Autor: Bogdan Góralczyk

Profesor Uniwersytetu Warszawskiego, politolog, dyplomata, znawca Azji.

Rozważania Karla Polanyiego sprzed 70 lat to ostrzeżenie na dziś

Pachnie zmianą. W Unii Europejskiej jej zwiastunem są wyniki ostatnich wyborów do Parlamentu Europejskiego. Ostrzeżeniem była zarówno niska frekwencja, jak wyraźny wzrost eurosceptycyzmu. Tak Europejczycy zareagowali na dziesięciolecia urzędowej wiary w wolny rynek.
Rozważania Karla Polanyiego sprzed 70 lat to ostrzeżenie na dziś

(CC By NC SA ptufts)

Po kryzysie z 2008 r., przez wielu badaczy utożsamianym z klęską neoliberalizmu spod z znaku „konsensusu z Waszyngtonu”, w Europie (>>omawiany tom Tomasza G. Grosse o geoekonomii), nawet u nas (zob. ubiegłoroczna, ważna praca Krzysztofa Jasieckiego „Kapitalizm po polsku”), wzmogły się tezy o konieczności zwiększenia regulacji ze strony państwa.

Oddajmy na chwilę głos Josephowi E. Stiglitzowi, który do podstawowych mankamentów rynkowej ortodoksji zaliczył m.in.: duży stres związany z bezwzględną rywalizacją, słabą opiekę zdrowotną, krótkie urlopy, duże nierówności społeczne, znaczący zakres biedy, wysoką przestępczość. Podobne zjawiska już przed laty dostrzegł Karl Polanyi, autor niedocenionej w swoich czasach, a wciąż dającej do myślenia książki „Wielka transformacja” wnikliwie analizującej poprzedni wielki kryzys, ten z przełomu lat 20 i 30. XX w.

Wnioski z lektury Polanyiego są dość oczywiste: państwu potrzebna jest przemyślana strategia rozwoju oparta na dobrej kombinacji rynku i interwencjonizmu państwowego (nad odpowiednim wymierzeniem proporcji między nimi głowią się teraz najtęższe umysły w USA, Chinach i UE), a przede wszystkim zdrowe instytucje, począwszy od triady najważniejszej: zasady wzajemności (czytaj: społecznej solidarności), sprawiedliwego podziału społecznych środków oraz spójnej rodziny.

Scenariusz Polanyiego

Jego podstawowy wywód jest następujący: 1. Dominacja rynku, nazwana później neoliberalizmem, a nawet fundamentalizmem rynkowym, zamienia ludzi i majątki w dodatki do rynku; 2. Bezpardonowa konkurencja zwiększa polaryzację – na scenie wewnętrznej i międzynarodowej; 3. Rynek, niestety, sam się nie reguluje – a koncentracja potęgi gospodarczej w prywatnych rękach prowadzi do kryzysu, najpierw gospodarczego, potem politycznego, moralnego, systemu wartości; 4. Albowiem równolegle do nowych fortun rośnie grono bezrobotnych i niezadowolonych; 5. To sprawia, że większość opowiada się za zmianą; 6. Wtedy pojawiają się politycy wietrzący swą szansę, obiecujący gruszki na wierzbie. Nadchodzi fala populizmu i nacjonalizmu; 7. Nowi wizjonerzy też mogą prowadzić kraj na manowce, podobnie jak poprzednio pełna dominacja rynku; 8. Całość cyklu ostatnim razem doprowadziła nawet do wielkiej wojny…

Gdzie dzisiaj znajdujemy się w scenariuszu nakreślonym przez Polanyiego, na którym jego etapie? Czy historia może się powtórzyć, a może już się powtarza?

Polanyi przyczynę zła wskazuje jedną: nadmiar rynku. Pisze jednoznacznie: „idea samoregulującego się rynku implikowała skrajną utopię” i „z całą pewnością doprowadziłaby w końcu do fizycznego wyniszczenia ludzkości i przekształcenia jej naturalnego otoczenia w dzikie pustkowie”. Czyżby antyneoliberalny pamflet w rodzaju głośnej „Doktryny szoku” Naomi Klein? Można byłoby tak powiedzieć, gdyby nie data wydania książki – 1944 r.(u nas dopiero 2010 r.).

