Autor: Sebastian Stodolak

Dziennikarz, filozof, muzyk, pracuje w Dzienniku Gazecie Prawnej.

Z punktu widzenia wolnego rynku żadna opcja polityczna w USA nie oferuje dobrego rozwiązania

Dla idei wolnorynkowych to dobrze, że Barack Obama wygrał wybory prezydenckie, Romney tylko by je skompromitował. Ale tak naprawdę, lepsza jest rynkowa anarchia, bo to gwarant sprawiedliwości społecznej. To poglądy jednego z guru amerykańskich lewicowych libertarian - pisarza, publicysty i myśliciela społecznego, Sheldona Richmana.
Z punktu widzenia wolnego rynku żadna opcja polityczna w USA nie oferuje dobrego rozwiązania

Sheldon Richman

Obserwator Finansowy: Komu kibicował Pan w wyborach prezydenckich?

Shledon Richman: Barackowi Obamie.

Żartuje Pan? Zadeklarowany rynkowy liberał głosujący na Obamę?

Ale jaką miałem alternatywę? Mitt Romney byłby gorszy niż Obama.

Obniżałby podatki, deregulowałby gospodarkę. To źle?

Pan w to wierzy? Romney byłby gorszy z dwóch względów. Po pierwsze, ze względu na politykę zagraniczną. Wiadomo, Obamy nie można nazwać gołębiem pokoju, ale nie oszukujmy się, gdyby wygrał Romney wzrosłaby szansa na wojnę z Iranem. Po drugie, Romney nie przeprowadziłby żadnych wolnorynkowych reform, ale z całą pewnością używałby wolnorynkowej retoryki.

Efekt? W razie utrzymywania się w USA stagnacji gospodarczej, albo – nie daj Boże – pojawienia się recesji, to wolny rynek byłby obwiniony o te nieszczęścia. Lewicowi intelektualiści, a za nimi media powtarzaliby: oto, do czego prowadzi wolny rynek! Tak dokładnie było za rządów Busha, który swoim interwencjonizmem wywołał kryzys. Cięgi zbierał kapitalizm, nie politycy.

Rozumiem, że skoro wygrał Obama, ma Pan nadzieję, że sytuacja gospodarcza w USA ulegnie pogorszeniu.

Są w wolnorynkowym nurcie ludzie, którzy mają taką nadzieję. I trochę w tym racji jest. Pamięta Pan Rona Paula? To był bardzo ciekawy kandydat, z którym większość z libertarian mogła się utożsamiać. Przynajmniej w kluczowych kwestiach. Ale był poza mainstreamem, media go marginalizowały, komentatorzy uważali za szaleńca, w najlepszym razie robił w newsach za ciekawostkę, takiego pozytywnego i niegroźnego politycznego wariata.

Gdyby za rządów Obamy przez najbliższe cztery lata sytuacja w USA się pogorszyła, albo przynajmniej się nie poprawiła, to w kolejnych wyborach następca Paula, bo ten odchodzi już na emeryturę, mógłby używać bardzo mocnego argumentu: patrzcie, osiem lat interwencjonizmu Obamy, podnoszenia podatków, regulacji, i co? To byłoby dla wolnorynkowych idei dobre, bo mocno działałoby na opinię publiczną.

I Pan też po cichu liczy na recesję w USA?

Pyta Pan, czy jestem takim, jak to się mówi, „defetystą rewolucyjnym”? Nie. Przecież nie będę taktycznie siedział cicho z nadzieją, że Obama rozwali gospodarkę. Właściwie myślę, że on będzie szkodził gospodarce mimo mojego, czy innych libertarian sprzeciwu. Nasz głos się w dyskusji politycznej nie liczy przecież niemal wcale. Może dlatego, że nie mówimy tym samym, co mainstream językiem. Klif fiskalny, czyli sprawa rozgrzewająca wszystkich Amerykanów, jest najlepszym przykładem.

