Autor: Rafał Woś

Publicysta, dziennikarz ekonomiczny

Zatrudnienie musi być (gwarantowane)

Gwarancja zatrudnienia to najgorętszy, a jednocześnie najłatwiejszy do realizacji pomysł na uniknięcie wielkiego pocovidowego krachu w światowej gospodarce.
Zatrudnienie musi być (gwarantowane)

(CC0 Pixabay)

Pamiętacie Franka Underwooda? 46. prezydenta Stanów Zjednoczonych, którego w kultowym serialu „House of Cards” sportretował Kevin Spacey? W trzecim sezonie tamtego filmu (emisja miała miejsce w roku 2015) Underwood zaskoczył wszystkich, proponując autorski program „America Works”. Miał on polegać na tym, że każdy obywatel USA może przyjść do rządu i powiedzieć „hej nie mam pracy, dajcie mi robotę”. I musi taką pracę z miejsca otrzymać.

W filmie dla politycznych przeciwników Underwooda (i to zarówno dla demokratów, jak i dla republikanów) to było zbyt wiele. Szybko więc Underwoodowi program „America Works” zablokowali. Ale przecież nieprzebierający w środkach prezydent nie z takimi wyzwaniami już sobie radził. Prędko przeciągnął na swoją stronę burmistrza stołecznego Waszyngtonu (który jest miastem wydzielonym). Razem ogłosili w mieście stan klęski żywiołowej i uruchomili przeznaczone na walkę z kataklizmem środki finansowe. Tyle, że tym razem klęską żywiołową było właśnie… bezrobocie. Tak ruszył program „America Works”. Przynajmniej w serialu. I możecie sobie o Franku Underwoodzie i jego metodach myśleć co tylko chcecie. Ale akurat w tym wypadku miał… absolutną rację.

Underwood – uczeń Kaleckiego

Nie wiem, czy autorzy trzeciego sezonu „House of Cards” czytali Michała Kaleckiego. Pewnie nie. Niemniej stojąca za underwoodowskim „America Works” logika wygląda dokładnie tak, jakby była solidnie  oparta na najsłynniejszym i najczęściej cytowanym tekście Kaleckiego, czyli na pracy „Polityczne aspekty pełnego zatrudnienia”, opublikowanej po raz pierwszy po angielsku w magazynie „Political Quarterly” w roku 1943. W „Politycznych aspektach” Kalecki nie serwował żadnej ekonomicznej mowy-trawy. Tylko w dość prostych słowach pokazał, jak naprawdę działa – jego zdaniem – bezrobocie w społeczeństwie kapitalistycznym. Kalecki dowodził, że – wbrew temu, co powtarzają ekonomiści głównego nurtu – bezrobocie nie jest żadną ekonomiczną koniecznością. Przeciwnie: jest raczej politycznym wyborem. To znaczy – dowodził Kalecki – że bezrobocia może nie być. Obniżenie bezrobocia do poziomu znanego ekonomistom jako „pełne zatrudnienie” (pracę ma każdy członek społeczności, który chce pracować) jest przecież dziecinnie proste. I każde – nawet średniozamożne – państwo może w krótkim czasie bezrobocie zwyczajnie zlikwidować.

Kalecki dowodził, że bezrobocie nie jest żadną ekonomiczną koniecznością. Przeciwnie: jest raczej politycznym wyborem. To znaczy – dowodził Kalecki – że bezrobocia może nie być.

