Autor: Ignacy Morawski

Ekonomista, założyciel serwisu SpotData.

A gdyby Włochy znowu miały lira…

Prawa ekonomii jasno wskazują, że strefa euro może przetrwać, a  kryzys można rozwiązać instrumentami dość standardowymi. Historia nie prowadzi do tak optymistycznych wniosków. Wiele rozwiązań, które trzeba wprowadzić, żeby uratować strefę, w przeszłości nie działało. Kogo więc lepiej słuchać: ekonomisty czy historyka?
A gdyby Włochy znowu miały lira...

Statystyczny mieszkaniec Italii musiał pożegnać się z lirami w 2002 r. (CC BY-NC-ND lucias_clay)

Był 1981 rok. Europa bardzo powoli wychodziła z kryzysu gospodarczego lat 70., wzrost PKB przyspieszał, od dwóch lat funkcjonował Europejski System Monetarny, zmuszający poszczególne kraje do utrzymywania stabilnych kursów swoich walut wobec tzw. ECU. Włoska gospodarka rozwijała się w coraz szybszym tempie, wywołując wzrost kosztów pracy, inflacji, wolumenu importu i deficytu handlowego. W elitach biznesowo – politycznych ukształtowały się dwa obozy, oferujące odmienne recepty na spadającą konkurencyjność Włoch.

Znani włoscy przedsiębiorcy na czele z Carlo De Benedettim (właściciel wielkiego koncernu medialnego oraz firmy Olivetti) i Giovannim Agnellim (Fiat) naciskali na dewaluację lira – wówczas włoskiej waluty. Uważali oni, że dewaluacja zwiększy konkurencyjność Włoch na rynkach globalnych i pozwoli utrzymać wzrost gospodarczy.

Wprawdzie bank centralny musiał utrzymywać stabilny kurs lira, jednak na mocy porozumień międzynarodowych można było zmienić obowiązujący parytet. Takiemu rozwiązaniu sprzeciwiali się jednak szef banku centralnego Carlo Azeglio Ciampi i minister gospodarki Filippo Pandolfi. Uważali oni, że należy przede wszystkim ograniczyć koszty produkcji w kraju oraz zacieśnić politykę fiskalną. W ten sposób udałoby się odzyskać konkurencyjność bez destabilizacji kursu.

Kto mógł wygrać starcie potężnych magnatów przemysłowych i technokratów w kraju tak niestabilnym politycznie (rząd zmieniał się średnio co rok)? Odpowiedź jest dość prosta: magnaci, posiadający na dodatek w rządzie niemałe wpływy. Ze względu na naciski polityczne, 22 marca 1981 r. włoskiemu rządowi udało się wynegocjować 6-proc. dewaluację lira. A to był tylko początek. Do 1987 r. włoska waluta została zdewaluowana wobec ECU następne sześć razy, łącznie o ok. 20 proc.

Pokolenia przyzwyczajone do dewaluacji

Epizody lat 80. nie były bynajmniej wyjątkowe. Lir osłabiała się zarówno w latach 70. jak i 90. A wcześniej również w latach 40., tuż po II wojnie światowej. Kiedy spojrzy się na historię lira od 1918 r. to widać, że z przerwami na okres międzywojenny i okres tzw. systemu Bretton Woods, była walutą słabą. Dla Włochów reakcja na utratę konkurencyjności opierała się na dewaluacji waluty. Cięcie kosztów pracy zawsze było zbyt trudne politycznie.

Nie inaczej było z niektórymi innymi walutami europejskimi. Do dewaluacji wielokrotnie odwoływali się też m.in. Francuzi, czy Belgowie. Choć obecnie te kraje nie znajdują się w samym epicentrum kryzysu zadłużeniowego, to np. we Francji żywe są wspomnienia dość upokarzających dewaluacji franka wobec marki niemieckiej w latach 80. Wzbudza to niechęć do polityki silnej waluty prowadzonej przez Niemcy. To jednak Włochy są najbardziej jaskrawym przykładem europejskich problemów z siłą rodzimej waluty.

Teraz nadszedł kolejny bardzo głęboki kryzys. Włochy są krajem utraconej konkurencyjności, przede wszystkim wskutek zbyt wysokich kosztów pracy, ale również ze względu na niską innowacyjność, sztywne regulacje rynków pracy, produktów i usług. Jednak tym razem nie mogą odwołać się do dewaluacji lira, z dość oczywistego powodu – lira już nie ma. Jest za to euro, które jest używane we Włoszech, Hiszpanii, Niemczech i innych 14 krajach Europy. Sprawia to, że cen produktów z Włoch czy Hiszpanii nie można obniżyć poprzez zmianę kursu waluty. Trzeba to uczynić poprzez cięcie kosztów pracy, coś, czego Włosi nigdy nie potrafili robić.

