teraz my [Unia Europejska – przyp. red.] również nałożymy cła importowe. To w zasadzie głupi proces, ale musimy to zrobić. Nałożymy teraz cła na motocykle Harley-Davidson, niebieskie dżinsy Levi’s, Bourbon. My też musimy być głupi”.
Zatem UE nie chce, ale musi? Albo gdzie dwóch się bije, tam trzeci… traci?
Nie do końca. W przywołanej już „Free Trade Under Fire” Douglas Irvin wskazuje, że właściwie każdy blok gospodarczy stosuje cła, przy czym średnie stawki celne dla całości importu to w przypadku USA 3,4 proc., Chin – 8,5 proc., a UE – 2,4 proc. Co prawda Unia Europejska jest zbudowana na fundamencie czterech wolności: przepływu osób, towarów, kapitału i usług, ale w praktyce już u samego zarania Wspólnoty wprowadzano polityki stojące w całkowitej sprzeczności z tym fundamentem. Chodzi np. o wspólną politykę rolną. W latach 60. XX w. w rezultacie lobbingu podówczas potężnego jeszcze pod względem zatrudnienia sektora rolnego, powstał potwór pożerający dzisiaj jedną trzecią budżetu całej Unii. Otóż 270 mln pracujących obywateli UE składa się na ok. 9–10 mln producentów rolnych. Rocznie oznacza to zrzutkę w wysokości ok. 800 zł na głowę. Inne bloki gospodarcze również mają swoje za uszami, jeśli chodzi o rolny protekcjonizm. Według OECD 54 państwa świata wydają na ten cel ok. 700 mld dol. rocznie. Wsparciu sektora rolnego za pomocą dopłat towarzyszą cła i kwoty, przy czym wysokość ceł różni się w zależności od kraju pochodzenia produktu.
Zobacz również:
Koszty energii a ryzyko deindustrializacji w Europie
W UE stosowanie protekcjonistycznej logiki nie ogranicza się jednak do sektora rolnego.
Obecnie jest bardzo popularne w odniesieniu do tzw. clean techu, czyli przemysłów związanych z wprowadzanymi politykami klimatycznymi. Nominalny cel polityki klimatycznej UE, tj. ograniczenie emisji CO2, a w rezultacie ograniczenie wzrostu globalnych temperatur, jest realizowany poprzez wymuszanie tzw. transformacji energetycznej. Podmioty gospodarcze mają zgodnie z tą filozofią ograniczyć produkcję i konsumpcję „brudnej energii”, a także modernizować się, by w ogóle ograniczać pobór mocy. Narzędzia do tak sformułowanego celu zaczęły dostarczać Unii… Chiny, eksportując do niej tanie auta elektryczne i panele słoneczne. W rezultacie pozycja konkurencyjna europejskich producentów w tych branżach osłabła i podniesiono larum, że „grozi nam deindustrializacja”.
Elity europejskie uznały, że lekarstwem będzie scalenie polityki klimatycznej z polityką przemysłową. W ten sposób dwie pieczenie będą upieczone na jednym ogniu. Dlatego właśnie UE zaczęła wprowadzać cła na chińską produkcję motoryzacyjną. Cła bardzo zniuansowane, gdyż różnią się wysokością w zależności od… marki! Np. na auta elektryczne BYD nałożono taryfę w wysokości aż 37 proc.! Najszerszym instrumentem protekcjonistycznym, łączącym ochronę klimatu i przemysłu UE, będzie jednak CBAM – podatek graniczny od śladu węglowego. Płacić go mają wszyscy importerzy. Jeszcze w 2025 r. trwa faza przygotowawcza, polegająca na raportowaniu emisji przez importerów. Na podstawie tych danych od 2026 r. zaczną być pobierane opłaty.
Otwartość UE na handel ze światem, a także uwolnienie rynku wewnętrznego są wyjątkowo ważne dla młodszych członków Wspólnoty, w tym Polski. Dzisiaj rozmaite dyrektywy i regulacje nakładają na naszych producentów nieproporcjonalnie wysokie koszty, obniżając ich zdolność do konkurowania. Nie jest to droga do dobrobytu.
Niestety, z opublikowanego w 2024 r. raportu Draghiego, gdzie były premier Włoch i były prezes Europejskiego Banku Centralnego analizuje konkurencyjność gospodarki UE wraz z rekomendacjami dla polityki publicznej, wynika, że nie jest to ostatnie protekcjonistyczne słowo Unii. Draghi wskazuje co prawda na przeregulowanie UE jako jedną z przyczyn spadku dynamiki rozwoju, ale drogę do ożywienia dostrzega przede wszystkim we wprowadzeniu nowej, skoordynowanej na poziomie Brukseli, polityki przemysłowej. Polityka ta ma składać się z wielu elementów, z których część ma charakter liberalizujący gospodarkę, jak np. wprowadzenie jednolitego rynku kapitałowego, czy deregulacja, a część charakter protekcjonistyczny.
