Autor: Jacek Krzemiński

Dziennikarz ekonomiczny, publicysta.

Polskie rolnictwo radykalnie i szybko się reformuje

Po 2003 r. zdecydowanie przyspieszyły zmiany w polskim rolnictwie. Już teraz można by objąć dużą część rolników nie tylko składką zdrowotną (jak chce rząd), ale i podatkiem dochodowym, a także zacząć likwidację KRUS.
Polskie rolnictwo radykalnie i szybko się reformuje

(CC BY-NC-SA CIMMYT)

Powszechne spisy rolne, które najpełniej pokazują zmiany w polskim rolnictwie, GUS przeprowadza co osiem lat. Ostatni przeprowadził w 2010 r., a w tym roku opublikował jego wyniki. Były one bardzo zaskakujące. Do 2002 r. liczba gospodarstw rolnych w Polsce spadała w bardzo wolnym tempie. W latach 1996 -2 002 zmniejszyła się jedynie o 4,3 proc., z 3066,5 tys. do 2933,2 tys. (czyli o 133,3 tys.).

W latach 2002-2010 ubyło aż 22,4 proc. gospodarstw – ich liczba spadła z 2933,3 do 2278 tys. (czyli o 656 tys.).

– Ten spadek w rzeczywistości jest dużo większy, bo ostatni spis rolny ujmuje jako rolników bardzo wiele takich osób, które już nie uprawiają roli, a swoją ziemię rolną komuś wydzierżawiły.  Z różnych względów wciąż podają się jednak w spisie za rolników. Przede wszystkim dlatego, że na ogół wydzierżawiają komuś swą ziemię nieformalnie. Nieformalnie, bo na przykład boją, że gdyby zawarły oficjalną umowę, to mogłyby stracić unijne dopłaty dla rolników – mówi prof. Janusz Kowalski, dyrektor Instytutu Ekonomiki Rolnictwa i Gospodarki Żywnościowej.

Jego zdaniem w Polsce jest dziś bardzo wiele takich wsi, gdzie istnieje na przykład 30 gospodarstw rolnych, ale faktycznie tylko dwa, trzy z nich zajmują się wciąż uprawą roli, dzierżawiąc ziemię od pozostałych. W niektórych regionach to wręcz norma.

>czytaj więcej: Dotacje dla rolników – konieczność czy marnotrawstwo

Drugą przyczyną, dla której wielu gospodarzy, którzy wydzierżawili komuś całą swoją ziemię i nie uprawiają już roli, wciąż podaje się za rolników, jest KRUS. Nie chcą bowiem stracić prawa do rolniczej emerytury.

Oto inne zmiany, jakie zaszły w polskim rolnictwie w ostatnich latach.

Do 2002 r. w Polsce spadała liczba gospodarstw małych i średnich, ale za to wzrastała liczba gospodarstw najmniejszych, do 5 ha (było to wynikiem dzielenia gospodarstw na mniejsze części, przy przekazywaniu ich dzieciom) oraz dużych, powyżej 50 ha. Spadek liczby gospodarstw średnich wynikał z tego, że nie można było się z nich utrzymać, ale ich właściciele nie zawsze byli w stanie je powiększyć, więc rezygnowali z ich prowadzenia.

W latach 2002-2010 – według Powszechnego Spisu Rolnego 2010 – zaszła pod tym względem zasadnicza zmiana. Po raz pierwszy spadła i to gwałtownie liczba gospodarstw najmniejszych. Tych do 1 ha aż o 26,6 proc. (z 977 do 715 tys., czyli o 262 tysiące). Tych o areale od 1 do 5 ha – o 24,8 proc. (1147 do 863 tys., czyli o 284 tys.). W tym samym okresie liczba gospodarstw dużych, powyżej 50 ha, wzrosła o 34,4 proc., z 20 do 27 tysięcy.

W ostatnich latach radykalnie wzrósł udział dużych gospodarstw w krajowym areale rolnym. Na gospodarstwa mające powyżej 100 ha przypada już 23 proc. użytków rolnych w Polsce, a na gospodarstwa powyżej 20 ha już ponad połowa tych użytków. Trzeba zaznaczyć, że to dane oficjalne, nie uwzględniające nieformalnych dzierżaw ziemi rolnej.

Wśród 2,3 mln polskich gospodarstw rolnych tylko 700 tys. sprzedaje plony (przypada na nie aż 94 proc. produkcji rolnej w Polsce). Reszta albo zużywa je na własne potrzeby albo w ogóle nie uprawia roli, np. oddając w dzierżawę swą ziemię. To oznacza, że aż 1,6 mln polskich gospodarstw prowadzą osoby, które mają inne źródło utrzymania, pracują poza rolnictwem  lub np. dostają emeryturę z KRUS.

