Całość tych wyzwań dotyczy problemów bodaj najbardziej istotnych dla jednostek oraz ludzkich grup i państw, czyli skuteczności rządzenia, jego efektywności, a tym samym dobrobytu ludzi, ich zadowolenia z życia i struktur, które mu dostatek gwarantują, lub nie.
W ten, tak podstawowy, nurt rozważań wchodzi William Easterly, znany amerykański ekonomista, przedstawiciel szkoły chicagowskiej, a więc wyznawca teorii Friedricha Hayeka i Miltona Friedmana w myśleniu o gospodarce, zarządzaniu i ekonomii, a zarazem przeciwnik wszelkiego ograniczania wolności – nie tylko w gospodarowaniu.
Easterly, jak przyznaje, zaczynał kiedyś jako pracownik Banku Światowego, potem agencji ONZ-owskich, zanim trafił do nauki, na uniwersytety (Duke i Nowy Jork) i do znanych think tanków (Brookings). Z tych pozycji pisze książki, niektóre popularne, a część nagrodzonych, w których skupia się na zagadnieniach rozwoju gospodarczego.
Tak jest też w tej obszernej pracy, w oryginale wydanej w 2013 r., a teraz po polsku, a zatytułowanej „Tyrania ekspertów. Ekonomiści, dyktatorzy i zapomniane prawa biednych”. W niej akurat autor zajął się nie tylko skutecznością rządów i wydajnością gospodarek, ale też tytułową biedą. Stara się uzasadnić i wyjaśnić, czemu jedni są bogaci, a inni utkwili w pułapce rozwoju, nie potrafią przełamać swej niemocy. Choć próbuje, to nie do końca jednak nas przekonuje, czemu – jak pisze – Kolumbia pod względem poziomu życia jest sto razy biedniejsza od USA, a Benin nawet dwieście. Czy to była kolonialna grabież, czy nieudolność własnych elit, czy – jak zdaje się podkreślać – autokracja wymieszana z ingerencją państwa w gospodarkę?
Główne motywy i przesłania proponowanych przez autora rozważań są niemal krystalicznie jasne: tylko indywidualne wolności mogą pozwolić przełamać ten zaklęty krąg gospodarczego niedorozwoju i kroczącej w ślad za nim biedy. To jest wyraźny lejtmotyw tych rozważań, nigdzie jednak nie nazywany neoliberalizmem, zakończony ostatnim zdaniem – apelem z tej książki: „Nadszedł wreszcie czas, aby wszyscy mężczyźni i kobiety byli jednakowo wolni”.
Główne przesłanie autora brzmi: tylko indywidualne wolności mogą pozwolić przełamać zaklęty krąg gospodarczego niedorozwoju i kroczącej w ślad za nim biedy.
Nic, tylko się podpisać. Jednakże problemy w tej książce rozważane, teraz istotne, bowiem i nas w tej chwili jak najbardziej dotykające, zdają się być jednak o wiele bardziej złożone. A nasze tutejsze doświadczenia, kraju pokomunistycznego, który przeszedł najpierw przez negację rynku w ramach realnego socjalizmu, a potem jego apoteozę po przyjęciu neoliberalnych zasad konsensusu z Waszyngtonu, są najwyraźniej inne aniżeli Williama Easterly’ego.
Jego rozważania są bogate, dają dużo do myślenia, a jednak odnosi się nieodparte wrażenie, że po niespełna dekadzie od ich napisania stały się przestarzałe, a przynajmniej chwilami mocno zdezaktualizowane. Albowiem autor w żadnej mierze nie wyciąga wniosków z wielkiego kryzysu neoliberalnych gospodarek na Zachodzie z 2008 r., a najbardziej spektakularne przykłady gospodarczego sukcesu ostatnich lat i dekad, jak gospodarczych tygrysów w Azji, po spektakularny przykład Chin po prostu podważa lub deprecjonuje.
