Unię dogoni następne pokolenie

Za 10-15 lat, gdy nasze płace osiągną poziom np. 60 proc. wysokości płac niemieckich, czynnik relacji jakości kapitału ludzkiego do ceny przestanie być na tyle korzystny, by gwarantować, że nasz wzrost będzie szybszy niż w Europie Zachodniej – mówi prof. Witold Orłowski.
Unię dogoni następne pokolenie

prof. Witold Orłowski (c) PAP/Andrzej Wiktor

Obserwator Finansowy: Według najnowszych danych Eurostatu produkt krajowy brutto na głowę Polaka osiągnął w zeszłym roku 61 proc. średniej unijnej. To dużo czy mało?

Prof. Witold Orłowski: W 1990 roku polski PKB wynosił jakieś 35-40 procent średniej tych 27 państw, które dziś tworzą Unię. To szacunek, bo oczywiście skład Unii był wtedy zupełnie inny. W ciągu tych 20 lat przesunęliśmy się więc o ok. 20 procent do przodu. To spory sukces – przeciętnie mniej więcej jeden procent rocznie.

Czy utrzymamy to średnie tempo jednego procenta rocznie i za 40 lat dogonimy średnią unijną?

To by było zbyt prosto. Żaden kraj nie ma gwarancji, że dogoni pod względem rozwoju inny, lepiej rozwinięty. Dlatego, że ludzie są różni w różnych krajach, rozmaity jest poziom ich przedsiębiorczości, poziom oszczędności, poziom zorganizowania społeczeństwa… I dlatego przyjęta we współczesnej ekonomi teoria wzrostu nie mówi, że dany kraj w nieodwracalny sposób dąży do zrównania się poziomem rozwoju z sąsiadem, ale raczej, że zmierza do osiągnięcia pewnego, właściwego sobie poziomu rozwoju. Jeśli np. okazałoby się, że Polacy są mniej oszczędni i mniej gospodarni od Niemców, a nie rekompensują tego inne nasze cechy, to może się okazać, że nasz docelowy poziom rozwoju będzie o – przykładowo – 10 proc. niższy niż niemiecki.

Ale konwergencja obejmuje też kulturę, prawda? Społeczeństwa zbliżają się do siebie w swoich aspiracjach, przejmują lepsze wzorce i żaden kraj nie jest skazany na trwałe zapóźnienie.

To prawda. Dawniej uważano np. że Irlandia nigdy nie będzie w stanie dogonić Wielkiej Brytanii. A Max Weber dowodził, że katolickie kraje Niemiec nigdy nie będą tak rozwinięte jak protestanckie, tymczasem dzisiaj najbogatszymi landami Niemiec są katolickie Badenia-Wirtembergia i Bawaria. Jeśli więc zakładamy, że Polacy nie są lepsi ani gorsi od innych narodów europejskich, jeśli oczekujemy, że w ramach Unii Europejskiej już nastąpiła i nadal będzie następować konwergencja prawa i w ogóle instytucjonalnych warunków prowadzenia działalności gospodarczej, a także jeśli infrastruktura będzie się w Polsce poprawiać, to oczywiście nie ma powodu, dla którego nie moglibyśmy osiągnąć średniej unijnej w perspektywie pokolenia czy dwóch.

A cud na miarę Irlandii już nas nie czeka?

Irlandzki PKB per capita jeszcze w 1985 roku sięgał ledwie 60 proc. PKB ówczesnej Unii, złożonej wówczas z 12 krajów, natomiast w ciągu kolejnych 15-20 lat wzrósł do mniej więcej 120 proc. tej „starej dwunastki”. Porównanie z Irlandią o tyle jest dla nas ciekawe, że Anglicy o Irlandczykach mieli mniej więcej taką opinię jak Niemcy o Polakach – że to naród mało pracowity, mało zdolny, mało zorganizowany, który nigdy nie ma szansy dogonić Wielkiej Brytanii. Ale irlandzki cud trudno byłoby powtórzyć, dlatego że mała, anglojęzyczna Irlandia stała się wielką platformą eksportową dla amerykańskich firm. Trudno sobie wyobrazić podobną sytuację w przypadku Polski. W każdym razie naturalny poziom rozwoju krajów Europy Środkowej będzie zapewne zbliżony do poziomu rozwoju krajów Zachodniej Europy.

Ale to wyrównanie poziomów samo chyba się nie zrobi?

Z grubsza rzecz biorąc wiemy, jakie cechy narodu czy państwa sprawiają, że rośnie poziom rozwoju. Wiemy, co należy zrobić w przypadku Polski. Nie ma na przykład wątpliwości, że instytucje publiczne funkcjonują u nas bardzo słabo w porównaniu z Zachodnią Europą. Nie ma wątpliwości, że Polacy wykazali dużą przedsiębiorczość, ale z drugiej strony państwo dość skutecznie utrudnia przedsiębiorcom działanie. Jeśli nie poprawimy się w tej dziedzinie, to nie dogonimy tych krajów, które pod tym względem będą funkcjonować lepiej od nas.

