Autor: Sebastian Stodolak

Dziennikarz, filozof, muzyk, pracuje w Dzienniku Gazecie Prawnej.

Zwodniczy urok historycyzmu

Gdy ekonomistów ponosi fantazja, formułują tezy potencjalnie niebezpieczne.
Zwodniczy urok historycyzmu

(CC Pixabay)

Obserwator Finansowy opublikował rozmowę, którą przeprowadziłem z dr. Marcinem Piątkowskim, ekonomistą pracującym w Chinach dla Banku Światowego. Tezy ekonomisty wydały mi się z początku śmiałe i przełomowe, potem trudne do obrony, a w końcu – niepokojące, jeśli ktoś miałby budować wokół nich politykę społeczno-gospodarczą. Stąd niniejsza polemika.

O jakie tezy chodzi? O tę ogólną obserwację: – Przejście od społeczeństwa oligarchicznego, które hamuje rozwój, do społeczeństwa inkluzywnego, które go wspiera, na przestrzeni wieków wymagało radykalnych, krwawych i siłą narzucanych zmian społecznych. (…) na 44 państwa, które Bank Światowy definiuje jako kraje wysoko rozwinięte (…) przeważająca większość ma taki moment w historii, w którym doszło do eliminacji bądź znacznego osłabienia starych, oligarchicznych elit, najczęściej w wyniku interwencji zewnętrznej – przekonuje dr Piątkowski.

Stąd tylko o krok do twierdzenia, że gdyby najpierw w rewolucyjnym albo wojennym ferworze nie ścięto kilku zbyt dumnych głów, zwykli ludzie nie czerpaliby z dobrodziejstw rozwoju gospodarczego. A jeśli to nie zaledwie historyczny przypadek? Wówczas tego rodzaju „wyrównanie” struktury społecznej trzeba by uznać za konieczne dla rozwoju – mielibyśmy do czynienia z ważnym prawem historii. To jednak byłby nie tylko nieuprawniony wniosek – byłby także niebezpieczny.

Wiara w ukryte prawa

Dr Piątkowski nie mówi, oczywiście, o prawach historii. Mówi – jak ekonomista – o istotnych korelacjach. Nie twierdzi więc, że z tą interwencją, przemocą, elitami i rozwojem musi być tak zawsze, a tylko, że tak było dotąd bardzo często. Wśród wielu przykładów wymienia także Polskę, mówiąc, że „PRL stworzył inkluzywne, otwarte, egalitarne społeczeństwo, które stało się fundamentem polskiego bezprecedensowego sukcesu po 1989 r.”. Przypomnijmy: częścią PRL był okres stalinizmu, czyli dobijania tych przedstawicieli elit, którzy przetrwali wojnę.

W optyce Piątkowskiego jest to „wielką tragedią narodową”, ale wcześniej „elity te funkcjonowały w ramach systemu, który szkodził rozwojowi gospodarczemu”. Dowodem jest porażka gospodarcza II RP („poziom dochodu Polaka w stosunku do Zachodu w 1938 r. był niższy niż w 1913 r.”).

Gdy ekonomiści szukają istotnych korelacji, nie robią tego sobie a muzom. Szukają w rzeczywistości gospodarczej mechanizmów, które można jakoś opisać i wymodelować. Mechanizmy takie muszą zaś mieć charakter przyczynowo-skutkowy. Podaż maleje, ceny rosną, itp. Rzadko kiedy ekonomiści jednak twierdzą, że zidentyfikowali prawidłowość absolutną, słuszną bez względu na miejsce, czas i inne okoliczności. Zostawiają sobie furtkę ratunkową. Dlatego, gdy dr Piątkowski stwierdza, że „społeczeństwa oligarchiczne same się prawie nigdy nie reformują”, używa słowa „prawie”. Ale to naturalne, że ekonomiści furtkę tę stosują – teorie podlegają obróbce, rozwijaniu, są obalane. Problem w tym, że gdy dana teoria trafi np. do gabinetu ministra gospodarki, furtki zabezpieczające znikają. Politycy nie przejmują się niuansami, bo trudno się na nich opierać w rozwiązaniach praktycznych. Dr Piątkowski na pewno to rozumie – praca w Banku Światowym to również kontakt z osobami kreującymi politykę gospodarczą.