O pierwszych pisze jako o Gangu Czterech (Korea Płd., Tajwan, Singapur i Hongkong), co rodzi negatywne konotacje, podczas gdy ich doświadczenie jest raczej zdecydowanie pozytywne. Natomiast względem tych drugich – niejako antycypując dzisiejsze dylematy, tzn. fakt, iż Chiny stały się poważnym gospodarczym i rozwojowym wyzwaniem dla USA – wypowiada się źle, a na sam koniec książki cytuje znanego chińskiego dysydenta, a potem banitę, niewidomego prawnika Chen Guanchenga, który stwierdził: „Urzędnicy partii komunistycznej nie są naszymi władcami, to są nasi porywacze”.
Od siebie z kolei Easterly dodaje, w innym miejscu, obowiązującą do niedawna w USA i na Zachodzie mantrę, zgodnie z którą: „wartości wolnościowe stopniowo rozprzestrzenią się na resztę świata, w tym na Chiny”. Dzisiaj już wiemy i widzimy, że tak nie jest, a tendencja obecna idzie dokładnie w odwrotnym kierunku: w odpowiedzi na poprzedni nadmiar rynku mamy nie tylko chińskie wyzwanie, ale też bezprecedensową polaryzację na Zachodzie, a przy okazji też oligarchizację (nawet na bliskich nam Węgrzech, nie mówiąc o Rosji) czy też bunt młodego pokolenia, obawiającego się prekariatu i zubożenia w UE oraz bunt klasy średniej skierowany przeciwko kultowi pieniądza i plutokracji w rządzeniu na terenie USA.
Bezduszna technokracja
W ten sposób dochodzimy do drugiego, obok przyczyn biedy, chyba najbardziej newralgicznego zagadnienia tej pracy, też zawartego w podtytule, a mianowicie skutecznych rządów. Autor rozpoczyna swą narrację od dawnego sporu Friedricha Hayeka z Gunnarem Myrdalem (dwaj nobliści z ekonomii z tego samego 1974 r.). Oczywiście, autor jednoznacznie staje za tym pierwszym, opowiadającym się za „spontanicznym porządkiem ewolucji” i deklarującym, że każdy „autokrata prędzej czy później będzie zagrożeniem zarówno dla wolności gospodarczej, jak i politycznej”. Natomiast Myrdal, sugerujący „projektowanie społeczeństwa”, czy „inżynierię społeczną”, a zarazem nie stroniący od planu, jest przez Easterly’ego negowany, zresztą jako przedstawiciel technokratycznej warstwy, będącej – w jego opinii – prawdziwą przeszkodą na drodze rozwoju i zwalczania biedy czy to w strukturach systemu Bretton Woods (BŚ, MFW) czy ONZ.
W samo sedno autor zdaje się jednak trafiać wówczas, gdy równie obszernie jak polemikę Hayek – Myrdal relacjonuje znacznie wcześniejszy, dzisiaj już zapomniany, a okazuje się, że jakże pożyteczny i aktualny, spór pomiędzy Adamem Smithem a francuskim ekonomistą ze szkoły fizjokratów (podkreślali znaczenie pracy i ziemi) François Quesnayem. Ten pierwszy, jak powszechnie wiadomo, opowiadał się za „wolną ręką rynku” a przeciwko „niekontrolowanym autokratom”, mówiąc też o „kapryśnej ambicji królów i ministrów”. Jest za to mocno chwalony przez Easterly’ego, bowiem: „W przeciwieństwie do naiwnego Quesnaya Smith nie miał złudzeń co do tego, jak zachowywali się przywódcy polityczni, gdy otrzymali niekontrolowaną władzę”.
Zdaniem autora, Quesnay z kolei „chciał, aby wykształcona i utalentowana mniejszość intelektualistów działała w imieniu większości”. To ona uznawała, że „intelektualiści wiedzą lepiej niż sami ludzie, co leży w ich interesie. Oświecona awangarda miała dawać ludziom to, czego by chcieli i powinni chcieć, gdyby tylko byli w stanie właściwie zrozumieć swoje własne interesy – czego nie robią. Była to jedna z pierwszych wersji tyranii ekspertów; tej tyranii, którą przez ten cały swój obszerny wywód Easterly stara się zwalczać.
