Widma krążą nad Europą

Czy odradzający się nacjonalizm i tendencje autorytarne zagrażają Unii? Czy populiści i eurosceptycy mogą przejąć Europę? O społecznych, politycznych i ekonomicznych problemach Węgier, Polski i całej wspólnoty w korespondencji Bogdana Góralczyka i László Lengyela*.
Widma krążą nad Europą

Pokonanie Fideszu ma małą szansę powodzenia, jeśli do tego celu będą stosowane jego własne metody. Gdyby Donald Tusk próbował pokonać braci Kaczyńskich ich własnymi metodami, to do dzisiaj u władzy byłaby partia Kaczyńskiego.(CC BY-NC-ND Kancelaria Premiera)

Drogi Laci,

Dawno nie pisaliśmy do siebie. Szkoda. Czas zupełnie wywrócił realia, w których przyszło nam żyć, i na Węgrzech, i w całej Unii Europejskiej. Ani Węgry nie są już takie jak przed 2010 rokiem, ani Unia taka, do jakiej wchodziliśmy. Atakuje nas kryzys, doskwiera nam, a gdzie są kłopoty, tam rodzą się demony, jak podpowiada doświadczenie naszej europejskiej historii.

Na wschód od nas, na Ukrainie, a raczej na kijowskim Majdanie, są jeszcze marzenia o demokracji i europejskim dobrobycie, bo chyba nie o porządku, którego tam z własnego doświadczenia nie znają. Nie czują, ściśnięci we własnym rządzonym przez biedę, korupcję i gwałtowne rozwarstwienie kokonie, że po 2008 roku stało się jasne, iż promowany przez silnych na Zachodzie nurt neoliberalny – a nawet wręcz rynkowy fundamentalizm – został podważony i choć opiera się do dziś, stale przegrywa. A Europa socjalna – tak dumna z tej cechy – właśnie rozsypuje się z hukiem na naszych oczach.

Przyszedł kryzys, a wraz z nim pojawiła się nowa fala nacjonalizmów. Znowu znaleźli się politycy pragnący zbić polityczny kapitał i nabić własną kiesę na ludzkim nieszczęściu i zubożeniu. Widzimy tę nową kastę od Grecji i Cypru, przez cały basen Morza Śródziemnego, aż po Holandię (Geert Wilders) czy Finlandię (Timo Soini). Wszyscy podkreślają, że „walczą o swoje”, grając na narodowej nucie i obiecują gruszki na wierzbie, byle tylko powiększyć swój elektorat.

Nie oszukujmy się, UE w początkach 2014 roku nie jest w dobrym stanie. Wygląda na to, że mamy do czynienia z kilkoma nakładającymi się na siebie kryzysami. Chodzi nie tylko o ten najgłośniejszy – ekonomiczny, zarówno strefy euro, jak i państw, które mocno przekroczyły dopuszczalny w kryteriach z Maastricht limit deficytu budżetowego czy długu publicznego. Najgorsze jest to, że Europie brakuje wizji i silnego przywództwa. Patrząc z oddali, sprawiamy wrażenie dryfującego statku – bez busoli i azymutu. Jedni chcą unii bankowej, drudzy kategorycznie się jej sprzeciwiają; jedni są za zaciskaniem pasa, drudzy za dodrukowaniem pieniędzy; jedni – dziś już w mniejszości – nadal opowiadają się za ponadnarodową federacją, a inni – dziś głośniejsi – chcą wzmocnienia państw narodowych.

W tej chaotycznej szamotaninie wyłoniły się jeszcze dwa procesy pogłębiające niepewność. Technokratyczny (rewelacyjnie opłacany!) model zarządzania UE najwyraźniej się wyczerpuje pod wpływem coraz najbardziej niezadowolonej (najczęściej milczącej, pogrążonej w apatii i rezygnującej z głosowania) opinii publicznej zgadzającej się, iż mamy do czynienia z „demokratycznym deficytem”. To może się przełożyć nie tylko na rekordowo niską frekwencję w najbliższych wyborach do Parlamentu Europejskiego, lecz również na jego kolejny skład, zapewne bardziej eurosceptyczny niż kiedykolwiek dotąd.