Jeżeli obserwacje dr. Piątkowskiego pozbawić zniuansowania i zastosować w praktyce politycznej, przestaną one mieć charakter naukowy, a zyskają metafizyczny. Zamienią się w niebezpieczny historycyzm, czyli przekonanie, że dziejami rządzą ukryte prawa, mające charakter celowy. Np. Hegel uważał, że celem dziejów ludzkich jest wolność, którą ludzie osiągnąć mogą tylko dzięki państwu. Usprawiedliwiał w ten sposób pruski absolutyzm. Z kolei czerpiący z Hegla garściami Marks twierdził, że ludzkość ewoluuje w stronę socjalizmu, co da się „naukowo” wykazać. Jego „naukowy” materializm dialektyczny doprowadził do śmierci milionów ludzi.

Historycyzm, jak wskazywał wybitny filozof nauki Karl Popper, wiąże się z determinizmem i wiarą, że skoro istnieją ukryte schematy dziejowe, to można je odkrywać. Popper uznawał wiarę w historycyzm za postawę wybitnie antynaukową. Zwolennicy tego stanowiska umieją układać narrację potwierdzającą rzekome „prawa” dziejów, ale uciekają od faktów z nimi sprzecznych: – Odkrycie przypadków potwierdzających teorię oznacza niewiele, jeśli nie próbowaliśmy odkryć tych, które jej przeczą. Jeśli jesteśmy bezkrytyczni, zawsze znajdziemy, czego chcemy (…) – pisze Popper w rozprawie „Nędza historycyzmu”. Przesunięte w obszar ideologii politycznej tezy dr. Piątkowskiego łatwo byłoby po popperowsku obalić. Według mnie jednak są one nie do obrony nawet w swojej pierwotnej wersji. I tu także pomocna jest popperowska falsyfikacja.

Nie ma sensu zaprzeczać, że faktycznie w większości z 44 wskazanych przez ekonomistę krajów świata, miały miejsce zdarzenia redukujące wpływ feudalnych, czy też oligarchicznych elit na społeczeństwo zanim pojawił się tam wzrost gospodarczy. Jednak sam ten fakt nie wystarczy, by uznać go za istotny w kategorii przyczyn i skutków. To, że A nastąpiło po B świadczy tylko o tym, że A nastąpiło po B, a nie że B było przyczyną. Że w odniesieniu do teorii dr. Piątkowskiego A (nagła, siłowa eliminacja wpływu elit) nie jest przyczyną B (rozwój gospodarczy) wyjdzie na jaw, gdy zastanowić się nad dwiema kwestiami.

Ach, ta Szwecja

Pierwsza. Czy każde państwo, w którym takie „spłaszczające” zdarzenie nie miało miejsca, ma dzisiaj problemy z rozwojem gospodarczym i dystrybucją jego owoców?

Na to pytanie dr Piątkowski odpowiada przykładami. – Nigeria – mówi. Tam nikt nigdy nie wyeliminował wpływu elit i mimo, że od dekad państwo to czerpie wielkie dochody z handlu ropą, pozostaje biedne. OK. Załóżmy, że silna władza watażków, którzy nie chcą zmian, jest w Nigerii wystarczającym wyjaśnieniem. To jednak przykład wygodny. Nie jest nim już jednak Szwecja, w której PKB per capita jest 9-krotnie wyższy niż w Nigerii. Czy bogacenie się nastąpiło tam w wyniku interwencji albo rewolucji? Nie. XIX i XX w. w tym kraju to okresy – na tle Europy – nadzwyczajnego spokoju. Nie było tam rewolucji i krwawych buntów chłopskich. Nie było też interwencji zewnętrznych, ani zaangażowania w konflikty zbrojne. Zarówno i w I, jak i II Wojnie Światowej Szwecja zachowała neutralność. Wolała się bogacić, a nie walczyć, a proces bogacenia miał miejsce już od lat 60. XIX w., gdy wprowadzono tam reformy umożliwiające rozszerzenie wolnego handlu, np. powiązano koronę ze złotem po stałym kursie. To w XIX i na początku XX w. powstały zaczątki firm takich jak Electrolux czy SKF. Szwedzkie wynalazki i produkty zalały świat. Dzisiaj Szwecja jest jednym z najbogatszych i najrówniejszych pod względem dystrybucji dochodu państw świata. A – dodajmy – model opiekuńczy wdrożyła dopiero, gdy się wzbogaciła.

