Szwajcarski zegarek, szwajcarski bank, szwajcarska demokracja

Z państw europejskich stojących na granicy bankructwa może wyjść innowacja polityczna o daleko idących skutkach: stopniowe przechodzenie do demokracji bezpośredniej, takiej, jak w Szwajcarii. Szkoda, że propozycja rozpisania referendum w Grecji padła, bo jego długoterminowy efekt mógłby być bardzo korzystny. Nie tylko dla Grecji.
Szwajcarski zegarek, szwajcarski bank, szwajcarska demokracja

Wydawało się możliwe, że wspólnota europejska szybko pójdzie w kierunku modelu demokracji, który Szwajcaria od dawna praktykuje na poziomie kraju, kantonów i miast – a mianowicie, demokracji bezpośredniej. Obywatele Szwajcarii mogą zgłaszać wnioski dotyczące większości kategorii wydatków i spraw budżetowych oraz kształtu regulacji. Przy odpowiedniej liczbie podpisów politycy muszą się do nich dostosować i zwołać referendum w danej sprawie.

Nie wszystko w tym systemie działa idealnie. Może on spowalniać niektóre pilne decyzje a liczba wymaganych podpisów, wynosząca obecnie 50 tys., jest prawdopodobnie zbyt mała. Jednakże zalety tego systemu – spowalnianie wydatków budżetowych i wstrzymywania regulacji, które nie mają poparcia wyborców, są nie do przecenienia. Grecja, Włochy, Hiszpania, Irlandia i Islandia mogły uniknąć problemów finansowych, w jakich dzisiaj tkwią, gdyby odpowiednio wykorzystały instrumenty demokracji bezpośredniej.

Pisząc „odpowiednio” mam na myśli to, że konstytucje krajów używających narzędzi demokracji bezpośredniej muszą dawać zabezpieczenie, że te instrumenty nie będą wykorzystywane wybiórczo przez oportunistycznych polityków, jak to chyba miało miejsce w ostatnim kryzysie.

Islandzcy wyborcy odrzucili w dwóch referendach rozwiązania proponowane przez Unię Europejską i Międzynarodowy Fundusz Walutowy. Sprawa ta jest aktualnie rozpatrywana w unijnym trybunale w Brukseli. Rzecz jasna, Islandczycy i Grecy zawsze głosowaliby – gdyby mogli – przeciw spłacaniu zbyt wielkiego długu, lub za tym żeby go spłacili życzliwi cudzoziemcy.

Niemal rok temu zwróciłem uwagę na następujący fakt: według Transparency International w 2005 roku Islandia była najmniej skorumpowanym ze 159 krajów, a ONZ umieścił ją na szczycie Indeksu Rozwoju Ludzkiego w 2006 roku (w 2007 na trzecim miejscu). Mimo to, w październiku 2008 wszystkie trzy główne instytucje finansowe Islandii załamały się.

I chociaż twierdzą one, że stały się ofiarami brytyjskich, holenderskich i amerykańskich bankierów – dokładniejsze badanie podsuwa wniosek, że zgubiła je lokalna korupcja.

Krajobraz polityczny Islandii bliższy był wzorcom z Trzeciego Świata, niż nordyckiej idylli propagowanej przez organizacje międzynarodowe i środowiska akademickie.

Wielkie banki islandzkie: Landsbanki Íslands, Búnadarbanki Íslands (później wraz z Bank Kaupthing) zostały sprywatyzowane w wyniku pewnego rodzaju aukcji. Tamtejsza Najwyższa Izba Kontroli szybko zauważyła, że banki zostały sprzedane po podejrzanie niskich cenach przyjaciołom członków ówczesnego rządu, nie mającym żadnego doświadczenia w bankowości. Jednym z nich był politykiem, który w latach 70-tych przez kilka miesięcy prowadził dwie małe fabryki odzieżowe. Inny miał nie tylko kłopoty z prawem w Rosji, ale otrzymał także wyrok w zawieszeniu za oszustwo w Islandii. Jego wspólnikiem był syn – człowiek z głową do interesów.

Lokalne media rozpisywały się o tych prywatyzacjach rodem z Trzeciego Świata, ale islandzka demokracja nie znalazła wyjścia z tej sytuacji. Islandzcy wyborcy nie domagali się referendum w powyższych sprawach, co mogłoby zapobiec ich późniejszym trudnościom finansowym. Politycy zwołali referendum dopiero wtedy, gdy przyszło zapłacić rachunek – dokładnie tak, jak ostatnio zrobiono w Grecji.

W ten sposób z państw europejskich stojących na granicy bankructwa może wyjść innowacja polityczna o daleko idących skutkach: stopniowe przechodzenie do odpowiedzialnej demokracji bezpośredniej.