Mamy w UE nowość: jeszcze jeden kryzys – aksjologiczny. Kryzys systemu wartości. Tu wzorcowym wręcz przykładem staje się „system Viktora Orbána”, zdecydowanie przeciwstawny liberalnej demokracji, którą po 2010 roku węgierski premier tak skutecznie rozmontował. Opowiada się on – już czynami, nie słowami! – za etatyzacją, centralizacją, silną władzą wykonawczą, a nie systemem równowagi i kontroli (checks and balances) bliskim promowanym przez UE kryteriom kopenhaskim.

Oto powód wypowiedzianych 27 lipca 2013 r. w Tusnádfürdö słów Viktora Orbána, który stwierdził:

– W ostatnich trzech latach doszedłem do wniosku, że to nie jest możliwe (wyjście z kryzysu – przyp. BG), albowiem instytucje unijne, zarówno Komisja, Parlament Europejski, jak również rada złożona z premierów i prezydentów, nie są zdolne do tego, by sformułować należyte odpowiedzi na historyczne wyzwania, jakie stoją teraz przed Europą.

Na tej podstawie doszedł do wniosku:

– Odpowiedzi takie mogą się narodzić tylko i wyłącznie w państwach narodowych.

Tym samym mamy dowód otwartego sprzeciwiania sie procesowi integracji, wychodzenia poza Unię. A przecież Orbán nie jest jedyny. U siebie w kraju się podoba, o czym świadczą sondaże, a swoje tezy głosi – jak dotąd – bezkarnie i przy milczącej aprobacie instytucji unijnych. Owszem, były jakieś debaty na temat Węgier w Parlamencie Europejskim czy w Radzie Europy, ale – jak wiemy – żadnych istotnych zmian nie przyniosły. Orbán nie zszedł z przyjętego po 2010 r. kursu.

Teraz zapewne wygra kolejne wybory. Prawdziwa gra toczy się tylko o to, jak wysoko, bo nieszczęsna opozycja, do niedawna rozproszona i miałka programowo, nie jest w stanie powstrzymać jego marszu, podobnie jak wcześniej nie zrobiły tego instytucje unijne.

Ten przykład może być zaraźliwy. Kto wie, czy po najbliższych wyborach nie będziemy świadkami odwrócenia tendencji. Słynny niegdyś pociąg ekspresowy nie przybędzie już z Warszawy na dworzec Keleti, chyba że w dniu 15 marca (w rocznicę wybuchu węgierskiego powstania z 1848 roku – przyp. red.), lecz odwrotnie – to ekspres z Budapesztu przybędzie do Warszawy, gdzie lider zwyciężającej w wielu ostatnich sondażach najsilniejszej partii opozycyjnej, Jarosław Kaczyński już od dawna głosi hasło: „przyjdzie jeszcze Budapeszt do Warszawy”.

Czy to możliwe? No cóż, Polska przeszła już przez eksperyment zwany „Czwartą Rzeczpospolitą”. W przeciwieństwie do rządów Orbána nie był skuteczny i długo służył później rządzącym jako straszak. Dziś jednak już tak nie jest. Kończąca właśnie studia i zagrożona bezrobociem młodzież radykalizuje się, a na dodatek nie pamięta z własnego doświadczenia tamtego eksperymentu z lat 2005–2007. Ona też coraz częściej stawia na państwo narodowe i silne rządy, bo akurat teraz są to synonimy. A całe społeczeństwo jest już zmęczone rządami Donalda Tuska. Czyżby to był taki środkowoeuropejski syndrom, że drugie kadencje nam nie wychodzą jak niegdyś węgierskim socjalistom? Zobaczymy, co będzie ze spodziewaną drugą kadencją Orbána…

Czy po 2015 r., czyli po następnych wyborach parlamentarnych, Budapeszt na pewno będzie w Warszawie? Może się tak stać, choć nie musi. Wchodzimy w decydującą fazę tej europejskiej i środkowoeuropejskiej gry. Za kim i za czym opowiedzą się Niemcy pod rządami nowej Wielkiej Koalicji? Za dalszą integracją, unią bankową i drogą do federalizmu czy też za międzyrządową współpracą silnych państw? Jaki kształt będzie miał nowy Parlament Europejski? Jak mocno będzie eurosceptyczny? Jak duże poparcie w nadchodzących wyborach otrzyma Viktor Orbán i jego system? No i pytanie najbardziej kluczowe z kluczowych: jak długo jeszcze potrwa kryzys?