Innym krajem, którego historię rozwoju trudno wyjaśnić w zgodzie z teorią dr. Piątkowskiego jest Wielka Brytania. Kolebka kapitalizmu. Owszem, w 1688 r. miała miejsce w Anglii chwalebna rewolucja, w trakcie której obalono króla Jakuba II Stuarta i dzięki której wprowadzono „Deklarację Praw” (Bill of Rights) zapobiegającą nadużyciom władzy w duchu, który dzisiaj moglibyśmy nazwać liberalnym (np. zakazywano królowi nakładania podatków bez zgody parlamentu). A jednak trzeba dużo gimnastyki intelektualnej, by chwalebną rewolucję uznać za eliminującą wpływ elit na życie narodu. Wzmacniała parlamentaryzm, prawda, ale nie niszczyła arystokracji. Przeciwnie – angielska protestancka arystokracja chciała obalić katolickiego króla, ale nie porządek społeczny. W odniesieniu do pozostałych rewolucji i przewrotów, w których dr Piątkowski dostrzega osłabianie elit, wybitny historyk Bertrand de Jouvenel zauważa w „Traktacie o władzy”, że – mimo wolności na sztandarach – prowadziły nieodmiennie do wzmocnienia opresyjnej władzy rządu. Jeśli nawet umożliwiały awans dawnym „nizinom społecznym”, to był to awans biurokratyczny. Chłop na urzędzie prokuratora, jak zakładała często post-rewolucyjna władza, będzie bardziej bezwzględny wobec poddanych i pokorniejszy wobec zwierzchników.

Wracając do chwalebnej rewolucji, to kapitalizm wystartował dopiero 70 lat po niej. Łączenie jednego z drugim w ścisłą i prostą relację przyczynową jest zbyt karkołomne. Zbyt wiele innych rzeczy wydarzyło się pomiędzy obydwoma zjawiskami. Wystarczy wspomnieć zmiany technologiczne, skok w rozwoju rolnictwa czy pojawienie się przełomowych wynalazków w przemyśle z maszyną parową na czele. Leif Van Neuss z Uniwersytetu w Liege w pracy „Dlaczego Rewolucja Przemysłowa rozpoczęła się w Wielkiej Brytanii” wymienia aż siedem grup przyczyn stojących za nagłym rozwojem gospodarczym (od zmian w demografii po uwarunkowania geograficzne), a prof. Deirdre McCloskey z Uniwersytetu Illinois w Chicago dorzuca dodatkową, a jej zdaniem mającą charakter „zapalnika”, warunku koniecznego wzrostu, mianowicie kwestię narracji społecznej. Dopóki społeczeństwo jako całość nie doceniało przedsiębiorczości i innowatorów, skokowa poprawa dobrobytu materialnego nie mogła się wydarzyć.

RFN versus NRD 30 lat później

Kwestia druga. Czy wszystkie państwa, w których doszło do interwencji zewnętrznej albo rewolucji antyestablishmentowej wykształciły dzięki temu podglebie do rozwoju gospodarczego służącego wszystkim? Nie wszystkie. Ludzie buntowali się przeciw władzy i panom jeszcze w erze przed Chrystusem. Chłopskie powstania notowano w Chinach, Egipcie, w Rzymie czy nawet Japonii. Nie zawsze były to rebelie przez władzę tłumione, a nawet i te tłumione podkopywały pozycję aktualnych władców. Mimo to skokowy rozwój gospodarczy nie miał tam miejsca.

