Michał Kalecki – niedoceniony wizjoner i geniusz ekonomii
Kategoria: Trendy gospodarcze
(©Envato)
„Pracownicy wydają tyle, ile zarabiają, a pracodawcy zarabiają tyle, ile wydają”. Tak (mniej więcej) brzmiał chyba najważniejszy aforyzm Michała Kaleckiego, zmarłego w 1970 r. polskiego ekonomisty wszech czasów. Zawiera się w nim sedno kaleckiańskiej „teorii efektywnego popytu”. A także „wzrostu przez płace”. Jak to działa? To dość proste. W gospodarce kapitalistycznej pracujący wydają (konsumują) całą lub prawie całą pulę swoich zarobków. Nie dzieje się tak z powodu ich jakiejś nadmiernej rozrzutności albo braku umiejętności zarządzania pieniędzmi. Kapitalizm tak po prostu ma, że ustawia niebezpiecznie blisko siebie relacje pomiędzy zarobkami większości z nas a cenami dóbr, na które popyt jest najbardziej sztywny (w zależności od epoki będzie to jedzenie, mieszkanie albo na przykład edukacja). Jeżeli więc płace są niskie to i wydatki pracowników też są niskie. A ponieważ pracownik to jednocześnie konsument dóbr czy usług, to oznacza to, że w warunkach niskich płac stale niedomaga popyt. Ludzi nie stać na bardzo wiele rzeczy, które chcieliby sobie kupić. Ale nie kupują, bo ich nie stać. Logiczne. W efekcie wytwórcy dóbr i usług (kapitaliści, pracodawcy) nie mają ich komu sprzedać. Nie mogą więc osiągnąć zaplanowanego zysku. A to prowadzi do tego, że gospodarka tkwi w stagnacji i to w najlepszym razie. Można sobie bowiem wyobrazić scenariusz, w którym w systemie dochodzi do tąpnięcia. Ot, dla przykładu, wywołanego nagłym krachem na rynkach finansowych. Przerażeni kapitaliści (pracodawcy) zaczynają oszczędzać na płacach. Wobec tego ludzi stać na… jeszcze mniej. W efekcie jeszcze bardziej słabnie popyt. To dodatkowo ogranicza zyski kapitalistów i skłania ich do jeszcze większego oszczędzania. Znów kosztem płac. Efekt łatwo przewidzieć. Spirala recesji wpycha gospodarkę coraz głębiej w kryzys.
Model Kaleckiego
Kalecki utrzymywał, że takiej sytuacji można łatwo uniknąć. W tym celu potrzebne jest zwiększenie płac – skoro pracownicy mają wiele niezrealizowanych potrzeb konsumpcyjnych, to natychmiast wydadzą podwyżki, które pojawią się w budżetach ich gospodarstw domowych. To zaś spowoduje zwiększony popyt, na którym z kolei skorzystają kapitaliści. W tym właśnie sensie pracodawcy zarabiają w modelu Kaleckiego tyle, ile wydają. Zwiększają pensje, ale na tym nie tracą. Nie zostają z górą wyprodukowanego, ale niesprzedanego towaru. Przeciwnie, sami sobie tworzą „pogodę dla bogaczy” i szansę na realizację potencjalnych zysków oraz perspektyw na zwiększanie produkcji. Ale i to nie koniec. Kolejnym efektem dobrej koniunktury będzie przecież uruchamianie przez kapitalistów wolnych środków na inwestycje. Ludzie biznesu dobrze wiedzą, że jak jest popyt, to trzeba rozwijać działalność, by go zaspokoić. Tylko ktoś bardzo nierozsądny, zachowujący się nieracjonalnie, postąpiłby inaczej. W ten sposób recepta Kaleckiego przynosi gospodarce poprawę koniunktury.
Zobacz również:
Michał Kalecki – niedoceniony wizjoner i geniusz ekonomii
Ten „wzrost przez płace” był przez Kaleckiego rozwijany w wielu rozproszonych pracach wydawanych przez łodzianina zarówno po angielsku (w latach 30. i 40. XX w., gdy mieszkał i pracował w Wielkiej Brytanii oraz USA), jak i później – już po powrocie do Polski w 1955 r. W czasach powojennego „keynesowskiego kapitalizmu” brzmiało to sensownie. Potem było gorzej. Kaleckiańska teoria „efektywnego popytu” kompletnie nie przystawała do neoliberalnego klimatu ideologicznego ostatniego ćwierćwiecza XX w. Przetrwała dzięki licznym (i rozsianym po wielu ważnych ośrodkach akademickich na świecie) wychowankom mistrza. Wymienić wśród nich należy przede wszystkim: Kazimierza Łaskiego (Wiedeń), Jerzego Osiatyńskiego (Warszawa), Jana Toporowskiego (Londyn), czy Julio Lópeza Gallardo (Meksyk) oraz Amita Bhaduriego (Indie – również tam myśl Kaleckiego zdobyła swoje przyczółki).
Oczywiście to nie było tak, że źli neoliberałowie uparli się na Bogu ducha winnych konsumentów. To nie takie proste. Główny zarzut wobec teorii wzrostu poprzez płace polega na uwzględnieniu wpływu handlu międzynarodowego w warunkach tzw. gospodarki otwartej. U Kaleckiego punktem odniesienia był przecież rynek wewnętrzny. W końcu, lata 30. czy 40., a nawet 50. XX w. to czas odwrotu globalizacji. Sytuacja zmienia się jednak zasadniczo, gdy większość producentów (kapitalistów) wcale nie celuje ze swoimi produktami w odbiorcę krajowego, tylko właśnie w wytwarzanie dóbr na eksport. Wtedy sytuacja zmienia się diametralnie. Wówczas wzrost płac oznacza spadek konkurencyjności produktu na rynkach zewnętrznych. Efekt popytowy takiego producenta po prostu nie interesuje, bo to nie lokalny konsument jest nabywcą jego dóbr. Dla kapitalisty w gospodarce otwartej wzrost płac to spadek konkurencyjności. To świat, w którym popyt zewnętrzny odbudowuje się cięciami i opresją własnego pracownika. Krytycy myślenia popytowego właśnie na ten element zwracali szczególną uwagę, podkreślając, że przecież żyjemy w epoce globalizacji, a wszystkie modele, które tego nie uwzględniają, należy wyrzucić do kosza.