Czy członkowie UE zechcą wykorzystywać ten mechanizm, gdy chodzi o spłatę własnych długów? Jeśli tak – musieliby się także zgodzić, że poddadzą się temu procesowi, gdy rządy będą podejmowały decyzje dotyczące wydatków i regulacji. Takie rozwiązanie powinno zostać wpisane do traktatów unijnych i być egzekwowane.

Gdyby tak rzeczywiście się stało, korzyści przewyższyłyby wszelkie obecne problemy budżetowe. Jestem jednak daleki od euforii, bowiem taka zmiana drastycznie zmniejszyłaby władzę polityków w każdym z krajów Unii, a także brukselskiej biurokracji. Ale kto wie? To nie byłby pierwszy raz, gdy kryzys finansowy prowadzi do demokratyzacji i zmian w konstytucjach.

Pewne wskazówki pod tym względem może podsunąć Kanada. W 1995 r. zostałem poproszony o uczestnictwo w pracach siedmioosobowej komisji, która miała zbadać jakie byłyby skutki potencjalnego oddzielenia się Quebecu od Kanady. Rządząca wtedy w stolicy prowincji partia separatystyczna zdecydowała się zadać poniższe pytanie w referendum (co prawie doprowadziło do podziału Kanady, opcja federalistyczna wygrała zaledwie pięćdziesięcioma tysiącami głosów): „Czy zgadzasz się, że Quebec powinien stać się suwerenny po złożeniu Kanadzie oferty dotyczącej nowego ekonomicznego i politycznego partnerstwa w zakresie przewidzianym ustawą o przyszłości Quebecu i porozumieniem podpisanym 12 czerwca 1995?”

Jak czytelnicy nie omieszkają zauważyć, mamy tutaj w istocie dwa pytania. A wyborcy mogli odpowiedzieć tylko jednym prostym „tak” lub „nie”. Co więcej, dwie części pytania nie odzwierciedlają tej samej opcji. Porozumienie z 12 czerwca 1995, zostało podpisane przez liderów dwóch partii i wysłane do każdego domu w Quebecu; mówiło ono o nieokreślonym „partnerstwie” między niepodległym Quebekiem i Kanadą, które miało obejmować wspólne instytucje polityczne i gospodarcze. To zatem coś innego od proponowanej „suwerenności” z pierwszej części pytania. Jaki typ „suwerenności” miałby to być? Nikt tego nie wiedział.

Sondaże przed referendum z 30. października wykazały, że jedna trzecia niezdecydowanych wyborców myślała, że referendum dotyczy wynegocjowania przez Quebec lepszych warunków względem innych prowincji, utrzymania kanadyjskich paszportów i prawa do wybierania członków kanadyjskiego parlamentu. Niedługo po porażce, rząd federalny przebudził się i uchwalił „Ustawę wyjaśniającą”. Definiowała ona warunki, pod jakimi rząd kanadyjski może rozpocząć negocjacje w sprawie ewentualnego odłączenia się jakiejkolwiek prowincji, której mieszkańcy tego by chcieli.

Jednak dla Kanadyjczyków jasne było, że bez względu na to jaką decyzję podjęliby wyborcy w Quebecu, przed secesją najpierw musieliby uzgodnić jaki mają udział w długu federalnym Kanady.

Być może obecny kryzys doprowadzi Unię Europejską do przeredagowania zasad polityki budżetowej w ten sposób, że secesja kraju członkowskiego będzie możliwa jedynie wtedy gdy najpierw zostanie ustalone kto odpowiada za wcześniejsze wspólne długi, a odpowiednie klauzule zostaną umieszczone we wszystkich umowach finansowych.

Autor jest profesorem zarządzania na Uniwersytecie McGill w Montrealu. Artykuł ukazał się w Forbesie pt.: „Co zrobić z długami? Lepiej zapytać obywateli”. Nawiązuje do książek autora: „Options for Countries Wanting a Divorce” (1995) oraz „Force of Finance” (2002).


Tagi


Artykuły powiązane

W kierunku cyfrowego dolara kanadyjskiego: Czy zostanie wprowadzony? W jaki sposób? Kiedy?

Kategoria: Trendy gospodarcze
W roku 1935 rząd federalny powierzył Bankowi Kanady scentralizowanie produkcji banknotów. Jednym z pierwszych zadań nowo utworzonego banku centralnego Kanady była emisja jednej waluty dla całego kraju oraz ostatecznie stopniowe wycofanie niezliczonych denominowanych w dolarach banknotów emitowanych przez różne banki i organy władzy różnego szczebla.
W kierunku cyfrowego dolara kanadyjskiego: Czy zostanie wprowadzony? W jaki sposób? Kiedy?

Nie chcemy płacić podatków, bo nie wiemy, co nam dają

Kategoria: Analizy
Jesteśmy sceptyczni wobec płacenia podatków a jednocześnie oczekujemy dużego zaangażowania państwa w sprawy socjalne i gospodarkę – i nie widzimy w tym sprzeczności.
Nie chcemy płacić podatków, bo nie wiemy, co nam dają