Rozumiem jednak, że dr Piątkowski nie chce odnosić się do wydarzeń z wieków aż tak zamierzchłych. To może warto w zamian przypomnieć nie tak odległą erę kolonializmu, czyli właśnie siłowego wprowadzania zachodnich instytucji zarządzania państwem w krajach egzotycznych? Profesor William Easterly z Uniwersytetu Nowojorskiego, który całą karierę naukową poświęcił badaniu barier rozwojowych, udowadnia w „Brzemieniu białego człowieka”, że upośledził on rozwój właściwie całej Afryki i „pośmiertnie” upośledza go do dzisiaj.

Współczesnym państwem przeczącym tezie dr. Piątkowskiego jest Rosja. Mieliśmy rewolucję w 1905 r., rewolucję październikową 1917 r., rządy bolszewików, wielką czystkę Stalina, rządy nomenklatury komunistycznej, wreszcie czas pierestrojki – i co? Jedyne podglebie wykształcone przez te procesy to podglebie korzystne dla skupionej wokół Putina oligarchii. Ale historycy tacy, jak Richard Pipes wskazują, że bez względu na to, kto formalnie sprawował w Rosji władzę na przestrzeni dziejów, czy był to car, czy I sekretarz, czy prezydent, mieszkańcy Rosji zawsze traktowani byli jak jego własność. Wszyscy byli chłopami pańszczyźnianymi. To wyklucza rozwój.

Wyjaśnienia rosyjskiej specyfiki to skomplikowane spekulacje historyczne. Skontrastujmy ją jednak z Europą Zachodnią, w której monarchowie nigdy właściwie nie uważali się za właścicieli poddanych, własność prywatna była respektowana, a prawo uznawane za nadrzędne wobec władcy. To w Europie Zachodniej ruszył kapitalizm. To w Europie Zachodniej ludzie są bogaci.

W tym kontekście nie dziwi, dlaczego także państwa satelickie ZSRR i republiki radzieckie były biedne. Rosja eksportowała po prostu do nich swoje „tradycyjne” podejście do własności, przedsiębiorczości i obywatela. – Związek Sowiecki zwalczał wśród swoich ludzi postawy burżuazyjne w pierwszej kolejności głodząc na śmierć jakieś 6 mln drobnomieszczańskich chłopów na Ukrainie – pisze prof. Deirdre McCloskey w „Godności burżuazyjnej.”

Te państwa, które po 1989 r. szybciej uwolniły się od komunistycznej spuścizny, mają się dzisiaj lepiej. Z jednej strony mamy więc upadłą Ukrainę, której się to nie udało wcale. Z drugiej Czechy czy Polskę. Czy więc PRL stworzył społeczeństwo będące „fundamentem polskiego bezprecedensowego sukcesu po 1989 r.”? Wolne żarty. Okres PRL społeczeństwo polskie upośledził, wdrukowując mu – mówiąc językiem McCloskey – antyburżuazyjne uprzedzenia i likwidując resztki prywatnej przedsiębiorczości. To cud, że Polacy tak szybko te komunistyczne „memy” kulturowe zaczęli porzucać (choć wciąż mówi się o naszej „socjalistycznej mentalności”).

Wymowną klamrą spinającą wspomniane dwie problematyczne dla teorii dr. Piątkowskiego kwestie jest powojenna historia Niemiec w dwóch wersjach – RFN i NRD. Pierwsze państwo zainstalowało zachodni system rynkowy w wydaniu ordoliberalnym, drugie socjalistyczny importowany z ZSRR. Pierwszy działał, drugi – nie, landy byłego NRD wciąż są istotnie biedniejsze niż RFN. Płace mieszkańców tych pierwszych to zaledwie ok. 70 proc. średnich płac tych drugich, a ich majątek netto jest o połowę mniejszy. Co ciekawe jednak, jeśli spojrzeć na statystyki PKB per capita w latach 1950 – 1989, to mieszkańcy NRD bogacili się szybciej niż mieszkańcy RFN. Gdy w NRD PKB per capita wzrosło ponad 6-krotnie, w RFN zaledwie ponad 4-krotnie. Jak to wytłumaczyć? Krótko. Statystyki dotyczące wzrostu gospodarczego państw socjalistycznych są systemowo zafałszowane i nie oddają realnej kondycji gospodarki. Owszem, ekonomiści podejmują czasami próby „urealnienia” danych historycznych dotyczących krajów socjalistycznych, ale to metodologicznie bardzo ułomna spekulacja. Takie spekulacje prowadziły ekonomistów często do kompromitacji, np. twórca ekonomii matematycznej, prof. Paul Samuelson, jeszcze w latach 80. XX w. przekonywał, że do 2012 r. ZSRR przegoni pod względem PKB Stany Zjednoczone. Ze statystyk wynikało, że od lat 30 do 1970 r. ZSRR było po Japonii drugim najszybciej rozwijającym się państwem świata (pisze o tym szeroko i interesująco Aleksander Piński w artykule „Pod względem wzrostu PKB III RP nie przebiła PRL”).