Z wolnorynkowego punktu widzenia ani demokraci, ani republikanie nie oferują dobrego rozwiązania. Wiadomo, że jednym ze skutków klifu będzie likwidacja ulg podatkowych, czyli wzrost podatków. Obama chce, żeby dotyczył on jedynie 2 proc. Amerykanów, tych najbogatszych, a republikanie chcą uniknąć podnoszenia jakichkolwiek podatków. W teorii mógłbym zgodzić się z republikanami. Podatki są przecież złem…

Ale…

Ale republikanie to nie są rynkowi radykałowie, oni też szukają sposobów na zwiększenie wpływów budżetowych. Tyle, że oni wolą robić to na przykład manipulując wysokością ulg. Tyle, że to też oznacza podniesienie podatków, tylko mniej ewidentne. W dodatku jeszcze mamy tu skutek uboczny: komplikowanie systemu podatkowego. To jest politykom oczywiście na rękę. Mogą wtedy manipulować popytem na różne towary, czy koniunkturą w różnych branżach. Na produkcję X nałożą podatek 99 proc., a na produkcję Y 1 proc. Proste?

Wraz ze skomplikowaniem systemu podatkowego pojawia się arbitralność, miejsce na korupcję, w efekcie wzmacnia się spółkowanie państwa z wielkim biznesem. Zresztą to kolejny powód, dla którego nie zagłosowałem na Romney’a. Republikanie – demokraci też, ale w mniejszym stopniu – wchodzą w ciągłe sojusze z korporacjami. Z tego wynika na przykład także ich militarystyczna skłonność: jeśli wysyłają naszych żołnierz do Iraku, czy Afganistanu, to kto na tym zyskuje? Cały przemysł paliwowy, który dostaje rządowe zamówienie na ropę dla wojska.

Czyż przemysłu nie powinno się wspierać? Może nie wojną, ale jednak. Teraz na całym świecie jest taki trend, żeby rządy prowadziły politykę probiznesową.

I to jest błąd! Tak się rodzi kapitalizm.

To chyba dobrze?

Ja się wywodzę z nurtu libertarian, który nie znosi kapitalizmu. Kapitalizm to właśnie olbrzymie przedsiębiorstwa, które są tak duże tylko dzięki przychylności i przywilejom, które otrzymały od rządu. Wie Pan, jedni z pierwszych i największych libertarian, Lysander Spooner i Benjamin Tucker, którzy na przełomie XIX w. i XX w. gromadzili się wokół pisma „Liberty”, nazywali siebie wręcz socjalistami!

Osobliwe. I może Pan też jest socjalistą?

Wtedy ten termin miał bardzo szerokie znaczenie. Generalnie oznaczał sprzeciw wobec kapitalizmu i był wynikiem takiej intuicji, że wielki kapitał krzywdzi proletariat, że ma nad nim niesprawiedliwą przewagę. Tak właśnie sądził Spooner, czy Tucker. Mam wrażenie, że współcześni libertarianie w zdecydowanej większości trochę zatracili społeczną wrażliwość tego typu. Wydają się obecnie jakimś odrzutem konserwatyzmu, podczas gdy kiedyś byli osobnym, niezależnym nurtem myślowym. Zbytnio zachwycają się dużymi koncernami, bronią korporacji.

Tak więc może nie jestem socjalistą, ale jestem na pewno lewicowym, czyli właściwie tradycyjnym libertarianinem, który wierzy, że to rynek, prawdziwie wolny rynek, jest w stanie więcej zrobić dla sprawiedliwości społecznej niż państwo.

To po co nam państwo?

Według mnie jest niepotrzebne.

Anarchokapitalista.

Nie kapitalista! Proszę pamiętać, nie jestem zwolennikiem kapitalizmu. Anarchista rynkowy.

Wierzy Pan, że anarchia, świat bez państw, to naprawdę coś realnego? Może to tylko taki teoretyczny konstrukt na użytek naukowców, albo intelektualny ekscentryzm?