Jedno staje się pewne: im dłużej Europa będzie pogrążona w kryzysie, im dłużej trwa recesja i zaciskanie pasa, tym silniejsi będą wszelkiej maści nacjonaliści i populiści. Trwa proces okrajania przywilejów i świadczeń, chociaż akurat nie dla biurokratów i polityków w Brukseli, co też wzburza opinię publiczną. Na dodatek wyłonił się w całej okazałości grzech pierworodny europejskiego projektu integracji: to, że był on dzieckiem elit, a nie narodów. Dlatego pojawili się politycy negujący elity i umizgujący się narodom. Są głośni i widoczni także w Warszawie.

Co będzie, jeśli ekspres z Budapesztu zatrzyma się na Dworcu Centralnym w Warszawie? Będziemy silniejsi jako kontynent? Wpłyniemy na sprawy światowe, jeśli Węgry to 0,20, a Polska 0,74 proc. globalnego PKB? Przeciwstawimy się skutecznie wschodzącym rynkom i nowym potęgom, jak Chiny, Indie czy grupa BRICS? Będziemy budowali demokrację czy raczej nieliberalne systemy zwane po prostu autokracjami?

Powołując się na polskiego klasyka, Henryka Sienkiewicza, warto zapytać: Quo vadis Europo, nie tylko Środkowa? Dokąd zmierzacie, Węgrzy i Polacy? Są to pytania jak najbardziej zasadne, gdy – parafrazując słowa innych klasyków, dziś niemodnych – widać, iż widmo krąży po Europie, widmo nacjonalizmu i populizmu. Kto postawi im tamę? Obawiam się, że nie dobrze opłacani i syci biurokraci w Brukseli. Trzeba przekonać własne społeczeństwa, że zaczynamy zmierzać w złym kierunku. Ale kto to zrobi, jeśli brakuje polityków gotowych iść właśnie w takim kierunku?

Bogdan Góralczyk

Drogi Bogdanie,

Od dawna czekałem na Twój list. Od 2009 roku z trwogą obserwowałeś przemiany na Węgrzech. Po tym, jak Viktor Orbán zdobył konstytucyjną większość, miałeś złe przeczucia. Z początku obawiałeś się o to, co Węgrzy zrobią ze swoim krajem, a teraz niepokoisz się o nasz wpływ na wydarzenia w Polsce. Przede wszystkim zaś boisz się o Europę.

W swoim liście kreślisz smutny obraz: duch nacjonalizmu i populizmu krąży po gnębionej różnorodnymi kryzysami Europie, jest obawa, że „ekspres z Budapesztu przybędzie na dworzec Centralny w Warszawie”. Nie śmiem twierdzić, czy tak będzie, czy nie. Ja widzę to inaczej, co wynika z  innego punktu widzenia, a także nadziei, że chodzi tylko o odosobnione węgierskie widmo.

Ostrożnie chciałbym zwrócić ci uwagę, że już wielokrotnie ogłaszano koniec Europy – rozpad europejskiej federacji, a ona wciąż żyje i rozrasta się. Kraje i ich obywatele, przyznaję, może i z nie do końca wyjaśnionych przyczyn, pragną być w Europie, co więcej, chcą należeć do strefy euro. Nikt z niej nie wyszedł. Co istotniejsze, głoszony od 2008 roku upadek euro zszedł z tytułowych stron gazet. Kraje południa Europy powoli i stopniowo wychodzą z ostrego kryzysu. Północ i zachód Europy, od wysp brytyjskich po kraje Beneluksu i Skandynawię, od Niemiec i Austrii do państw bałtyckich, mogą się pochwalić konkurencyjnymi gospodarkami i dobrą obsługą zadłużenia w tej epoce globalizacji, a obecnie mają rządy wybrane większością głosów. W tych krajach również krążyło widmo populizmu i nacjonalizmu, ale w żadnym nie znalazło ono miejsca w otoczeniu rządu. Ani w Holandii, ani w Finlandii nie rządzą skrajni nacjonaliści. Tamtejsze napięcia są wywoływane tym, że wyborcy w tych krajach, które są płatnikami netto do budżetu Unii, sądzą, że to narodowe państwo i waluta czy też rozwinięta wspólnota lepiej służą ich interesom i wartościom niż współpraca z zadłużonymi, niekonkurencyjnymi, nieszanującymi swoich interesów oraz wartości krajami Europy Południowej i Wschodniej.