PRL jednak smutny i straszny

Z powyższych przyczyn nie podzielam entuzjazmu dr. Piątkowskiego, gdy stwierdza, że „do 1960 r. Polska rozwijała się równie szybko, jak na przykład Hiszpania. Dopiero później PRL wpadł w stagnację i skończył się gospodarczą katastrofą. Gdyby PRL skończył się w 1960 r., a nie w 1989 roku, to mielibyśmy o nim całkiem dobre zdanie”.

Nie, nie mielibyśmy. Pomińmy fakt, że po wojnie wzrost był szybki ze względu na efekt niskiej bazy – wojna mocno nadwerężyła PKB i majątek Polski. Do tego stopnia, że wybudowanie jednej większej drogi miało wyraźny wpływ na wzrost produktu krajowego. A droga ta wcale nie musiała być asfaltowa, mogła być dziurawa i nierówna, bo dla statystyk PKB nie ma to znaczenia. Obstawiam, że gdyby PRL się skończył w 1960 r., to natychmiast ujawniłyby się wszystkie jego słabości, ukrywane przez statystyki PKB. Dokładnie, jak w 1989 r.

Ciekawe porównanie opracowało Forum Obywatelskiego Rozwoju: odniosło polskie PKB per capita do amerykańskiego i pokazało tę zależność na przestrzeni ostatnich 100 lat. II Wojna Światowa wybuchła, gdy PKB per capita Polski wynosił ok. 20 proc. amerykańskiego. W trakcie wojny spadł do ok. 10 proc., w ciągu pierwszych 5 lat po wojnie wrócił do poziomu 20 proc., a w ciągu kolejnych 10 lat udało się podnieść PKB zaledwie o 2 – 3 pkt. proc. W 1989 r. PKB wynosił tyle samo, co w 1960 r. Cóż za rozwój! Dzisiaj to już ponad 50 proc. – tyle, że to już osiągnięcie kapitalizmu.

Dostrzeganie swoistej „pozytywnej” roli socjalizmu realnego w budowaniu podglebia dla kapitalistycznej Polski ostatnich 30 lat to bezpodstawny rewizjonizm, wiążący się z założeniem zbyt różowych okularów. Dr Piątkowski robi to, gdy opisuje sukcesy PRL-u w rozbijaniu starych opartych na ucisku struktur społecznych. – PRL otworzył na oścież polskie społeczeństwo, zlikwidował przywileje klasowe, wyedukował, uprzemysłowił i unowocześnił społeczeństwo – mówi i przeciwstawia PRL – II RP, która jego zdaniem mimo ustroju rynkowego nie umiała tego dokonać. Dokładna analiza osiągnięć II RP to temat na książkę, więc tę kwestię pominiemy.

Zostajemy przy PRL. Czy otworzył on na oścież nasze społeczeństwo? Zależy, o czym mowa konkretnie. Jeśli o powszechnej edukacji i dostępie do studiów wyższych, to w porządku – „otworzył”. Na studia szli także mieszkańcy wsi. W bratnim ZSRR wskaźnik skolaryzacji był nawet wyższy niż na Zachodzie, tylko co z tego? Ludzie i tak uciekali z ZSRR do USA czy Europy, gdy tylko mogli. Zresztą po II wojnie z powszechną edukacją radziły sobie dobrze także państwa niesocjalistyczne. I radziły sobie lepiej, jeśli wziąć pod uwagę to, gdzie miał miejsce realny rozwój nauk stosowanych. To, że nasze uczelnie wyższe wciąż plasują się daleko w globalnych rankingach, jest w dużej mierze wynikiem faktu, że operują na postpeerelowskich hierarchiczno-biurokratycznych schematach i nie mają kontaktu ze światem rzeczywistym, tj. z biznesem. Za PRL-u, owszem, miały. Tyle, że był to biznes państwowy, niewydajny. Współpraca uczelni wyższych z firmami była treningiem kompetencji politycznych, nie rynkowych, a innowacje sprowadzały się najczęściej do wykradania i „przepisywania” po swojemu wynalazków zagranicznych.