Nie twierdzę, że państwa świata upadną jutro, ale jestem przekonany, że nie ma żadnych nieusuwalnych przeszkód ku temu, żeby kiedyś ludzie żyli w wolności od państwa.

David Friedman, syn Miltona, twierdzi, ze ta obalająca państwo rewolucja odbędzie się w świecie wirtualnym.

Cóż, nawet kilka dni temu rozmawiałem o tym z Davidem podczas konferencji naukowej, na której mieliśmy obaj odczyty. Wciąż nie do końca rozumiem jego ideę. On sobie chyba wyobraża, że niektórzy ludzie będą w przyszłości niemal całkowicie żyć w świecie wirtualnym, to jest dla mnie zbyt śmiała i rzeczywiście nierealna wizja. Jednak przyjaźń i miłość muszą być kultywowane twarzą w twarz, prawda?

Natomiast jeśli chodzi o robienie biznesu za pośrednictwem sieci bez względu na państwowe granice i z pominięciem państwowych instytucji, to wizja Davida jest całkiem przekonywująca. Biznes wraz z rozwojem sieci będzie się decentralizował, będzie dzięki sieci coraz bardziej ponadnarodowy. Sądzę też, że rządy będą miały kłopoty z ograniczeniem tego zjawiska. Ludzie, którzy nigdy się nie spotkali będą dzięki sieci internetowej robić rzeczy, które bez niej mogliby zrobić jedynie polegając na pośrednictwie jakiejś dużej państwowej instytucji.

Czyli będziemy mieć dwie równoległe rzeczywistości: państwową i bezpaństwową?

Możliwe. I zapewne w tej bezpaństwowej rynkowej anarchii będzie mniej firm molochów, olbrzymich korporacji, będzie większe rozdrobnienie kapitału, większa równość. Każdy będzie mógł zostać przedsiębiorcą. Technologia obniża koszty uruchomienia biznesu do wartości tak małych, że pomijalnych. Kiedyś, żeby mieć dostęp do komputera trzeba było być bogatym, a przede wszystkim mieć duże pomieszczenie, żeby pomieścić te wszystkie szafy [śmiech]. Teraz to już przeszłość, mamy o wiele więcej mocy obliczeniowej w smartfonie niż w starych komputerach.

Jest jedno dość mocne zastrzeżenie wobec tych wizji. Internet i rynek komputerowy wytwarza jednak firmy molochy mimo braku państwowej interwencji. Google, Amazon, Facebook, Microsoft…

Tak, ale każdy z nimi może konkurować. Proszę pamiętać, że Facebooka, obecnie wielkiego wroga Google, wymyślił student. Ja nie sugeruję, że w rynkowej anarchii wszystkie firmy będą działać w garażu i będą zatrudniać 2 osoby. Duże też będą istnieć, ale będzie ich mniej i nie będą uprzywilejowane.

Nie będzie firm nie do ruszenia, tak, jak to jest obecnie na „tradycyjnym” rynku. Obecnie duże korporacje żyją dzięki państwu i do tego państwa się upodabniają. Stają się hierarchiczne i zbiurokratyzowane, rosną dzięki pieniądzom podatnika, a nie dzięki pieniądzom konsumenta. Gdyby jedna firma zdominowała cały rynek, miałaby te same problemy, co centralny planista w socjalizmie. Nie umiałaby zebrać z rynku potrzebnych do funkcjonowania informacji.

Ginęłyby one pomiędzy poszczególnymi szczeblami hierarchii. Innymi słowy klasyczna krytyka socjalizmu, że jest niemożliwy. Bo nie istnieją instytucje wszechwiedzące, sformułowana przez Ludwiga von Misesa, dotyczy także monopoli rynkowych.

Ciekaw jestem, jak odpowie Pan na tradycyjny argument antyanarchistyczny?

Słucham.