Dlaczego więc bezrobocie (zazwyczaj) istnieje? A jego widmo cały czas wisi nad życiem gospodarczym, społecznym i politycznym niczym jakiś posępny cień? Kalecki odpowiada, że bezrobocie istnieje realnie z jednego tylko powodu: bo tak życzą sobie tzw. „kapitanowie biznesu”. Za ten trącący myszką termin trzeba dziś podstawić „biznesowe lobby” lub „elity gospodarcze”. Czyli – mówiąc zbiorczo – grupy interesu, które cały czas naciskają na polityków – tak na demokratycznych, jak i niedemokratycznych – aby nie przesadzali ze swoimi wysiłkami na rzecz zwalczania bezrobocia. Dlaczego naciskają? To proste. Bo im się bezrobocie po prostu… opłaca. Albo inaczej: sytuacja pełnego zatrudnienia oznaczałaby niechybnie zmniejszenie ich władzy oraz społecznych wpływów. Władza ta wynika bowiem wprost z istnienia w społeczeństwie zasobów taniej i dyspozycyjnej siły roboczej. A siła robocza jest tania i niepewna swego tak długo, jak długo można ją bez trudu szachować nieśmiertelnym argumentem „albo pracujesz na takich warunkach, na jakich ci nakazuje, albo mam na twoje miejsce trzech tańszych”.

Idzie bicz na bogatych

Na samym dole gospodarki dziesiątki tysięcy pracodawców szachuje w ten sposób co dnia setki tysięcy swoich pracowników. Część z tych pracodawców sama jest w ten sam sposób szachowana przez większych od nich graczy, dla których wykonują zadania poddostawców. I tak to się kręci. Im słabsi i mniej pewni swego pracownicy, tym większa pozycja biznesu w gospodarce i w życiu społecznym. Wszak to oni „dają pracę”. A skoro „dają”, to mogą ją przecież także odebrać. A jeśli mogą odebrać, to trzeba stale zabiegać o ich przychylność. Nie kłopotać nowymi regulacjami, usuwać stare, etc. I tak – razem z Kaleckim – dochodzimy do wniosku najważniejszego. To nie jest tak, że „wszyscy byśmy chcieli, żeby bezrobocia nie było”. To jest bajeczka dla grzecznych dzieci. Tak naprawdę w kapitalizmie ci, od których najwięcej zależy, chcą bezrobocia. Pragną go ,jak kania dżdżu. Bezrobocie to warunek konieczny ich uprzywilejowanej pozycji w kapitalistycznym ładzie społecznym. I odwrotnie: pełne zatrudnienie (czyli sytuacja, w której pracują wszyscy, którzy chcą pracować) to scenariusz dla plutokracji najbardziej przerażający.

Pełne zatrudnienie w kapitalizmie? O tak!

Oczywiście, gdy Kalecki pisał te słowa brzmiały one dużo mniej wywrotowo niż dziś. Bo dziś – po kilku dekadach neoliberalnego zlodowacenia– każda próba rozmowy o pełnym zatrudnieniu trafia natychmiast na histeryczny argument, że to przecież „komunizm”. Co jest oczywistą bzdurą, bo po politykę pełnego zatrudnienia sięgało w XX wieku wiele krajów kapitalistycznych. Różnica polegała zazwyczaj tylko na tym, że w niektórych przypadkach cel był wyrażony wprost. A czasem gwarancję zatrudnienia realizowano bez sięgania po taką nazwę. Na przykład w Stanach Zjednoczonych w czasach „Nowego Ładu” od 1935 r. istniała agencja rządowa WPA (skrót najpierw rozwijał się jako „Works Progress”, a potem „Projects”) Administration. Jej ocelem politycznym było to, by w każdej amerykańskiej rodzinie był przynajmniej jeden pracujący. To właśnie WPA była instytucją, która zbudowała osławiony milion kilometrów nowych dróg i 10 tys. mostów. W latach 1935-1943 z gwarancji zatrudnienia w WPA skorzystało 8,5 mln Amerykanów obojga płci. A przecież były jeszcze inne mniej znane programy, w ramach których państwo zatrudniało bezrobotnych artystów (kto nie wierzy niech zajrzy kiedyś do wnętrza słynnej Coit Tower w San Francisco pokrytej muralami znanych malarzy), a nawet ekonomistów.