Według Polanyiego bezwzględnie dominujący, nieograniczony i niepohamowany system rynkowy sprawia, iż „człowiek w postaci pracy oraz przyroda w postaci ziemi zostali wystawieni na sprzedaż”. Tu właśnie tkwią źródła kataklizmu, którym są „utopijne dążenia liberalizmu gospodarczego do zbudowania samoregulującego się systemu rynkowego”. Podczas gdy powinno być inaczej, bowiem „gospodarka rynkowa jest systemem ekonomicznym kontrolowanym, regulowanym i sterowanym przez ceny rynkowe”. To jednak nie oznacza całkowitej dominacji rynku nad wszystkimi dziedzinami życia w działalności gospodarczej, jak chcieliby późniejsi neoliberałowie (Polanyi tego terminu oczywiście nie używa).

Słusznego spostrzeżenia dokonuje Joseph E. Stiglitz we wstępie do polskiego wydania Polanyiego. Pisze: „O ile upadek komunizmu dostarczył zasadniczych dowodów potwierdzających wyższość systemu rynkowego nad socjalizmem, o tyle sukces Azji Wschodniej przyniósł równie zasadnicze potwierdzenie zalet takiej gospodarki, w której państwo odgrywa aktywną rolę wobec samoregulującego się rynku”.

Polanyi twierdził: „Wprowadzenie w życie absurdalnego pojęcia samoregulującego się systemu rynkowego nieuchronnie zniszczy społeczeństwo”. To dlatego wprowadził do swych rozważań jedno z kluczowych dla niego pojęć, jakim jest społeczna spójność. Otóż dogmatyzm rynkowy prowadzi do wielu negatywnych zjawisk, bowiem podważył podstawowe elementy zdrowego organizmu gospodarczego z gospodarką rynkową, takie jak zasada wzajemności, uczciwa redystrybucja i stabilność gospodarstwa domowego. Gdy podważone zostaną te fundamenty, społeczeństwo staje się tylko „dodatkiem do systemu gospodarczego”. Na plan dalszy idą i polityka państwa, i sprawy socjalne, nie mówiąc już o świadczeniach socjalnych.

Natura reakcji

Tak oto „ślepa wiara w spontaniczny postęp” napotyka, bo musi napotkać, silny opór przeciwko próbom przekształcenia społeczeństwa w „dodatek do rynku”. Albowiem kapitalizm w takiej wersji „okazał się całkowicie sprzeczny z zasadami paternalizmu”. Godność ludzka obniża się, niezadowolenie rośnie. Każdy chce być wolny od strachu lub głodu, nie mówiąc o skrajnych, acz nierzadkich przypadkach obu naraz. To sprzyjający moment, by tę okazję wykorzystać. Na scenę wchodzą różnego rodzaju demagodzy i populiści, chętnie grasujący na ludzkiej niedoli.

Czerpią z tego, że zamiast obiecanego dobrobytu i rozkwitu przyszedł dobrobyt dla wybranych. Pojawił się nawet kapitalizm mafijny, gdy majątek jest przekazywany przyjaciołom za łapówkę, a rodzinie po uważaniu. W takich okolicznościach przychodzą samozwańczy obrońcy ludu, często kierujący się ukrytymi motywami, a nierzadko pragnący kolejnej rewolucji: politycznej, gospodarczej i socjalnej. Jedni odwołują się do czystej demagogii, drudzy do religii, trzeci wołają o obronę suwerennych praw, a jeszcze inni obiecują wszystko, byleby tylko przypodobać się potencjalnemu elektoratowi, który po wyborach i tak będzie albo oszukany, albo podporządkowany nowym rygorom nowego systemu. Poprzednio istoty ludzkie traktowane były jak towar, teraz też mogą nic nie znaczyć, pozbawione obywatelskich i innych praw w imię nowej prawdy objawionej.