Somalia. To dowód, że anarchia nie działa i nie prowadzi do dobrobytu.

Zależy, o którym etapie rozwoju tego kraju mówimy. Jeśli o tym, co działo się tam w latach ’90, to istnieją dość przekonujące badania, które mówią, że w wielu dziedzinach mimo braku państwa następowała tam poprawa warunków. Zbadali to moi koledzy z George Mason University. Poprawiła się dostępność do sieci komórkowej, z tego co pamiętam była najlepsza w całej Afryce, spadła śmiertelność niemowląt.

Sytuacja pogorszyła się znacznie w ciągu ostatnich 5 lat, gdy Somalią zainteresowały się Stany Zjednoczone, które zaczęły zaogniać napięcie między nią a państwami ościennymi. Na skutek takiej polityki zradykalizowały nastroje w Al Shabaab, somalijskim odpowiedniku Al-Kaidy. Teraz w Somalii jest naprawdę niebezpiecznie i nie, nie przeprowadzę się tam w poszukiwaniu libertariańskiego raju.

Ale ustalmy jedno: brak rządu nie jest warunkiem wystarczającym dobrego funkcjonowania rynkowej anarchii. Nikt rozsądny tak nie twierdzi. Nie można więc tym, że w Somalii źle się dzieje obalać teorii anarchicznych. To tak samo, jakby powiedzieć, że skoro rząd Rosji sowieckiej był taki przerażający i zły, to żaden rząd nie może być już dobry, albo przynajmniej neutralny.

Wracając do wyników ostatnich wyborów. Czy nie jest tak, że skoro do Amerykanów już nie przemawia wolnorynkowa retoryka, to zaszła w ich mentalności jakaś jakościowa zmiana? Że mamy do czynienia z upadkiem amerykańskiego ducha, że wolność ekonomiczna i indywidualizm nie są już w Stanach tak ważne, jak bezpieczeństwo socjalne?

Sam się nad tym wciąż zastanawiam.

No, bo jeśli tak jest, to dla kogo pisze Pan te wszystkie książki pełne radykalnych tez: znieśmy „podatek dochodowy”, „znieśmy państwo”?

Czasami mam wrażenie, że faktycznie liczba potencjalnych czytelników jest coraz mniejsza. Że liczba ludzi ceniących wolność maleje. Ale tak myślę, gdy mam gorszy dzień [śmiech]. Zawsze potem przypominam sobie ten tłum, który zgromadził wokół siebie w trakcie kampanii prezydenckiej Ron Paul. On głosił przecież radykalne idee, chciał zlikwidować Fed, podatki dochodowe, chciał przywrócić standard złota, chciał polityki nieinterwencji, czyli powrotu naszych Marines do domu – a mimo wszystko zgromadził wokół siebie tylu młodych ludzi. To bardzo inspirujące i bardzo dobrze rokuje Ameryce przyszłości. Taką mam nadzieję.

Rozmawiał Sebastian Stodolak

Sheldon Richman – jeden z najaktywniejszych działaczy ruchu libertariańskiego w Stanach Zjednoczonych. Pisarz polityczny i społeczny (autor 10 książek) oraz aktywny felietonista. Publikuje  m.in. w Washington Post, Wall Street Journal, Chicago Tribune, czy w magazynie Reason. Zalicza się go do nurtu tzw. lewicowych libertarian, dla których w równym stopniu priorytetem jest walka o wolność gospodarczą dla przedsiębiorców, co o wolność „ludzi pracy”, czyli konsumentów.

Sheldon Richman

Otwarta licencja


Tagi


Artykuły powiązane

Mit przedsiębiorczego państwa

Kategoria: Trendy gospodarcze
Idąc tropem myślenia Mariany Mazzucato przedstawionym w ‘Przedsiębiorczym państwie’ uznać należy, że za moje liberalne poglądy, za mój libertarianizm i anarchokapitalizm, odpowiedzialne jest państwo.
Mit przedsiębiorczego państwa