W swojej książce „W pogoni za straconym czasem” wśród przeszkód na drodze Europy Środkowo-Wschodniej do realnej konwergencji dochodów i wydajności pracy z Europą Zachodnią wylicza Pan, obok słabości instytucjonalnych, także nikłą skłonność społeczeństw do oszczędzania, która uzależnia rozwój od inwestycji zagranicznych.

To jest coś, co ewidentnie nas różni i pewnie w przyszłości będzie różniło od Szwajcarów, Niemców czy od Francuzów.

Skłonność do oszczędzania jest elementem kultury narodowej?

Oczywiście, że jest elementem kultury. Ubodzy Chińczycy mają stopę oszczędności ponad 50 proc. W Polsce czasem opowiada się, że nie ma u nas oszczędności, bo ludzie za mało zarabiają. To kompletna bzdura! Są narody znacznie biedniejsze od Polski, które oszczędzają znacznie więcej. U nas stosunkowo duży jest pęd do konsumpcji. Oszczędzamy mało – nasza stopa oszczędności to niecałe 20 proc. – i to jest nasz poważny problem rozwojowy. Można się pocieszać, że zagraniczni inwestorzy przywiozą brakujący kapitał, tylko warto pamiętać, że każdy dług trzeba kiedyś spłacić. Tak naprawdę żaden kraj w dziejach nie rozwinął się jedynie w oparciu o kapitał pożyczony. Jeśli więc chcemy dogonić rozwinięty świat, to musimy zwiększyć stopy oszczędzania. A mówimy tu o stopach oszczędności netto, czyli różnicy między tym, ile gospodarstwa domowe oszczędzają a ile zaciągają kredytów. W praktyce to może oznaczać, że np. Polski nie stać na wielki boom kredytów hipotecznych dla gospodarstw domowych, dlatego że takie kredyty zmniejszają oszczędności, które powinny służyć finansowaniu rozwoju. Boom kredytów hipotecznych będzie się zawsze odbywał kosztem wzrostu gospodarczego. I gospodarka albo od razu wyhamuje, bo przedsiębiorstwa będą mniej inwestować, albo będzie się rozwijać przez ileś lat za cenę zadłużania i w pewnym momencie dojdzie do kryzysu, jak to miało miejsce na Łotwie czy w Hiszpanii.

Instytucje, skłonność do oszczędzania… Co jeszcze jest nam potrzebne, abyśmy mieli szanse na dogonienie tej unijnej średniej?

Kapitał ludzki. Dla ekonomistów jest jasne, że jeśli jakiś rząd miałby wybrać tę jedną jedyną rzecz, w którą zainwestuje publiczne pieniądze, to powinien inwestować właśnie w kapitał ludzki. Tyle że to pojęcie jest trudno definiowalne, mieści w sobie edukację czy rozmaite przydatne umiejętności, ale także aktywność ludzką, w tym aktywność społeczną, aktywność gospodarczą, czyli przedsiębiorczość, zależy także od stanu zdrowotnego ludności…  W każdym razie nie ma wątpliwości, że jeśli mamy obywateli zdrowych, wyedukowanych, rozsądnych, przedsiębiorczych i aktywnie społecznie, to nie musimy się martwić o wzrost gospodarczy, wystarczy nie rzucać im kłód pod nogi.

W swej książce używa Pan bardzo klarownej formuły, że „główną długofalową przewagą konkurencji krajów regionu Europy Środkowo-Wschodniej jest korzystna relacja jakości do ceny kapitału ludzkiego”.

Nie mam wątpliwości, że w Polsce ta relacja jest korzystna w porównaniu z np. Niemcami, gdzie pensje są dziś 5-krotnie wyższe. Natomiast precyzyjny pomiar tej relacji jest trudny, bo trudno jest zmierzyć dokładnie kapitał ludzki. Na początku transformacji ta relacja kapitału ludzkiego do płac w naszym kraju była niesłychanie atrakcyjna dla inwestorów, bo płace u nas były na poziomie około 10-20 proc. płac niemieckich. Od tego czasu wzrosły mniej więcej dwukrotnie, wyrażone w euro trzykrotnie, można uznać, że kapitał ludzki też wzrósł, ale oczywiście nie w tej samej mierze. Tym niemniej nadal nasze płace to jedna piąta wysokości płac niemieckich, albo niewiele więcej, więc relacja jakości kapitału ludzkiego do ceny jest wciąż korzystna i zachęca do inwestowania w Polsce, choć mniej niż zachęcała lat temu 15. Z kolei wtedy zniechęcała np. niestabilność prawa czy brak członkostwa w Unii Europejskiej. W jakiejś mierze byliśmy więc w stanie zrekompensować wzrost kosztów pracy poprawą otoczenia instytucjonalnego, a także – co by nie mówić – poprawą infrastruktury.