Obecnie, sugeruje Draghi, każde państwo członkowskie samo sobie rzepkę skrobie, jeśli chodzi o wspieranie własnej konkurencyjności, co nie zawsze się udaje. Tymczasem trzeba, by środki publiczne były w UE kanalizowane w te badania i rozwój, które naprawdę przyniosą duży zwrot w przyszłości, a tu potrzeba koordynacji unijnej. Draghi sugeruje, że pomoc publiczna dla przedsiębiorstw nie jest czymś złym, o ile otrzymują ją firmy efektywne i działają zgodnie z celami klimatycznymi. Zachęca np. do kompensowania eksporterom wyższych kosztów nabywania certyfikatów ETS, czyli de facto do dopłat eksportowych jako uzupełnienia dla CBAM, czyli polityki ograniczania importu. Zdaniem Draghiego należy też zapewnić Europie dostęp do surowców koniecznych do rozwoju. Jednym z narzędzi miałyby być ich wspólne zakupy. UE powinna dążyć do redukcji swojego uzależnienia od świata zewnętrznego, który bywa przecież tak bardzo nieprzewidywalny. Draghi dostrzega falę protekcjonizmu, ale nie wzywa do przeciwstawienia się jej, a do zaadaptowania się do nowej rzeczywistości. Cła mają być instrumentem wpływu na inne bloki gospodarcze i budowania sojuszy. Przykładowo, mogą być redukowane w relacjach z państwami, które „inwestują w dekarbonizację”.
Nie zamykać się w sobie
Nie ma dobrych powodów, by sądzić, że UE ma szanse w protekcjonistycznej kampanii.
Są za to konkretne przesłanki, by mniemać, że nie tylko poniesie w niej porażkę, ale że wręcz pogorszy swoją i tak niezbyt dobrą sytuację. Jakie to przesłanki?
Właściwie wskazuje je sam Mario Draghi. Chodzi o zasoby, które można przeznaczyć na wsparcie rodzimego przemysłu. W raporcie czytamy: „Poziomy i łatwość dostępu do wsparcia finansowego są nierówne w porównaniu z globalnymi konkurentami UE. Na przykład amerykańska ustawa o redukcji inflacji (IRA) oferuje 5,8 mld dol. dotacji na wsparcie instalacji zaawansowanych technologii w EII w celu ograniczenia emisji. Z kolei Chiński rząd zapewnia np. ponad 90 proc. z 70 mld dol. globalnych dotacji w sektorze aluminium”. Unia tymczasem nie ma środków własnych, które mogłaby przeznaczyć na wyrównanie tych różnic. Owszem, może zacząć je gromadzić – temu mają służyć wprowadzane na szczeblu unijnym podatki, jak choćby wspomniany CBAM – ale to będzie miało poważne konsekwencje polityczne dla spójności samej Unii Europejskiej. Boryka się ona obecnie z tendencjami odśrodkowymi, a fiskalizacja UE może je tylko wzmocnić. Dodatkowo, do świadomości niektórych przynajmniej Europejczyków dotrze być może w końcu fakt, że unijny klimatyczny protekcjonizm odbija się na ich dobrobycie. CBAM podniesie ceny i zmniejszy PKB na głowę mieszkańca. W UE nie ma jeszcze badań, które szacują ten efekt, ale takie analizy są już w Wielkiej Brytanii. Tam też rozważa się wprowadzenie tego mechanizmu. W raporcie think tanku The Growth Commission zatytułowanym „The Impact of Carbon Leakage Mechanisms on Growth”, wyliczono, że wpływ przyjęcia przez Wielką Brytanię unijnego mechanizmu CBAM na PKB per capita byłby znaczący. Raport stwierdza, że podatek ten oznaczałby od 210 do 650 funtów strat dla każdego Brytyjczyka w skali roku.
Zobacz również:
Analiza spowolnienia gospodarczego w strefie euro
Celem polityki gospodarczej jest rozwój. Co zatem powinna zrobić Unia Europejska w obliczu zaostrzających się napięć handlowych? Wydaje się, że nie powinna dokładać do nich swojej cegiełki. Nie powinna być – jak to stwierdził Juncker – głupia. Strategia „cło za cło” tylko pogłębi konflikty i napędzi destrukcyjną spiralę wojen handlowych, a jednocześnie obniży standard życia mieszkańców. Wszystkich.
Aby to sobie uświadomić, wystarczy przeprowadzić prosty eksperyment myślowy. Nakładając cło importowe na towary z branży X, być może chronimy miejsca pracy w tej branży, ale jednocześnie podnosimy ceny, po których sprzedaje ona swoje produkty. W efekcie konsumenci mają mniej środków na produkty innego typu i tam z kolei mamy do czynienia z likwidacją miejsc pracy. Jednocześnie w wyniku spadku eksportu cierpi gospodarka kraju, na który nałożyliśmy cła, co przekłada się na jej niższą zdolność importową. W efekcie i nasza gospodarka eksportuje mniej, a to pociąga za sobą likwidację kolejnych miejsc pracy. Protekcjonizm to głupia gra, w której nikt nie wygrywa. Z tego punktu widzenia UE powinna być wyjątkowo nieustępliwa w przeciwstawianiu się grupom lobbystów, chcących ochrony przed zagraniczną konkurencją. Dzisiaj ci lobbyści pochodzą najczęściej z sektorów związanych z wdrażaniem polityki klimatycznej. Nie wystarczy jednak nie zaogniać sporów handlowych między państwami. Trzeba jeszcze zrealizować postulaty deregulacyjne zawarte w raporcie Draghiego. Problem w tym, że choć w zasadzie wydają się one bardzo proste do wdrożenia, to w praktyce – głównie w wyniku oporu urzędników– są wyjątkowo trudne w realizacji.
Otwartość UE na handel ze światem, a także uwolnienie rynku wewnętrznego są wyjątkowo ważne dla młodszych członków Wspólnoty, w tym Polski. Dzisiaj rozmaite dyrektywy i regulacje nakładają na naszych producentów nieproporcjonalnie wysokie koszty, obniżając ich zdolność do konkurowania. Nie jest to droga do dobrobytu.
Artykuł pochodzi z 20. wydania kwartalnika „Obserwator Finansowy” – marzec-maj 2025 r.