Nawet pierwsza praca ojca neoliberalizmu Miltona Friedmana odbywała się właśnie w ramach rooseveltowskiej gwarancji zatrudnienia – a dokładnie wewnątrz rozbudowanej administracji statystycznej – tej samej administracji, z którą uczniowie Friedmana tak potem chętnie wojowali, zwracając uwagę na jej „przerosty”. Również po wojnie wiele zachodnich rządów realizowało politykę pełnego zatrudnienia. Już nawet nie tylko de facto, ale wręcz de iure. Za najbardziej konsekwentny na tym polu uchodzi rząd Australii, gdzie była ona zapisana wprost na poziomie dokumentów rządowych oraz celów banku centralnego. W efekcie w latach 1946-1975 bezrobocie w Australii znajdowało się stale poniżej 2 proc.

Nawet pierwsza praca ojca neoliberalizmu Miltona Friedmana odbywała się właśnie w ramach rooseveltowskiej gwarancji zatrudnienia.

I to był właśnie ów polityczny wybór. Pokolenie wojennych i powojennych przywódców politycznych wiedziało, że bezrobocia trzeba unikać. I to z kilku powodów. Po pierwsze, dlatego, że wszyscy pamiętali masę niepotrzebnego ludzkiego nieszczęścia, które brak pracy społeczeństwom (zwłaszcza w czasie wielkiego kryzysu) przynosił. Po drugie dominowało przekonanie, że to właśnie nieudane próby walki z kryzysem przy pomocy rozmaitych polityk liberalnych (vide deflacyjny kurs centrowego kanclerza Niemiec Heinricha Bruninga 1930-1932) doprowadziły do wzmocnienia tendencji autorytarnych i w konsekwencji pchnęły Zachód w piekło drugiej wojny światowej. A wreszcie po trzecie – w tle zawsze był strach przed Związkiem Radzieckim. I nawet najbardziej bezrefleksyjni zachodni kapitaliści wiedzieli, że nadmierny wyzysk może pchnąć ich własnych robotników w ramiona „socjalistycznych wichrzycieli”. Pełne zatrudnienie i gwarancja zatrudnienia te lęki neutralizowały.

NAIRU zabija Keynesa

Co było potem, dobrze wiemy. Zatriumfowało przekonanie, że rząd nie jest od załatwiania ludziom pracy. A w zasadzie państwo należy trzymać z dala od tworzenia miejsc pracy. To nowe odrzucenie logiki pełnego zatrudnienia było oczywiście triumfem owych „kapitanów biznesu”, o których pisał Kalecki. To był znak, że po kilku dekadach przyczajenia zaczynają oni odzyskiwać dawną hegemonistyczną pozycję. Oczywiście ten nowy kurs potrzebował intelektualnego podkładu. Dostarczyli go np. tacy ekonomiści jak Milton Friedman, który już w roku 1967 wprowadził do gry koncepcję znaną dziś jako NAIRU. Czyli „Non-Accelerating Inflation Rate of Unemployment” (dosłownie: stopa bezrobocia, która nie powoduje przyspieszenia inflacji). Friedman głosił tu, że istnieje pewien konkretny poziom bezrobocia, który jest dobry dla gospodarki. A rząd oraz banki centralne nie powinny próbować schodzić poniżej tego poziomu. Dlaczego? Bo jeśli państwo będzie parło do pełnego zatrudnienia, to nieuchronnie wywoła inflację.

Potem zatriumfowało przekonanie, że rząd nie jest od załatwiania ludziom pracy. A w zasadzie państwo należy trzymać z dala od tworzenia miejsc pracy. Ten nowy kurs potrzebował intelektualnego podkładu. Dostarczyli go np. tacy ekonomiści jak Milton Friedman.