Wzrost przez płace
Po kryzysie 2008 r. taki sposób myślenia zaczął być jednak kwestionowany. Tak zrodziło się zjawisko, które można nazwać renesansem myśli Kaleckiego w zachodniej myśli ekonomicznej. W ciągu minionych 15 lat pojawiło się wielu autorów, którzy zaczęli lansować koncept „wage-led growth” (po angielsku tak właśnie określa się „wzrost przez płace”). Wśród tych ekonomistów warto wymienić choćby Marca Lavoie’go, Engelberta Stockhammera czy Özlema Onarana. Z ich analiz wynika, że nawet wśród zamożnych gospodarek zachodnich nie ma jednego prostego przepisu na wzrost gospodarczy. Jedne z nich czują się lepiej w modelu, gdzie wzrost pochodzi głównie z zysków przedsiębiorstw osiąganych drogą wysokiej konkurencyjności produkcji. Chodzi głównie o kraje mniejsze, z mniejszym popytem wewnętrznym. Ale są i takie gospodarki rozwinięte, które dysponują na tyle dużym rynkiem krajowym, że nawet fakt istnienia globalizacji nie czyni spostrzeżeń Kaleckiego anachronicznymi. Tam również dziś „pracownicy wydają tyle (lub prawie tyle), ile zarabiają. A kapitaliści mogą zarobić tyle, ile wydają”. Do tego trzeba dodać społeczne skutki polityk neoliberalnych i długoletniego przedkładania globalnej konkurencyjności nad poziom płac: czyli rozrywające tkankę społeczną i demokrację nierówności dochodowe albo zastój inwestycji w krajach Europy Zachodniej.
Zobacz również:
Meandry nagrody imienia Alfreda Nobla
Warto jednak powiedzieć parę słów prawdy. W żadnym z krajów „starego Zachodu” koncepcja „wzrostu poprzez płace” nie została po kryzysie 2008 r. zastosowana w sposób przekonujący albo konsekwentny. Ani w Niemczech, ani we Francji, ani w USA, ani w Wielkiej Brytanii, ani tym bardziej na południu Europy. Wszędzie tam – mimo, że płace są z naszej perspektywy dość wysokie – mówi się o ich zastoju. Zwłaszcza w ujęciu realnym. Widać to wyraźnie w statystykach – na przykład w Wielkiej Brytanii średnia tygodniówka (realnie) jest dziś na tym samym poziomie, co w 2006 r. Był jednak czas (lata 2012–2013), że spadła do poziomów o nawet 10 proc. niższych. W innych krajach mamy podobną historię. Wszędzie tam zwycięża de facto myślenie neoliberalne. Choć oczywiście rządzący oraz komentariat twierdzą, że lekcja z 2008 r. została przez nich odrobiona.
Polskie uwarunkowania
Na tym tle Polska ostatnich lat jest bardzo ciekawym przykładem, swego rodzaju wyjątkiem. Minione dwie dekady w Polsce stały pod znakiem bardzo szybkiego wzrostu płac. I to nie tylko w ujęciu nominalnym, ale również realnym. Nawet w naznaczonych inflacją latach 2015–2022 płace realne wzrosły w Polsce o ok. 25 proc. W skali 20-lecia ten wzrost przekracza 100 proc. To plasuje nasz kraj na szczycie listy państw zamożnych. Polskie płace stały się przy tym bardziej płaskie. I nie było to bynajmniej równanie w dół, co oznacza, że mocno podniósł się tzw. długi ogon krajowych płac, czyli zarobki osób najsłabiej sytuowanych. Dla przykładu, w 2000 r. płaca minimalna wynosiła w Polsce 33 proc. średniej pensji i 40 proc. mediany zarobków w gospodarce narodowej. Dekadę później – w 2010 r. – sięgała 37 proc. średniej pensji i 45 proc. mediany. W 2022 r. polska płaca minimalna wyniosła 51 proc. średniej krajowej oraz 62 proc. mediany. W 2015 r. statystycznemu Polakowi po uiszczeniu wszystkich wydatków i rachunków zostawało na koniec miesiąca ok. 20 proc. dochodu rozporządzalnego. W 2021 r. – już 37 proc.
Temu wzrostowi płac towarzyszył wzrost gospodarczy – w sumie o 117 proc. w latach 2001–2022. Czy można w tej sytuacji pokusić się więc o stwierdzenie, że w przypadku Polski naszych czasów kaleckiański wzrost przez płace okazał się faktycznym fenomenem?
Fakt, że urośliśmy w minionych dwóch dekadach (zwłaszcza w tej ostatniej) właśnie na wzroście płac to ważna lekcja z ekonomii politycznej. Pokazuje to, że w gospodarce warto pokusić się o śmiałe eksperymenty społeczne, realizowane nawet w poprzek zaleceń i oczekiwań niechętnego zmianom komentatorskiego mainstreamu. Ciekawe, gdzie byśmy byli, gdybyśmy słuchali wiecznych przedpotopowych liberałów głoszących, że „to nie jest dobry moment na wzrost płac, bo musimy się najpierw dorobić”? Wydaje mi się, że nie byłoby to dobre miejsce.