W każdym razie długofalowo kapitał ludzki będzie przyrastać znacznie wolniej niż płace nawet przy właściwej polityce państwa, co oznacza, że atrakcyjność Polski – rozumiana właśnie przez relację jakości do ceny kapitału ludzkiego – będzie się stopniowo obniżać. Za 10-15 lat, kiedy nasze płace osiągną poziom np. 60-70 proc. wysokości płac niemieckich, musimy się liczyć z tym, że czynnik relacji jakości kapitału ludzkiego do ceny przestanie być na tyle korzystny, by gwarantować, że nasz wzrost będzie szybszy niż w Europie Zachodniej. Krótko mówiąc, dla inwestora przestanie być takie jasne, że lepiej jest wybudować fabrykę w Polsce niż w Niemczech.

Gdzie ma bliżej do rynku, gdzie ma lepszą infrastrukturę i bardziej korzystne otoczenie instytucjonalne.

W podobnej sytuacji są inne kraje Europy Środkowej. Póki region ma tak ogromną różnicę w płacach wobec Europy Zachodniej, przy znacznie mniejszej różnicy w jakości kapitału ludzkiego, to oczywiście nawet ta gorsza infrastruktura i gorsze instytucje nie stanowią przeszkody dla inwestorów. A tak długo dopóki kapitał przepływa, rozwój jest szybszy niż w  Europie Zachodniej. Natomiast za te kilkanaście lat zacznie się wyczerpywać ten model rozwoju, w którym inwestorów przyciąga atrakcyjność polskiego – niezłego a taniego – kapitału ludzkiego. Nie dogonimy Europy, jeśli nie będziemy umieli przejść do modelu gospodarki opartej na wiedzy wypracowanej tu na miejscu, a nie na tym, że w Niemczech ktoś coś wymyślił i zdecydował to zaimplementować w fabryce wybudowanej w Polsce. W którymś momencie musimy sami zacząć wymyślać. To u nas muszą powstawać centrale firm i centra badawcze, jeśli mamy dogonić kraje Europy Zachodniej.

Wymienił Pan Profesor kapitał ludzki, otoczenie instytucjonalne, niską skłonność do oszczędności. Rozumiem, że jeśli tego nie poprawimy, to nie mamy szansy na szybkie dogonienie Zachodu.

Nie tylko na szybkie. Bardziej prawdopodobne, że w takiej sytuacji nigdy nie dogonimy Zachodu, że Polska trwale pozostanie np. o 30 proc. uboższa od Niemiec. Natomiast standardowa obserwacja ekonomiczna, która wynika z uśrednienia doświadczeń bardzo wielu krajów, mówi, że jeśli w Polsce będzie działać sensowna gospodarka rynkowa, instytucje stopniowo będą zbliżać się do poziomu zachodnioeuropejskiego, a oszczędności będą stopniowo rosły, mamy szanse dogonić Zachodnią Europę w ciągu dwóch-trzech dekad. Do wzrostu oszczędności trzeba zachęt, swoją rolę może odegrać system emerytalny. W końcu reforma tego systemu emerytalnego miała na celu wymuszenie wyższych oszczędności.

I częściowo chyba to się stało?

Tylko częściowo.

Bo na OFE nałożono ograniczenie, jeśli chodzi o możliwość inwestowania na giełdzie?

Nie. Raczej dlatego, że rząd tak czy owak musi sprzedawać obligacje i OFE je kupują. Jeśli rząd ściąga z rynku kilkadziesiąt miliardów złotych, sprzedając obligacje, to te pieniądze wydawane są w przeważającej większości na konsumpcję, a to oznacza, że nie są wydawane na inwestycje. Dlatego aby zwiększyć faktyczną stopę oszczędności, należałoby uzdrowić finanse publiczne. I gdyby realizowany był przy tym scenariusz rozsądnego rozwoju instytucjonalnego, to – biorąc pod uwagę doświadczenia wielu krajów z ostatniego półwiecza – Polska miałaby szanse doścignąć  Europę Zachodnią w perspektywie 25-30 lat.

Rozmawiał: Ryszard Holzer

Prof. Witold Orłowski jest dyrektorem Szkoły Biznesu Politechniki Warszawskiej, a także głównym doradcą ekonomicznym PricewaterhouseCoopers. Członek Narodowej Rady Rozwoju przy prezydencie Lechu Kaczyńskim i Rady Gospodarczej przy premierze Donaldzie Tusku.

prof. Witold Orłowski (c) PAP/Andrzej Wiktor

Tagi