PRL zlikwidował przywileje? Nieprawda. Rolę uprzywilejowanych elit arystokratycznych przejęli członkowie partii. Tyle, że zamiast per pan/pani mówiono do siebie towarzyszu/towarzyszko. Ot, różnica. I zapomniałbym – wśród peerelowskich elit partyjnych nie było przedsiębiorców i mieszczan, a jeszcze wśród przedwojennej arystokracji (odkąd handel przestał uchodzić za hańbiący) takowi się zdarzali. Po pierwsze dlatego, że na 6 mln obywateli polskich, którzy zginęli w trakcie wojny, aż 80 proc. stanowili mieszkańcy miast. Po drugie – dlatego, że te resztki, które wojnę przetrwały dobił stalinizm dekretami o nacjonalizacji majątku i walką ze spekulantami i handlarzami jako czynnikiem reakcyjnym.

Dr Piątkowski stawia tezę, że w Polsce nigdy nie było przedsiębiorców, a ci, co byli, byli celowo sprowadzonym z zagranicy przez szlachtę elementem antagonizującym społeczeństwo. Co do tego, że w Polsce kapitalizm wszczepiali obcokrajowcy zgoda, ale że tylko oni? To nadużycie. Dr hab. Tomasz Ochinowski z Uniwersytetu Warszawskiego zajmujący się badaniem historii polskiej przedsiębiorczości przekonuje, że, owszem, firmy zakładali często „szybko asymilujący się u nas cudzoziemcy, głównie Niemcy, Rosjanie, Żydzi, ale też Francuzi, czy Brytyjczycy”, ale „dynamicznie dołączali do nich Polacy, również znajdujący się wśród pionierów biznesu na naszych ziemiach”. Niestety, polskie firmy, które powstały przed 1939 r. nie miały okazji odżyć po 1945 r. i rozbudowywać swoich potęg. Tu znów zrobił swoje stalinizm.

Może więc dr Piątkowski ma rację, gdy mówi, że PRL uprzemysłowił i unowocześnił polskie społeczeństwo? Sądziłem, że złudzenia takie upadły w trakcie transformacji ustrojowej, gdy rynek ujawnił wartość polskiej gospodarki. W gospodarce zarządzanej planowo, w której ceny ustalane są odgórnie, a mechanizmy rynkowe funkcjonują szczątkowo, nie jest możliwa sensowna alokacja kapitału. W odniesieniu do PRL-u prawdziwe byłoby stwierdzenie, że z pomocą odgórnego planu i przymusu przekierował zasoby ludzkie i kapitałowe z rolnictwa do sektora przemysłowego. W strukturze gospodarki przemysłu było zatem więcej, ale nie znaczy to, że służył społeczeństwu tak, jak mógł najlepiej. Tymczasem w opowieści dr. Piątkowskiego słowo „uprzemysłowienie” stoi obok słowa „nowoczesność”, sugerując ocenę pozytywną. Nawiasem mówiąc, z jakimi sektorami gospodarki mamy największe problemy po 1989 r.? Czy nie np. z sektorem górniczym, a więc oczkiem w głowie peerelowskich notabli?

Kwestia „unowocześnienia społeczeństwa” przez PRL to także nadużycie. Do Polski po prostu musiały trafiać nowe idee, trendy, a nawet technologie, bo nie była odcięta od świata całkowicie. Nie była Koreą Północną. Unowocześnienie było zasługą dziur w systemie, a nie systemu. Warto też zwrócić uwagę, że państwo socjalistyczne może „działać” tylko wtedy, gdy otoczone jest państwami kapitalistycznymi. Pozwala to centralnym planistom odnosić swoje działania do „zagranicznych” wycen rynkowych.