Z tych 700 tys. około 300 tysięcy to gospodarstwa, działające jak przedsiębiorstwa, prowadzące rachunek zysków i strat, w których liczy się koszty oraz przychody i które mogłyby już dziś płacić podatek dochodowy, a w ślad za tym przejść z KRUS do ZUS. Mają one 80 proc. udział w produkcji rolnej w kraju, a jeszcze większy w naszym eksporcie rolnym. To także gospodarstwa, które pod względem areału, wyposażenia i wydajności nie różnią się od przeciętnych gospodarstw zachodnioeuropejskich.

Przed 2002 r. szybko profesjonalizowały i unowocześniały się w Polsce tylko duże gospodarstwa rolne. Po 2002 r. w dynamicznym tempie zaczęły to robić także te mniejsze, wyposażając się w nowoczesne maszyny, modernizując swe budynki czy budując silosy zbożowe.

Jedyne, co nie zmieniło się zasadniczo w polskim rolnictwie po wejściu do UE, to obrót ziemią rolną (sprzedaż i zakup) , który był i pozostaje niewielki. Polscy rolnicy bez oporów wydzierżawiają swą ziemię, ale bardzo niechętnie ją sprzedają. Wielu ekonomistów przekonuje, że to właśnie skutek unijnych dopłat do rolnictwa. Prof. Kowalski nie podziela jednak tego poglądu.

– Po wejściu Polski do UE na ponad 2 mln naszych gospodarstw rolnych tylko 1,5 mln zaczęło korzystać z dopłat unijnych. Poza tym wciąż mamy mnóstwo małych, kilkuhektarowych gospodarstw. Tymczasem na hektar dostaje się 500 zł unijnej dopłaty rocznie. Jeśli więc ktoś ma dwa hektary i dostaje za nie tysiąc złotych na rok, czy to może powstrzymać go przed sprzedażą ziemi? – pyta prof. Kowalski.

Powstrzymuje go coś innego. To, że dzięki tej ziemi jest członkiem KRUS i ma prawo do rolniczej emerytury. Poza tym wiele osób ma do swej ziemi stosunek sentymentalny – to przecież ich ojcowizna. Jeśli nie muszą jej sprzedawać, to tego nie robią. Tym bardziej, że wielu z nich pracuje poza rolnictwem i zdaje sobie sprawę, że tę pracę może kiedyś stracić. Warto przypomnieć, że po 1989 r.  w restrukturyzowanych fabrykach zwalniano w pierwszej kolejności chłoporobotników, bo zakładano, że oni dzięki gospodarstwu będą mieli z czego żyć. Na wsi to się pamięta. Dlatego wielu rolników woli wydzierżawić ziemię, trzymać ją na czarną godzinę zamiast sprzedać. Szczególnie, że jej cena rośnie.

Co doprowadziło w ostatnich latach do tak radykalnych zmian w polskim rolnictwie? Trzeba zacząć od tego, że wymogi unijne wymusiły modernizację rolnictwa oraz przemysłu rolno-spożywczego. Ogromne znaczenie miało też to, że duża część tego przemysłu trafiła w ręce inwestorów zagranicznych, którzy zainwestowali miliardy złotych w jego unowocześnienie.

Inwestowały i unowocześniały się także te przetwórnie rolno-spożywcze, które pozostały w rękach rodzimego kapitału. Bały się bowiem tego, co czeka nas po wejściu do UE i po zniesieniu barier handlowych między nami a krajami zachodnioeuropejskimi. Bały się zalania rynku żywnością z Zachodu,  konfrontacji z większymi i silniejszymi zachodnioeuropejskimi producentami. Dlatego przygotowywały się do tej konfrontacji.

Efekt był taki, że Polska w ciągu kilku lat dorobiła się bardzo nowoczesnego przemysłu rolno-spożywczego (jednego z najbardziej nowoczesnych na świecie). Tenże przemysł z kolei zupełnie przeobraził polskie rolnictwo. By być konkurencyjnym i produkować dobre jakościowo towary, musiał zacząć egzekwować od swych dostawców, czyli rolników, dwie rzeczy: wysoką jakość dostarczanych produktów, ich standaryzację oraz dużą skalę produkcji. Jak to wyglądało w praktyce?

Oto przykład: jeszcze 10 lat temu powszechne było, że polskie mleczarnie odbierały mleko nawet od tych rolników, którzy produkowali mniej niż 100 litrów dziennie. Z tego powodu dostawy były bardzo rozdrobnione (co podrażało ich koszty), a duża część dostarczanego mleka kiepskiej jakości.