Okropne autokracje
W ten sposób trafiamy na trzecie kluczowe zagadnienie tej pracy – „dobrotliwego despoty”, a czasem wprost dyktatora. Easterly wyznaje credo: „system oparty na prawach jednostki… ma tendencje do nagradzania działań pozytywnych, a powstrzymywania tych negatywnych. Skłania się ku zatrzymywaniu pychy świadomego kierowania”. Dlatego w relacjonowaniu innych niż postulowane przez niego rozwiązań jest albo tendencyjny, albo mocno negatywnie nastawiony. Tak jak nie ma w jego słowniku pojęcia „neoliberalizm”, tak też nie pojawia się u niego „merytokracja”, będąca raczej przedmiotem stałej krytyki jako „technokracja”, odpowiadająca – jego zdaniem – za wiele naszych bolączek, w tym biedę (u niektórych).
Dlatego autor deprecjonuje i gospodarcze tygrysy w Azji i idące w ślad za nimi coraz bardziej potężne Chiny. Pod koniec pracy w polemicznym porywie autor wymienia „listę autokratów, którzy zdają się czynić cuda” Deng Xiaoping, Lee Kuan Yew w Singapurze, Mahatir Mohammad w Malezji, Park Chung-hee w Korei Płd, Augusto Pinochet w Chile, Czang Kaj-szek na Tajwanie. Po czym dodaje: „Na każdego Lee Kuan Yewa przypada jeden Robert Mugabe”. Może i ładnie to brzmi, ale cała posiadana przez nas wiedza jasno wskazuje, że dzisiejszych Chin nie byłoby bez Deng Xiaopinga, podobnie jak przykładowo Malezji bez Mahatira. Czasami rola jednostki, czy też „oświeconego przywódcy” też może być kluczowa.
Cała posiadana przez nas wiedza wskazuje, że dzisiejszych Chin nie byłoby bez Deng Xiaopinga, podobnie jak np. Malezji bez Mahatira.
Wydaje się, że tu właśnie tkwi powód do podjęcia polemiki i dokonania egzegezy rozważań Williama Easterly’ego. Albowiem, jak wszystko na to wskazuje, zbyt wiele kwestii on upraszcza i wsadza do jednego worka. Owszem, sam przyznaje, iż: „prawdopodobne jest, że dobrotliwy autokrata (Lee Kuan Yew) może zrobić więcej dla dobrego wzrostu niż demokrata, podczas gdy autokrata (Robert Mugabe) może wyrządzić o wiele więcej szkód dla wzrostu”. Trzeba się też zgodzić z autorem, gdy stwierdza: „autokraci kierowali również większością ostatnich katastrof wzrostu na świecie”. To prawda, a tyranów i autokratów pokroju Roberta Mugabe było – i jest – jednak więcej niż przypadków takich, jak oświecony przywódca Singapuru.
Znajdujemy się już kilka lat po napisaniu tej książki, przesiąkniętej duchem neoliberalizmu i bezgranicznej wiary w rynek i szeroko rozumianą wolność, w tym prawa człowieka do indywidualnych wyborów. Na podstawie własnych doświadczeń jesteśmy już nieco mądrzejsi (a przynajmniej powinniśmy być). Wiemy już więc, że wolność gospodarowania nie powinna być w żadnej mierze ograniczana. Tu zgadzamy się za autorem.
A co z merytokracją?