O sile europejskiej federacji świadczy fakt, że kryzys, który gdzie indziej prowadził do handlowych wojen i rozłamów takich jak wojna secesyjna w Ameryce czy rozpad federacji jugosłowiańskiej, tym razem pokojowo, nawet jeśli powoli, to jednak ma się ku końcowi. Również w krajach południa i wschodu Europy, które po gospodarczym krachu wpadły w poważny kryzys społeczno-gospodarczy – Portugalii, Grecji, Włoszech czy Bułgarii –  udało się uniknąć wojny domowej. Nigdzie też nie narodziły się dyktatury, nie doszły do władzy widma populizmu i nacjonalizmu. Wszystkie te kraje przyjęły normy UE oraz MFW dotyczące zarządzania kryzysem. Francja, Polska, Czechy, Słowenia i Słowacja znalazły się między tymi dwiema strefami. Miały i nadal mają szanse na bezpośrednie wejście do północno-zachodniego bloku, ale na drodze stoją im błędne reakcje ich elit.

Piszesz o podwójnym widmie populizmu i nacjonalizmu, do którego ja dodałbym  jeszcze inne: korupcję i nieudolność rządów. Przyznajmy, że zdolność do rządzenia oraz czyste ręce są takim samym warunkiem pomyślnego wyjścia z kryzysu jak przezwyciężenie zagrożeń ze strony populizmu i nacjonalizmu. Zdolność do rządzenia to mieszanka polityki, gospodarki i kwestii społecznych, a bez wykluczenia korupcji nie ma wyjścia. Rządy państw północno-zachodnich już przyrządziły swoje koktajle i nie kradną – tym zdobyły zaufanie. W krajach pośrednich coś nie gra: francuscy socjaliści nie potrafią rządzić, choć nie kradną, polska centroprawica daje radę rządzić, ale kradnie. Południowo-wschodni Europejczycy byli w większości skorumpowani oraz niezdolni do rządzenia, obecnie zaczynają powstawać rządy zdolne do władzy i o stosunkowo czystych rękach.

Powodem przedłużania się kryzysu europejskiego jest to, że udane konstrukcje narodowe nie odpowiadają konstrukcjom europejskim. Angela Merkel i jej wyborcy są przekonani, że jedynym wyjściem jest przyjęcie niemieckiego modelu na szczeblu europejskim, podobnie jak David Cameron i brytyjscy wyborcy stawiają wyłącznie na model brytyjski. Problem w tym, że rządy reprezentujące modele narodowe nie potrafią dojść do porozumienia i utknęły pomiędzy barierami reprezentowanymi z jednej strony przez interesy i poglądy sprzed kryzysu, a z drugiej wywodzącymi się z konsensusu z Maastricht i Lizbony.

Z tego też powodu koktajl, który przyszło nam wypić w czasie zarządzania kryzysem, ma zły smak, działa powoli i wywołuje wiele skutków ubocznych. Mimo to twierdzę, że Europa ma już kryzys za sobą. Nie będzie skrajnych dyktatur. Do władzy nie dojdą siły nacjonalistyczne i populistyczne. W Parlamencie Europejskim nie zasiądą w większości przedstawiciele skrajnych partii. Cztery siły: konserwatywna prawica, socjaliści, liberałowie oraz frakcja Zielonych wspólnie zyskają nad nimi wyraźną przewagę.