Nie kołysać łódką

Wróćmy do najbardziej ogólnej tezy dr. Piątkowskiego, że rozwój gospodarczy poprzedzany był obaleniem władzy elit w wyniku „najczęściej zewnętrznej interwencji”. Jaki z tego wniosek?

Na szczęście badacz nie nawołuje to takowych interwencji. To dobrze. Przekonuje, że dzisiaj sposobem na rozwój krajów biednych jest strategia małych kroków. To również słuszna uwaga.

A co z tezą dr. Piątkowskiego, że wiadomo, co zrobić, żeby się rozwijać i trzeba tylko przekonać rządy ubogich państw, by rozwoju zechciały? Czy jednak ekonomiści z międzynarodowych instytucji takich, jak Bank Światowy czy Międzynarodowy Fundusz Walutowy naprawdę wiedzą, co jest warunkiem rozwoju? Niekoniecznie. Prof. William Easterly zauważa, że „większość ostatnich przypadków sukcesu to kraje, które nie otrzymały pomocy zagranicznej i nie spędzały dużo czasu w programach MFW. (…) Większość ostatnich katastrof świadczy o czymś odwrotnym – tonach pomocy zagranicznej i długim czasie spędzonym w programach MFW. (…) sukces jest możliwy bez kurateli Zachodu”. Prof. Easterly zwraca też uwagę, że rynkowe instytucje społeczne nie dają się implementować z zewnątrz, bo nie przypominają projektu domu, który można wybudować w dowolnej części świata. Każda z nich musi wyewoluować lokalnie, dopasowując się do lokalnego wzorca kulturowego. Easterly wyśmiewa różne pomysły MFW na podniesienie efektywności procesu reform i prawidłowego wykorzystania pożyczek, np. ideę kontroli koleżeńskiej, w ramach której państwa Afryki miały patrzeć sobie wzajem na ręce: „Dawcy pożyczek wprowadzają mechanizmy, których nigdy nie zastosowaliby u siebie. Czy rząd amerykański poddałby się ocenie koleżeńskiej Kanadyjczyków?”

Co w takim razie z wolą polityczną? Bez niej zmiany się nie odbędą? Z jednej strony tak – czy bez Deng Xiaopinga Chiny przyjęłyby kapitalizm? Pewnie nie. Ale czy Deng Xiaoping wprowadził reformy, bo był rynkowym radykałem? Również nie. Był to wymóg rzeczywistości. Kraj po rządach Mao był tak zdewastowany, że tylko poprawa ekonomiczna mogła dać władzy stabilność w dłuższym okresie. I wreszcie – czy to Deng Xiaoping zbudował dobrobyt Chin? Nie. Zrobili to Chińczycy, którym pozwolono działać. Prof. Easterly tak, jak dr Piątkowski popiera strategię małych kroków, ale odrzuca technokrację. Małe kroki to w jego optyce zmiana lokalna, indukowana przez lokalnych liderów, najczęściej przedsiębiorców, a nie polityków, czy urzędników. To wolność do działania na najniższym poziomie dla każdego, która bierze się z docenienia roli przedsiębiorczości dla bogacenia się. Nie istnieje żadne historyczne prawo, które kazałoby tę wolność wprowadzać siłą, czy zewnętrzną interwencją. Każda historia sukcesu ma swój unikatowy charakter, chociaż także masę podobieństw z innymi. To one właśnie wyprowadziły w pole dr. Piątkowskiego.

Na koniec jednak – żeby nie krytykować ekonomisty w czambuł – wypada się z nim zgodzić. Ma rację, gdy mówi, że „kraje stają się bogate nie dlatego, że rosną szybko przez krótki czas, ale dlatego, że rosną w dobrym tempie przez długi czas” i najlepszą polityką gospodarczą dla tych, które już się rozwijają, np. Polski, jest „nie kołysać łódką”.

(CC Pixabay)

Otwarta licencja


Tagi