Trudno natomiast się z nim zgodzić w tym, że ma być ona „spontaniczna” i niczym nie temperowana. Niestety, natura ludzka jest dość skomplikowana, a nasze instynkty prowadzą przede wszystkim do chęci, a nawet żądzy wzbogacenia się, zysku, posiadania, itd. Rynek, co już wiemy, przyniósł raczej rozwarstwienie, sprawiające nam teraz tyle kłopotów, aniżeli zapowiadany w duchu „końca historii” sprzed ponad 30 lat powszechny dobrobyt. Podział na bogatych i biednych, jak był, tak pozostał – a nawet nabrał jeszcze bardziej wyrazistych konturów i wymiarów.
Rynek przyniósł raczej rozwarstwienie, sprawiające nam teraz tyle kłopotów, aniżeli zapowiadany przed laty powszechny dobrobyt.
Widać coraz wyraźniej, że potrzebny jest nam – jako antidotum – nie tyle stale wystawiany do strzału przez autora autokrata, czy nawet „oświecony despota”, ale instytucje, mechanizmy i rządy prawa (o których Easterly jako ekonomista nawet nie wspomina). Gdyby na to, jak w Singapurze, nałożyła się merytokracja, albo też – jak w Korei Płd., czy na Tajwanie – poprzednią autokrację na fali rosnącego dobrobytu zastąpiła prawdziwa demokracja, to tym samym znaleźlibyśmy się na ścieżce prawdziwego rozwoju, rosnącego dobrobytu oraz ograniczania biedy.
Biedę też, na niespotykaną skalę, ograniczyły w ostatnich latach i dekadach Chiny, już u Easterly’ego kreowane na „imperium zła”, a przecież ich krytyka od tamtej pory jeszcze w literaturze zachodniej narasta. Autor poświęca im nawet sporo uwagi i opisuje jak to już ojciec Chin republikańskich Sun Yat-sen, a potem dyktator Czang Kaj-szek i otaczający go ekonomiści (H. D. Fong, któremu słusznie poświęcono nieco uwagi) stawiali raczej na planowanie i projektowanie przyszłości tego kraju – kolosa. Nie dodaje, że jest to w Chinach robione aż do dziś, a w obecnej „epoce” Xi Jinpinga nawet jeszcze bardziej niż poprzednio. Innymi słowy, tamtejsza kultura polityczna – bo przecież nie przedsiębiorczość czy zaradność rynkowa – była inna niż nasza i raczej postulowałbym jej wnikliwe rozpatrywanie, a nie traktowanie z góry jako ścieżki gorszych z natury rozwiązań.
Albowiem na dzień dzisiejszy to autorytarne i autokratyczne Chiny okazały się być skuteczniejsze w zwalczaniu skrajnej biedy, a nie wolnorynkowy i oparty na indywidualnych wolnościach Zachód. Co będzie dalej, zobaczymy, bo Chiny, kraj-kontynent też mają swoje problemy, począwszy od ponownie mocno rosnącej autokracji i jednoosobowych rządów. A te ostatnie nigdy na długą metę nie były i nie są receptą na sukces, jeśli nie będą obudowane właściwymi instytucjami, podobnie jak władca doświadczonymi i eksperckimi doradcami, których słucha.
Tym samym, zarówno tam, jak i u nas wraca na agendę wspomniany na wstępie, odwieczny problem: ile państwa, ile rynku dla uzasadnienia skuteczności rządów. Ciekawe, które podejście i która ścieżka okaże się być lepsza, bo akurat na tę chwilę górę zdaje się brać ta merytokratyczna, wschodnioazjatycka, uwzględniająca rolę tak nielubianych przez autora ekspertów, a nie skrajnie liberalna zachodnia, tak mocno teraz kontestowana, a przez poprzednią administrację amerykańską nawet zawężona do protekcjonizmu i nacjonalizmu gospodarczego.
Liberalizm zdaje się być w odwrocie, czyli jest dokładnie odwrotnie niż to zaleca nam autor. Obyśmy tylko za daleko nie zaszli w odwrotnym kierunku, bo nadmierna centralizacja, oligarchizacja oraz monopol i apodyktyczność władzy też nie są – i nie będą – dobrym i skutecznym rozwiązaniem.