Autor: Bogdan Góralczyk

Profesor Uniwersytetu Warszawskiego, politolog, dyplomata, znawca Azji.

Szczyt Ziemi oderwany od spraw Ziemi

Tuż po upadku komunizmu karierę zrobiło w naszym regionie pojęcie „chłopcy z Marriotta”. Na biedne obszary pokomunistyczne przybywali eksperci z bogatych państw. Doradzali jak zrobić kapitalizm, ale brali też sowite stawki za swoje usługi. Najczęściej można ich było spotkać w dobrych hotelach. Fenomen ten jest równie dobrze znany wśród doradzających jak pomóc np. głodującej Afryce.
Szczyt Ziemi oderwany od spraw Ziemi

(CC BY-SA Whatsername)

Skojarzenia te przychodzą na myśl w związku z obradami niedawnego szczytu Rio+20. W Obserwatorze Finansowym był już komentarz na ten temat Jagdisha Bhagwatiego, ale warto tu jeszcze co nieco dodać.

Była to wielka impreza. Blisko sto głów państw i szefów rządów, ponad 5 tys. ekspertów, głównie z różnego rodzaju ekologicznych organizacji pozarządowych, zwanych w skrócie NGO’sami, ale też wietrzących tu swą szansę lobbystów z całego świata. Tygodniowa sesja ekspercka, potem 3-dniowy szczyt (20-22.06.). A wyniki rozczarowujące, mówiąc najoględniej. Przysłowiowa góra zrodziła mysz.

Wielkimi nieobecnymi na szczycie byli najważniejsi przywódcy Zachodu. Nie było w Rio Baracka Obamy, David Cameron wolał w tym czasie fetować w Londynie birmańską noblistkę Aung San Suu Kyi, a Angela Merkel zamiast za ocean, wybrała się do Gdańska na ćwierćfinał mistrzostw Euro. Jak w tym kontekście interpretować fakt, iż na czele polskiej delegacji stał sekretarz stanu z Ministerstwa Gospodarki? Przenikliwość (że szczyt nic nie przyniesie), czy obojętność? Raczej to drugie, bo agenda szczytu w Rio, o której za chwilę, chyba nie spędza snu z głowy kolejnym polskim gabinetom rządowym, niestety.

Dużo słów, mało treści

Zwołane w 20-tą rocznicę głośnego niegdyś Szczytu Ziemi (stąd nazwa) spotkanie w Rio przyniosło ze sobą dokument końcowy o nazwie „Przyszłość, której chcemy” (The Future We Want). Zajął on  49 stron znormalizowanego maszynopisu i został ujęty w aż 283 punktach. Poruszono w nim m.in. takie kwestie, jak usuwanie biedy, ochrona ekosystemów, bezpieczeństwo żywnościowe i wyżywienie, dostęp do wody pitnej i jej czystość, opieka zdrowotna, nie mówiąc o ekorozwoju czy zmianach klimatycznych, które przewijały się wszędzie. Sporo miejsc poświęcono również energii, a główny punkt jej poświęcony można uznać za emblemat całego tego dokumentu. Napisano w nim bowiem, że „konieczny jest dostęp do zrównoważonych i nowoczesnych usług energetycznych dla wszystkich”.

Właśnie takie frazesy, ogólnikowość, wodolejstwo i rozmyty w pustosłowiu biurokratyczny slang charakteryzują cały ten dokument. Brakuje w nim konkretów i jasno wyznaczonych celów. W całym materiale na wszystkie możliwe sposoby, niczym mantra, wymieniane jest pojęcie „zrównoważony rozwój” (sustainable development). Co więcej, zaznaczono nawet wyraźnie, że to równoważenie rozwoju ma być „trójwymiarowe”, tzn. „polegać na wzmocnieniu koherencji i współpracy oraz unikaniu duplikowania się czynionych wysiłków”, tym samym raz jeszcze pogrążając się w pustej frazeologii.

Z relacji, najczęściej mocno sfrustrowanych lub obrażonych na końcowe wyniki Szczytu, zebranych w Rio przedstawicieli organizacji pozarządowych wynika, że największymi hamulcowymi przed przyjęciem w końcowym dokumencie jakichkolwiek konkretnych zobowiązań były USA oraz Kanada. Ta druga jest zaskoczeniem, bo przecież kiedyś była jednym z pionierów nowoczesnej ekologii.