Zdesperowane jednostki, a w głębokim kryzysie nawet większość społeczeństwa, gotowe są jednak zapłacić cenę własnej wolności za ochronę przed dokuczliwą dominacją rynku. Ludzie są bowiem oburzeni na wpajaną im prawdę, że kiedy najpierw wzbogacą się jedni, to w ślad za nimi pójdą inni. Okazało się, że to fałsz i wielka ułuda. Zwyciężyła inna formuła: ci, którzy byli bogaci, są jeszcze bogatsi, a ci, którzy byli biedni, pozostali biedni, a relatywnie stali się nawet jeszcze biedniejsi. Na dodatek ci, którzy zbili fortunę, nie mieli raczej skrupułów moralnych.

Polanyi, rzeczowy i przekonujący krytyk skrajnego liberalizmu, stawia nawet ostrą tezę, że taki moment, to nic innego jak „faszystowski impuls”. Inaczej mówiąc, im niezadowolenie wyższe, tym próby zaradzenia mu bardziej skrajne i nie mniej fundamentalistyczne, aniżeli bezwzględny rynek, który je poprzedzał. Niestety głosiciele nowych wizji zbawienia (od rynku) nie pamiętają o tym, co też przypomina Polanyi – iż „dyktatury z konieczności zmierzają ku katastrofie gospodarczej”.

Skrajny populizm często łączy się z równie skrajnym nacjonalizmem. To żadne zaskoczenie, bowiem z pracy Polanyiego płynie jeszcze jeden kluczowy wniosek: dogmatyzm rynkowy prowadzi do rozwarstwienia nie tylko na scenie wewnętrznej, lecz również międzynarodowej. Liberalizacja rynków, w tym kapitałowych, była bowiem w gruncie rzeczy ruchem jednokierunkowym – wszystko szło na rzecz bogatych i bogatszych. A kapitały miast napływać, albo były przejmowane, albo uciekały. Przejmująco pisze o tym Stiglitz we wspomnianym wstępie, powołując się na przypadek Rosji: „Siedemdziesiąt lat po gwałtownej transformacji społeczeństwa wymuszonej przez bolszewików kolejną transformację narzucili neoliberałowie. Rezultaty były katastrofalne (…)”, m.in. takie, że „gospodarka skurczyła się o połowę”. Ci, którzy pragnęli szybko i na skróty doścignąć innych, trafili na peryferie, bowiem na scenie międzynarodowej bezwzględny rynek też stworzył nowych arystokratów i plebejuszy.

Nowe podziały

Dowodów na nowe rozwarstwienie, wewnętrzne i międzynarodowe, można szukać u Krzysztofa Jasieckiego lub w innej – pisanej z pozycji lewicowych – krytyce naszej transformacji pióra Tadeusza Kowalika. Ten ostatni nie wahał się nazwać polski ład po 1989 r. „jednym z najbardziej niesprawiedliwych ustrojów społeczno-ekonomicznych w Europie w drugiej połowie XX wieku”. Uważał też, raczej błędnie, że była wówczas, u progu transformacji i zmian, realna alternatywa.

To jednak pogląd ahistoryczny. W sedno trafił jeden z rozmówców Jasieckiego, analizujący początki naszego kapitalizmu: „W momencie, kiedy pojechaliśmy do Waszyngtonu i Brukseli, powiedzieliśmy, że chcemy do NATO i Unii, nie było innego wyjścia”.

W tamtym momencie rzeczywiście nie było. A jak dziś dokonać korekty? Jak uciec przed demagogami i nacjonalistami z jednej, a kursem na peryferie z drugiej strony? Jak zamienić organizm państwowy i gospodarczy w udany i efektywny?

Zmiana jest konieczna. Problem w tym, kto i jak będzie ograniczał nadmiar rynku. Podatkami, centralizacją i nacjonalizacją, jak Viktor Orbán? A może kosztem naszych wolności, jak proponuje wielu? To jest zakręt, który zanalizował Polanyi. Tamten przypadek, jak wiemy, zakończył się źle.

 

(CC By NC SA ptufts)

Otwarta licencja


Tagi