Oczywiście tu potrzebne było uczynienie z inflacji odpowiednio przerażającego straszaka. Zajęło to całą kolejną dekadę, ale się w końcu udało. Odbyło się to przy pomocy promocji prac noblistów z ekonomii (historyk gospodarczy Philip Mirowski twierdzi nawet, że właśnie po to powołano do życia zwaną ekonomicznym noblem nagrodę Banku Szwecji) oraz usłużnych mediów i polityków. Polegało to na wrzuceniu do debaty kilku mitów, które pokutują w niej do dziś. Na takim fundamencie można było głosić, że – na przykład – na inflacji zawsze tracą najbiedniejsi (co nie jest uniwersalną prawdą, bo kluczowe jest, jak się ma inflacja do tempa wzrostu płac oraz emerytur). Albo, że inflacja to drukowanie pustego pieniądza (choć tak naprawdę przyczyną epizodów hiperinflacyjnych są raczej „szoki podażowe” – co dobitnie pokazują choćby Steve Hanke i  Nicholas Krus). Ale poskutkowało.

Zapanowało przekonanie – a w wielu kręgach panuje ono nawet do dziś – że w demokracji rządy są zbyt podatne na głosy wyborców, z których zdecydowana większość to przecież pracownicy. Dlatego realna władza musi zostać przesunięta do niedemokratycznego (oficjalnie nazywanego „niezależnym”) ośrodka władzy, jakim jest Bank Centralny. Bo to tamtejsi decydenci są jedynym gwarantem, który pozwoli uchronić interesy zakumulowanego kapitału przed zgubnymi (z ich perspektywy) wpływami inflacji. Inflację – zgodnie z takim dictum – powstrzymywać więc należy poprzez podwyższanie stopy procentowej. Która jest przecież niczym innym jak rodzajem… płacy minimalnej dla kapitału. Gwarantuje bowiem, że kapitał – choć bezczynny – będzie generował zyski wyższe niż inflacja. Oczywiście taka polityka wysokich stóp procentowych schłodzi gospodarkę. Ale to przecież nawet lepiej. Wyższe bezrobocie to wszak mniejsza szansa, że pracownicy będą się mogli skutecznie domagać podwyżek płac. Nie będzie więc presji na nadmierny wzrost cen. W ten sposób interesy kapitału zostaną zabezpieczone. A o cóż miałoby jeszcze chodzić?

Gwarancja zatrudnienia, czyli co?

Ten konsens trwał w światowej ekonomii politycznej aż do niedawna. Na szczęście sprawy się zmieniają. Kryzys 2008 roku, a teraz pandemia COVID-19 sprawiają, że ortodoksja – również w stosunku do kwestii pełnego zatrudnienia – ulega rozchybotaniu. I właśnie na takim tle pojawia się propozycja gwarancji zatrudnienia. Już nie tylko w filmowej fikcji. Ale w formie poważnych i solidnych polityczno-ekonomicznych propozycji. W roku 2020 wyszła w USA książka Pavliny Tchernevej „The Case for a Job Guarantee” (Argument za gwarancją zatrudnienia). Jej polskie wydanie ukaże się niebawem nakładem Wydawnictwa Heterodox – tego samego które wydawało wcześniej inne gwiazdy nieortodoksyjnej ekonomii Mariannę Mazzucato czy Steve’a Keene’a. Wywodząca się ze szkoły nowoczesnej teorii monetarnej (MMT) Tcherneva należy – obok takich ekonomistów jak Randall Wray czy Staphanie Kelton do czołówki propagatorów pomysłu gwarancji zatrudnienia w świecie anglojęzycznym.

Państwowa gwarancja pracy

Gwarancja zatrudnienia jest pomysłem dość prostym i przejrzystym. I (co ważne) nie trzeba wcale półrocznego uniwersyteckiego seminarium, by wytłumaczyć zarysy tej koncepcji. Polega ona na tym, że państwo wcielić się ma w rolę tzw. pracodawcy ostatniej szansy. Czyli w praktyce zobowiązać się do tego, by dać pracę każdemu obywatelowi, który tej pracy potrzebuje.