Za prawdziwą klęskę szczytu Rio+20 (a może ludzkości?), należy uznać fakt, że w przeciwieństwie do poprzedniego szczytu, sprzed 20 lat, który jednak w konsekwencji, doprowadził do podpisania klimatycznego protokołu z Kioto, a później sesji milenijnej i Agendy 21 stulecia, czyli tzw. celów milenijnych (mniejsza o to, że w wyznaczonym terminie nie zostaną zrealizowane). Tym razem żadnych takich zobowiązań w końcowym dokumencie nie ma, a inter alia, bo nigdzie tego nie napisano wprost, znalazł się postulat bodaj najbardziej tragiczny, składający odpowiedzialność za przyszłość naszego środowiska naturalnego na osoby indywidualne, przedsiębiorstwa i korporacje, a nie rządy.

Otóż z góry można stwierdzić, że takie założenie, to droga donikąd. Bez zobowiązań, determinacji i przekonania co do słuszności działań w tym kierunku ze strony naszych rządów, wszelkie inne nasze wysiłki będą jedynie dorywcze, połowicze i w tym sensie, w ogólnym wymiarze, skazane na niepowodzenie. Nie zmieni tego fakt, iż zebrani teraz w Rio przedstawiciele wszystkich środowisk pozarządowych złożyli zobowiązania na sumę 513 mld dolarów. W świetle istniejących potrzeb, to nadal jest nic.

Co tu nie gra

Gdzie szukać przyczyn tych niepowodzeń? Jedna, przykro to stwierdzić, tkwi w tym, że szczyty w Rio zorganizowano pod auspicjami ONZ, która już od dawna zasługuje na miano Organizacji Narodów Zagubionych. Jest ona odzwierciedleniem porządku i równowagi sił, których już nie ma, z końcówki II wojny światowej. Gdzie indziej teraz podejmowane są decyzje, gdzie indziej tkwi prawdziwa siła.

Z tego względu ONZ w obecnej, mizernej formie nie jest, niestety, zdolna do skutecznego pełnienia swej kluczowej misji, do jakiej została powołana (jako jedyna organizacja „uniwersalna; przypomnijmy, 193 członków), czyli globalnego zarządzania (global governance). Nie jest też ona w stanie narzucać wielkim tego świata swej woli, a więc zaprowadzać jakiegokolwiek, ekonomicznego czy ekologicznego, ładu na globie.

Decyzje, podjęte teraz w Rio, by uruchomić Wysoki Panel nt. zrównoważonego rozwoju, wzmocnić działania ECOSOC, jak też ONZ-owskiego Programu ds. Ochrony Środowiska (UNEP) są tylko kolejnym dowodem brnięcia w biurokratyczne struktury i rozwiązania. Dopóki spraw nie wezmą w swoje ręce najsilniejsi tego świata, a ci, widzimy, nie są do tego gotowi, przynajmniej na borykającym się z kryzysem Zachodzie, dopóty nic nam z wysiłków w walce o zrównoważony rozwój, a teraz nawet „zieloną gospodarkę” (to pojęcie wprowadzono do dokumentu końcowego) nie wyjdzie.

„Zielona gospodarka”, chcemy czy nie, za bardzo będzie się nam kojarzyła z ruchem zielonych. Poza niewielkimi wyjątkami nie jest on, przyznajmy, częścią politycznego mainstreamu. Zieloni kojarzą się nam raczej, nad czym należy ubolewać, albo z jakimiś osobami oderwanymi od realnego świata, albo związanymi z ruchem Greenpeace, stawiającym, owszem, nawet dość konkretne i realne cele, ale realizującym je w sposób często nie do przyjęcia, na pograniczu terroryzmu („ekoterroryzm”).

Innymi słowy, ani ONZ, ani Zieloni nie są w stanie zmienić głównych kierunków rozwoju naszego świata, a to – zdaje się – powinien być nadrzędny cel w świetle grożących nam tzw. globalnych zagrożeń (proliferacja broni jądrowej, a nawet terroryzmu, zachwianie równowagi ekologicznej, zmiany klimatyczne, topnienie lodowców i Arktyki, by wymienić pierwsze z brzegu). Taki cel mogą przed sobą postawić tylko i wyłącznie najsilniejsze państwa, czy to same pomiędzy sobą, czy też np. na forum G-20.

Powaga sytuacji

Już Szczyt Ziemi w 1992 r., jak oceniono teraz, przyniósł ze sobą „niewystarczający postęp oraz wiele rozczarowań”. Szczyt w Rio zorganizowany w jego 20 rocznicę jest jednym wielkim rozczarowaniem; tym bardziej, że w sensie ekologicznym i nie tylko sytuacja na globie zaczyna robić się  dramatyczna.

Weźmy tylko pod uwagę dostępne dane nt. liczby ludności.

(Opr. DG/ CC BY-SA by Saad Faruque)

Widzimy gwałtowny przyrost w ciągu ostatnich dwóch stuleci. To po pierwsze, ale po drugie i ważniejsze, w prognozach do 2050 r. zakłada się nie tylko, że będzie już nas, mieszkańców Ziemi 9 miliardów, ale że dwie trzecie spośród nich będzie mieszkańcami miast.