Powołany w 2010 roku węgierski rząd stworzył polityczną, gospodarczą i społeczną miksturę, która w małej dawce powoduje chorobę, w średniej wywołuje paraliż, a we wmuszonej w państwowy organizm pełnej dawce prowadzi do śmierci. Konsekwentnie jest populistyczny i nacjonalistyczny, skorumpowany i niezdolny do rządzenia. Obecnie jest to jedyny antyeuropejski i antyunijny system w UE. Takie samotne widmo. Na wszystkie kraje Europy Środkowej i Wschodniej mają wpływ tradycje historyczne, a podczas kryzysu dodatkowo wpływa na nie autorytatywny model rosyjski oraz rosyjskie próby rozszerzenia własnej strefy wpływów. Specyficzny węgierski system to nie tylko efekt rozczarowania rozwojem sytuacji po zmianie systemu, lecz również stuletniej tradycji antydemokratycznej oraz dziesięcioletniej populistycznej i nacjonalistycznej polityki Partii Obywatelskiej – Fideszu, a także siły przyciągania systemu Putina, „wiatru ze wschodu” oraz gniewu wobec Europy.

Węgry już na przełomie wieków zeszły z tego nurtu, który wcześniej uczynił je krajem reform i członkiem UE. Zarówno zmęczone reformami społeczeństwo, które coraz gorzej znosi narastające różnice w majątku i dochodach oraz trudności związane z doganianiem innych krajów, jak i elity, które poza ramami UE  znają swoją rolę i są konkurencyjne, a w ramach UE niepewne, wspólnie okazały się niezdolne do kontynuowania zrównoważonego wzrostu, rozbudowy państwa prawa oraz zajmowania należytej roli w Europie. Polityczna elita, dążąc do urzeczywistnienia nacjonalistycznej, socjalno-populistycznej polityki, zbudowała demokrację wodzowską. Przeszliśmy ze ścieżki zrównoważonego wzrostu na drogę niezrównoważoną, finansowaną z zadłużenia. Już przed 2010 rokiem zaczęła się centralizacja, rozbudowa państwa rozstrzygającego o wszystkim oraz ograniczanie instytucji państwa prawa. Podnoszenie pozycji Węgier od połowy lat 60. XX w. zajęło ponad 30 lat, a do jej upadku wystarczyło zaledwie kilka. W 2008 roku, w chwili wybuchu globalnego kryzysu, węgierskie społeczeństwo było już poważnie zadłużone, źle rządzone, pogrążone w głębokim kryzysie i miało skorumpowane i pozbawione wiarygodności rządy.

Drogi Bogdanie, w trakcie minionych lat zastanawialiśmy się, czy już od jesieni 2006 r. węgierskie społeczeństwo „zwariowało”, czy też „ma skórę jak nosorożec” i czy trzeba się bać własnego narodu, albowiem polityczna manipulacja mniejszości i politycznych elit wywołuje w węgierskim społeczeństwie zamęt. Ja cały czas sądziłem (i dzisiaj też tak myślę), że mało brakowało, aby węgierscy wyborcy zwariowali, gdyż górę wzięły nacjonalistyczne i populistyczne krzywdy i gniew. Ten proces rozpoczął się w okresie wyborów w 2002 roku, miał tendencję wzrostową i wielki przypływ podczas „socjalnego referendum” w 2008 roku (gdy głosowano za ulgami socjalnymi, a na niekorzyść budżetu). Ale od tamtej pory i od bezwzględnego zwycięstwa Fideszu w 2010 roku, mimo działalności partii Jobbik, jesteśmy świadkami odpływu.

Wykorzystując przypływ, sformowany w 2010 roku rząd świadomie zbudował na wzór własnej partii z dominującym w niej liderem pretoriański system polityczny z autorytarnym wodzem, rozmontowując państwo prawa oraz system równowagi i kontroli. W takim systemie kieruje polityczny przywódca i jego bezpośrednie otoczenie, wykorzystując parlament jako koło napędowe, wyłączając centralne i lokalne mechanizmy administracyjne i instytucje porządku konstytucyjnego. Na te potrzeby stworzył mieszankę polityki gospodarczej zwanej „nieortodoksyjną”, która opiera się na opodatkowaniu sektora usług, przede wszystkim międzynarodowych przedsiębiorstw i instytucji finansowych, ale też na konsumpcji źródeł rozwoju, centralnym ustalaniu cen i płac czy ograniczaniu rynkowej konkurencji.