Dziś jest tak, że jak nie masz roboty i nie możesz jej znaleźć to – teoretycznie – też można udać się do rządu. A konkretnie do jego wyspecjalizowanych organów (w wielu krajach częściowo sprywatyzowanych), czyli urzędów-agencji pośrednictwa pracy. I tam poprosić o pomoc. To jednak zatrudnienia wcale ci nie gwarantuje. W liberalnym modelu pośrednictwa pracy (dominującym przecież nadal w całym rozwiniętym świecie) państwo może bezrobotnego wspomóc jedynie zasiłkiem (ale koniecznie krótkim i warunkowym!) oraz zaoferować przekwalifikowanie do branży, gdzie jest aktualnie więcej ofert pracy. Ale samej pracy nikt dziś oferować nie chce. Państwo też nie bardzo kwapi się do realnego gwarantowania warunków tego zatrudnienia (płaca, ubezpieczenie etc.). Na tym tle gwarancja zatrudnienia działa zupełnie inaczej. Ona ma właśnie dawać konkretne zatrudnienie. A nie zasiłek czy ofertę mglistego przebranżowienia. Zaś dochód z tej pracy powinien zapewnić utrzymanie się na godziwym poziomie – a nawet na poziomie „godziwym plus”.

Gdzie ta praca?

Liberalni sceptycy oburzą się pewnie, że państwo nie jest od tworzenia miejsc pracy. Ale właściwie… dlaczego nie?? Zgodzimy się chyba wszyscy co do tego, że we współczesnym świecie istnieje wiele prac i zadań, których nie ma kto wykonywać. Weźmy tak ważną dla starzejących się zachodnich społeczeństw dziedzinę opieki nad tzw. osobami zależnymi – czyli starszymi, chorymi albo niepełnosprawnymi. W modelu liberalnym opieka ta jest zazwyczaj albo bardzo droga (kosztuje pieniądze lub czas), albo świadczona przez szarą (lub półszarą) strefę pracowników (najczęściej kobiet) importowanych z zagranicy. Ale przecież można sobie wyobrazić program publiczny, który – właśnie w ramach schematu gwarancji zatrudnienia – kieruje potencjalnie bezrobotnych właśnie do sektora opieki.

Albo ekologia i ochrona środowiska. Czyli kierunek od którego, jak się zdaje, nie ma już odwrotu. W Stanach Zjednoczonych istnieje na przykład rozpoznany problem „pustyń żywnościowych”. Te pustynie to są takie miejsca, których mieszkańców nie stać na dostęp do zdrowego jedzenia po przystępnej cenie. Są więc skazani na jedzenie kupowane w najtańszym supermarkecie albo na stacji benzynowej. Koszty dla zdrowia publicznego są ogromne. A teraz wyobraźmy sobie, że w ramach gwarancji zatrudnienia państwo rozwija drobne ekologiczne rolnictwo na potrzeby lokalnej społeczności.

Przy pomocy gwarancji zatrudnienia można korygować niedostatki wolnego rynku – a więc wypełniać wszystkie te ważne potrzeby społeczne, które w ramach rynkowej gry popytu i podaży wypełnić się nie dają. Bo sektor prywatny nie chce lub nie umie tworzyć tam miejsc pracy.

Przykłady takie można mnożyć. Tu chodzi jednak o uchwycenie samego schematu. Który polega właśnie na tym, by przy pomocy gwarancji zatrudnienia korygować niedostatki wolnego rynku – a więc wypełniać wszystkie te ważne potrzeby społeczne, które w ramach rynkowej gry popytu i podaży wypełnić się nie dają. Bo sektor prywatny nie chce lub nie umie tworzyć tam miejsc pracy. Ale nie dlatego, że nie ma takiej społecznej potrzeby. Tylko dlatego, że nie ma tu komercyjnego interesu do zrobienia. Wtedy wchodzi gwarancja zatrudnienia. Która nie jest przecież po to, by „robić interesy”. Gwarancja zatrudnienia jest po to, by likwidować bezrobocie, które – jak już ustaliliśmy – jest niszczącą społeczeństwo chorobą. A jeśli przy okazji uda się wypełnić jakieś ważne a niewypełnione dotąd potrzeby społeczne (opieka nad osobami starszymi, produkcja dobrej jakości jedzenia) to przecież… tym lepiej.