Mleczarnie mieszały go z lepszym mlekiem i taki produkt kierowały do sklepów. Od paru lat tego już jednak się nie praktykuje, bo ogromna konkurencja na polskim rynku mleczarskim wymusiła dbałość o jakość sprzedawanych produktów i racjonalizację kosztów. Podobnie odbywało się to w innych segmentach produkcji rolnej. Np. masarnie i ubojnie przestały skupować pojedyncze sztuki świń czy krów (wcześniej też było to powszechne) i zaczęły dawać rolnikom ofertę nie do odrzucenia: kupię od ciebie świniaki, ale pod warunkiem, że dostarczysz nie dwa rocznie, ale dwa dziennie. Wymagały też, żeby dostarczane zwierzęta spełniały pewne określone parametry (np. nie miały za dużo tłuszczu).

To wyeliminowało z rynku tysiące rolników, a wielu z nich rezygnowało z prowadzenia gospodarstwa z jeszcze jednego powodu. Globalizacja oraz jednolity unijny rynek rozpoczęły w UE erę stosunkowo taniej i wolno drożejącej żywności. Co to oznaczało dla rolnictwa? Kilkanaście lat temu polskiemu rolnikowi do uzyskania dochodu porównywalnego z przeciętną zarobków w naszym kraju (chodzi o tzw. parytet dochodowy) wystarczało 8-10 hektarów ziemi.  Dziś musi mieć do tego co najmniej 20 ha, a ta wielkość z roku na rok rośnie.

Na polskiej wsi jeszcze niedawno niemal w każdym gospodarstwie były krowy, świnie, kaczki czy kury. Dziś większość gospodarzy jajka kupuje w sklepie. Często kupuje w nim też warzywa, mięso czy nabiał. Bo dochodzi do wniosku, że to jest tak tanie, iż nie opłaca się tego produkować na własne potrzeby. Tak samo, jak nie opłaca się dziś prowadzić kilkuhektarowego gospodarstwa rolnego (z wyjątkiem produkcji wyspecjalizowanej, np. sadownictwa czy nasiennictwa).

Są też bardzo pozytywne następstwa tego zjawiska. Polska w latach 1974-2003 importowała więcej żywności niż eksportowała. Od 2004 r. mamy już w tym przypadku dodatnie saldo handlowe. W zeszłym roku nasza nadwyżka eksportu żywności nad importem sięgnęła 2,7 mld euro. W tym roku ma zwiększyć się do 3 mld euro. Nasz eksport żywności przekracza już 14 mld euro rocznie, a to oznacza, że eksportujemy już ponad ¼ naszej produkcji rolno-spożywczej.

– Zmieniła się też geografia tego eksportu – mówi prof. Kowalski. – Kiedyś wysyłaliśmy naszą żywność głównie do państw RWPG, a teraz 80 proc. eksportu idzie do krajów UE. Jeszcze ważniejszy jest fakt, że nie sprzedajemy już za granicą głównie surowców, jak kiedyś, ale produkty przetworzone, uszlachetnione. Gdyby 10-15 lat temu ktoś powiedział, że nasze mleczarnie, należące w większości do samych rolników, będą wypychać z zagranicznych rynków holenderskich czy francuskich wytwórców serów dojrzewających, to zostałby wyśmiany. A tak właśnie dziś jest.

Rolnictwo w wielu innych częściach świata, szczególnie w krajach rozwijających, także gwałtownie się zmienia.  Jeszcze  niedawno nikt nie uwierzyłby w to, że Indie zostaną drugim pod względem wielkości eksporterem zboża na świecie, że znaczącym eksporterem żywności będą Chiny. Tę pozycję chce zdobyć Rosja, dlatego inwestuje grube miliony w unowocześnienie rolnictwa.

Masowy eksport żywności w danym kraju jest możliwy tylko wtedy, gdy ma on produkty konkurencyjne cenowo. Polska żywność taka jest, dzięki wciąż taniej sile roboczej i słabej złotówce. Nasze tradycyjne przewagi powoli jednak wyczerpują się i za kilka lat może okazać się, że nasze produkty rolno-spożywcze przestają być konkurencyjne. Może temu jedynie zapobiec większa efektywność produkcji, a więc przede wszystkim większe niż dziś gospodarstwa rolne i  większe firmy rolno-spożywcze. To zaś oznacza, że nasze rolnictwo dalej będzie musiało szybko się przeobrażać.

(CC BY-NC-SA CIMMYT)

Otwarta licencja


Tagi


Artykuły powiązane

Żywności nie zabraknie, ale będzie jeszcze droższa

Kategoria: Sektor niefinansowy
Jeśli ograniczymy produkcję zbóż w Europie, chroniąc środowisko, to ktoś będzie musiał tę produkcję przejąć. Prawdopodobnie będą to kraje Ameryki Południowej, gdzie presja na ochronę środowiska naturalnego jest o wiele mniejsza – mówi dr Jakub Olipra, starszy ekonomista w Credit Agricole Bank Polska.
Żywności nie zabraknie, ale będzie jeszcze droższa