Innymi słowy, następuje gwałtowna urbanizacja i odejście od natury oraz tradycyjnych form życia. Tymczasem jeśli zna się wielkie megalopolis rozwijającego się świata, czy też „wschodzących rynków”, takie jak przykładowo New Delhi, Dżakarta, Manila, Bangkok czy Szanghaj, to natychmiast rodzi się pytanie: gdzie to wszystko zmierza? Gdzie trafiają idące stąd ścieki i odpady?

To nie o maltuzjańskie tym razem chodzi zagrożenia. Jeśli nawet będzie nas 9 miliardów, to się wyżywimy. To chodzi o ekologiczną wydolność planety Ziemia. A tu, o czym wiedzieli zebrani w Rio, a o czym zbyt łatwo zapominamy, zaczyna być bardzo groźnie. Rządząca ludzkim rodzajem co najmniej od epoki Oświecenia koncepcja niepohamowanej konsumpcji i wzrostu, w ostatnich dekadach jeszcze przyspieszona fenomenem „wschodzących rynków”, bo przecież teraz każdy Chińczyk i Hindus domaga się American lifestyle, trafia na bariery i musi być zahamowana. Niestety, relacja między stałym wzrostem gospodarczym, o który ciągle walczymy, a środowiskiem naturalnym nie jest grą o sumie zerowej. Nasza planeta robi się mała.

Zebrani w Rio mają rację wołając o wprowadzenie koncepcji „zielonej gospodarki” i zrównoważonego rozwoju. Niestety, ich głos jest taki, że prowadzi do skutków odwrotnych od zamierzonych. Tymczasem sytuacja staje się poważna. 27 września ub. roku obchodziliśmy (kto obchodził ten obchodził) Dzień Długu Ekologicznego. Koncepcja wzięła się stąd, że – według wyliczeń – już od połowy lat 80. ub. stulecia zaczęliśmy w sensie ekologicznym przekraczać granice zdolności planety i jej ekosystemów do regeneracji.

Oczywiście, proces ulega stałemu przyspieszeniu, stąd data Dnia Długu Ekologicznego stale się przesuwa, ku początkowi, a nie końcówce roku, niestety. Ujmując inaczej, zaczęliśmy żyć na konto przyszłych pokoleń, licząc na to, że może im się uda, przy pomocy postępu technologicznego, oczyścić to straszliwe śmietnisko jakie po sobie zostawiamy. Czy to nie naiwność? – oto jest pytanie.

Znany i nam, jeden z „chłopców z Marriotta” Geffrey Sachs, dziś wpływowy szef Instytutu Ziemi na nowojorskim Uniwersytecie Columbia, zajmujący się wyzwaniami globalnymi, zagroził w tekście napisanym z okazji Rio+20, że „możemy przekroczyć krawędź przepaści, nawet nie zdając sobie z tego sprawy”. Takich ostrzeżeń ze strony środowisk naukowych nt. opłakanego stanu ekologicznego naszej planety, zmian klimatycznych, zbyt szybko zachodzących zmian, w tym urbanizacji, jest coraz więcej.

Nasi politycy – i ekonomiści! ciągle postrzegają to inaczej. Uważają, że nadal są to tylko rojenia niezbyt zrównoważonych ekologów, nawołujących do równowagi. Dlatego wybierają rozgrywki Euro lub inne bardziej zajmujące tematy. A Ziemia płacze. Także po falstarcie szczytu Rio+20.

Bogdan Góralczyk

(CC BY-SA Whatsername)
(Opr. DG/ CC BY-SA by Saad Faruque)
goralczyk graf Liczba-ludności-na-globie CC BY-SA by Saad Faruque

Otwarta licencja


Tagi


Artykuły powiązane

Kluczowe znaczenie własności ziemi

Kategoria: Sektor niefinansowy
Kiedy w 1496 r. Jan I Olbracht przyznał liczne przywileje właścicielom ziemi, nie zdawał sobie sprawy, że pieczętuje zapóźnienie gospodarcze Rzeczypospolitej, z którego państwo nie wydobędzie się przez kolejne ponad pół tysiąclecia. Opisuje to Andro Linklater.
Kluczowe znaczenie własności ziemi

Za mało Europy w G20

Kategoria: Trendy gospodarcze
Brak w G20 takich krajów jak Hiszpania, Holandia, Polska czy Nigeria zaprzecza rozpowszechnionemu poglądowi, że uczestnikami tego forum stały się państwa o największym produkcie krajowym brutto i liczbie ludności.
Za mało Europy w G20