Zaskakujący przedstawiciele ekonomii klasycznej

Celowo przytoczone powyżej przykłady hipotetycznych programów gwarancji zatrudnienia nie są klasycznym „zatrudnieniem interwencyjnym”. Które może się niektórym kojarzyć ze staromodnymi robotami publicznymi albo tak chętnie wyśmiewanym „przekładaniem papierów w administracji”. Choć przecież także w obu tych dziedzinach gwarancja zatrudnienia mogłaby pomóc. Wyobraźmy sobie na jakim etapie byłyby dziś takie projekty jak Centralny Port Komunikacyjny czy przebudowa/unowocześnienie/zazielenienie infrastruktury energetycznej, gdyby ich realizację zasilić siłą roboczą świadczoną w ramach gwarancji zatrudnienia? Czy nie bylibyśmy już dużo dalej?

A ile to kosztuje?

Jak to finansować? Oczywiście, bez tego obejść się nie może. I wcale nie jest tak, że zwolennicy gwarancji zatrudnienia próbują od tego pytania uciekać. Poruszają się oni zazwyczaj w ramach tzw. nowoczesnej teorii monetarnej (ang. MMT). Dla przypomnienia: MMT zakłada, że emitującemu własną walutę rządowi nie mogą skończyć się pieniądze. Rząd najpierw wydaje stworzone „z niczego” pieniądze, a dopiero potem ściąga je od obywateli w formie podatków. Podatki zaś nie mają celu fiskalnego – są raczej zabezpieczeniem, by inflacja była trzymana w bezpiecznej normie. Celowo przypominam te założenia w skrócie, bo to temat na osobny wywód. Zainteresowanych odsyłam do licznych tekstów na ten temat.

Oczywiście nie jest tak, że zwolennicy gwarancji zatrudnienia uważają budżet państwa za idealnie rozciągliwy.  Nie jest również tak, że myślenie w kategoriach MMT nie oznacza braku jakichkolwiek ram. Spragnionych konkretnych liczb odesłać można do wyliczeń wspomnianej Tchernevej przeprowadzonych z zespołem w Instytucie Ekonomicznym im. Levy’ego na Bard College. Przyjęto następujące parametry. W ramach gwarancji zatrudnienia płaca wynosiłaby 15 dol. za godzinę. To poziom płacy minimalnej, o który bezskutecznie dopomina się od lat pracująca Ameryka – jak dotąd nie został on jednak zrealizowany. Do tych 15 dol. za godzinę Tcherneva i jej zespół doliczają ubezpieczenie zdrowotne oraz prawo do urlopów rodzicielskich i chorobowych. Na łączną sumę ok. 20 proc. całkowitego wynagrodzenia. Korzystający z programu sami mogą zdecydować, czy chcą pracować na pełen czy na część etatu. Zakładamy wreszcie, że z gwarancji skorzysta od 11 do 15 mln Amerykanów – w zależności od fazy cyklu koniunkturalnego, w której znajduje się gospodarka. Wiadomo: w górce zapotrzebowanie będzie większe, zaś w dołku część pracowników odejdzie do lepiej płatnej pracy w sektorze prywatnym. Płaca w ramach gwarancji zatrudnienia jest opodatkowana wedle ogólnych reguł podatków dochodowych.