Przez to, że z sektora usługowego, szkolnictwa i służby zdrowia wycofano siłę roboczą, odcięto je od źródeł, odebrano prestiż i skazano kraj na trwałe opóźnienie. W tym szybko rozwarstwiającym się społeczeństwie główną rolę odgrywa przegrupowanie majątków i dochodów oraz dostępu do usług. Odbywa się to poprzez odebranie ich 2/3 społeczeństwa i przekazanie zasobów znajdującej się ponad nimi klasie wyższej i średnio wyższej, zajmującej pozycje kierownicze 1/3 społeczeństwa, nawet za pomocą wykluczenia wszystkich przeciwnych grup.

Masz rację, tę władzę najlepiej wzmacnia słabość opozycji. Główną przyczyną tej słabości jest skażenie modelem Fideszu, bowiem większość przeciwników tej partii za prawdziwie udany uważa fideszowski model partii, przywództwa i kampanii i lepiej lub gorzej stara się je powielać, grać według tego scenariusza. Dzisiaj partie opozycyjne – od socjalistów, poprzez ugrupowanie Możliwa Jest Inna Polityka (LEMP), po Koalicję Demokratyczną (DK) – są partiami z autorytarnym liderem, w których wszystkie źródła materialne, a także kontakty międzynarodowe i z mediami skupione są w rękach lidera. Poza partiami wykluczona jest swobodna dyskusja, autonomiczne formowanie interesów i wartości. Jedynym wyjątkiem jest ugrupowanie Razem 2014 byłego premiera Gordona Bajnaiego, ale nie wie ono, jak ma postępować z tą swoją miękką skłonnością do kompromisów i samoograniczającą się postawą pomiędzy siłami w każdej chwili gotowymi do walki i pokazu siły.

Pokonanie Fideszu ma małą szansę powodzenia, jeśli do tego celu będą stosowane jego własne metody. Gdyby Donald Tusk próbował pokonać braci Kaczyńskich ich własnymi metodami, to do dzisiaj u władzy byłaby partia Kaczyńskiego.

W ostatnich dniach węgierska opozycja zawiązała koalicję wyborczą. Wynik wyborów jest absolutnie nieprzewidywalny. Fidesz już raczej nie zdobędzie 2/3 głosów. Może też być tak, że nastrój zmian doprowadzi partie opozycyjne do zwycięstwa przeciwko samym sobie. Jedno jest pewne: bez korzystania z państwowych rezerw oraz nadużyć władzy pretoriański system z autorytarnym liderem oraz tzw. nieortodoksyjna polityka gospodarcza kraju nie będą mogły być kontynuowane. Nie wiem kiedy, nie wiem jak, ale pozbawiony rezerw samobójczy mechanizm zatrzyma się. System, który liczył na wieczne trwanie, rozpadnie się. Duch Berlusconiego, Erdogana, Janukowycza, Kaczyńskiego oraz Orbána nie krąży po Europie. On się tylko snuje po prowincjach.

László Lengyel

*László Lengyel

Ekonomista, jeden z najbardziej znanych węgierskich publicystów politycznych i ekonomicznych. Jest dyrektorem niezależnego Instytutu Badań Finansowych w Budapeszcie.

Bogdan Góralczyk

Politolog, dyplomata, sinolog, autor m.in. książek o węgierskiej transformacji.

OF

Pokonanie Fideszu ma małą szansę powodzenia, jeśli do tego celu będą stosowane jego własne metody. Gdyby Donald Tusk próbował pokonać braci Kaczyńskich ich własnymi metodami, to do dzisiaj u władzy byłaby partia Kaczyńskiego.(CC BY-NC-ND Kancelaria Premiera)

Otwarta licencja


Tagi