Wyliczmy korzyści

Po zastosowaniu tych wszystkich założeń wychodzi, że koszt netto takiej gwarancji zatrudnienia nie byłby wcale taki duży. W przypadku USA byłoby to jakieś 1-1,5 proc. PKB. w skali rocznej. Nie jest to więc wydatek tak zupełnie niewyobrażalny. Zwłaszcza jeśli zestawimy go z korzyściami, które można by przy jego pomocy osiągnąć. Do tych korzyści zaliczyć trzeba przede wszystkim:

Koszt netto gwarancji zatrudnienia nie byłby wcale taki duży. W przypadku USA byłoby to jakieś 1-1,5 proc. PKB. w skali rocznej.

Po pierwsze: podniesienie płacy minimalnej do poziomu 15 dol. za godzinę. W ten sposób płaca minimalna stałaby się w pełni efektywna. To logiczne, bo skoro za tyle pracowałoby się w ramach gwarancji zatrudnienia, to popyt na pracę poniżej tej stawki byłby w zasadzie zerowy. Taka płaca ciągnęłaby w górę cały rynek pracy. Zwłaszcza jego dolną część.

Po drugie: Tcherneva i jej zespół szacują, że gdyby w ramach programu zatrudnienie znalazł jeden tylko przedstawiciel gospodarstwa domowego, to bardzo szybko dałoby się wydźwignąć z biedy od 5 do 9,5 mln amerykańskich dzieci. Gdyby dodać do tego drugą osobę z gospodarstwa domowego (przy założeniu, że pracuje ona na pół etatu), wyciągnąć z biedy można już nawet 12 mln dzieci. Co oznacza ograniczenie ubóstwa dzieci o prawie 85 proc.

Mieszkańcy Grafton nie lubią podatków

Po trzecie: program gwarancji zatrudnienia byłby także potężnym mechanizmem rozbudzania efektywnego popytu. Tcherneva dowodzi, że taki zastrzyk stabilizacji materialnej dla milionów najgorzej sytuowanych Amerykanów szybko doprowadziłby do powstania nowych 3-4 mln miejsc pracy w gospodarce prywatnej. Właśnie po to, by zaabsorbować wspomniany efekt popytowy.

I wreszcie po czwarte: schemat gospodarki zatrudnienia działa jako automatyczny stabilizator gospodarki i jest powiązany z jej kondycją. To znaczy: w czasie koniunktury państwo wydaje na gwarancję zatrudnienia mniej pieniędzy, bo ludziom byłoby łatwiej znaleźć lepiej płatne zatrudnienie w sektorze prywatnym. Gdy zaś nadchodzi kryzys, budżet rośnie, bo potrzeb przybywa. W ten sposób bezrobocia nie ma – bo każdy, kto chce pracować, pracuje. Na dodatek nie pojawia się tzw. deflacja płac. To znaczy płace nie spadają poniżej poziomu wyznaczonego przez stawkę oferowaną w ramach gwarancji zatrudnienia. To sprawia, że kryzys jest społecznie dużo mniej szkodliwy.

Polityczne zainteresowanie gwarancją zatrudnienia zaczyna już tu i ówdzie kiełkować. Najnowszy przykład. W kampanii wyborczej przed majowymi wyborami parlamentarnymi w Szkocji niemal każda partia mówiła o gwarancji zatrudnienia. Zieloni chcą dać ją każdemu pracownikowi sektora naftowego, który straci pracę w związku z odchodzeniem od paliw kopalnych. Szkoccy laburzyści chcieliby zaś zatrudnić każdego młodego (do 25 roku życia), niepełnosprawnego lub trwale bezrobotnego obywatela. Gdy jesienią 2020 r. w sondażu Gallupa zapytano Amerykanów, czy poparliby pomysł pocovidowej gwarancji zatrudnienia na „tak” odpowiedziało 93 proc. ankietowanych. Nawet wśród tradycyjnie niechętnych interwencjom rządu w gospodarkę zwolenników partii republikańskiej „za” było 87 proc. badanych.

To jak? Nadal uważacie, że „America Works” prezydenta Franka Underwooda to tylko filmowa fikcja?

(CC0 Pixabay)

Otwarta licencja


Tagi