Co gorsza, problem utraconej konkurencyjności niektórych krajów stał się problemem całej strefy euro. Jeżeli kraje te nie odzyskają potencjału wzrostu gospodarczego, ich rządy nie będą mogły uzyskać strumienia pieniędzy potrzebnego do obsługi długu publicznego. Włochy i Hiszpania zbankrutują, jeżeli ich PKB nie przyspieszy. A jeżeli zbankrutują, to na krawędzi upadku stanie europejski system bankowy. To zaś nieuchronnie będzie musiało prowadzić do potężnej recesji, podobnej do tej z 2008 r., a możliwe nawet, że do tej z lat 30. XX wieku. Strefa euro nie będzie miała w takich okolicznościach szans na przetrwanie.

Jak zostanie rozwiązany ten problem? Tu dochodzi do starcia ekonomii i historii. Ekonomista w cięciu kosztów pracy widzi naturalny mechanizm gospodarczy. Kiedy Włochy i Hiszpania zaczną liberalizować rynki pracy, obniżać koszty produkcji, inwestorzy to dostrzegą, uwierzą w odzyskanie przez te kraje konkurencyjności i powrócą na tamtejsze rynki obligacji. Wtedy kryzys zostanie złagodzony, gospodarki będą przechodziły trudne dwa lub trzy lata, ale widmo bankructwa zostanie zażegnane.

Historyk przyzna mu rację, ale jednocześnie wzruszy ramionami i zapyta: co z tego? Obywatele to nie makroekonomiści. Jeżeli dwa pokolenia przyzwyczaiły się do dewaluacji, to czy trzecie pokolenie zaakceptuje inny, znacznie trudniejszy, sposób wychodzenia z kryzysu? Na razie – jak przekonywał były premier Włoch Silvio Berlusconi – „nie ma kryzysu, bo restauracje są pełne“. Co się jednak stanie, kiedy restauracje opustoszeją, kiedy „dolce vita“ (słodkie życie) stanie się „vita dura“ (ciężkie życie)? A redukcja kosztów pracy w krótkim okresie właśnie do tego doprowadzi.

Różne lekcje historii

Pytanie o wewnętrzną dewaluację, bo tak nazywa się proces odzyskiwania konkurencyjności poprzez cięcie kosztów pracy, rozgrzewa ekonomistów i nie tylko. Do takiej dewaluacji dochodziło w historii wielokrotnie, na przykład przeszły ją Niemcy na początku XXI w. Jednak Niemcy – odpowie historyk – to kraj od 50 lat przyzwyczajony do silnej waluty i kontroli kosztów pracy. Wzrosły one znacząco w latach 90. wskutek wymiany marki wschodniej na zachodnią w stosunku 1:1, co miało podłoże polityczne (chciano dać Niemcom Wschodnim taki sam standard życia), ale było sprzeczne z logiką gospodarczą (wydajność pracy na Wschodzie była wielokrotnie niższa). W latach 2000. doszło jednak do ograniczenia tych kosztów, dzięki czemu Niemcy znów stały się najbardziej konkurencyjną gospodarką strefy euro.

Nie wszystkie kraje mają jednak tak dobre doświadczenia z dewaluacją wewnętrzną jak Niemcy. Ponadto, trudno nie dostrzec, że Niemcy przeprowadzały reformy strukturalne w okresie, kiedy globalna gospodarka była w bardzo dobrej kondycji. Mogły dzięki temu znacząco zwiększyć eksport, co pomogło społeczeństwu unieść koszty reform. Mogły dokonać wewnętrznej dewaluacji, ponieważ Południe Europy przeżywało wewnętrzną rewaluację (wzrost kosztów pracy).

Starcie ekonomii z historią najlepiej jednak widać w sporze o doświadczenia Łotwy, która przeprowadziła w 2009 r. potężną dewaluację wewnętrzną. Koszty pracy zostały ścięte o ok. 20-30 proc., a PKB obniżył się o 25 proc. Kraj cofnął się w rozwoju o wiele lat, choć dzięki temu mógł utrzymać stabilny kurs waluty, a w 2010 r. jego PKB zaczął znów powoli rosnąć. Znany szwedzki ekonomista Anders Aslund stwierdził, że Łotwa powinna stać się przykładem dla innych krajów Europy, jak podjąć trudne reformy strukturalne w warunkach stabilnego kursu nominalnego. Jego zdaniem nad Bałtykiem można znaleźć nadzieję, że projekt europejski ma szansę przetrwać.

W tym momencie „wkraczają“ jednak argumenty historyczne. Nouriel Roubini twierdzi, że Łotwa nie może być żadnym przykładem dla krajów strefy euro, ponieważ „gotowość polityczna na pot i łzy, tylko po to, żeby uniknąć wpadnięcia w ramiona rosyjskiego niedźwiedzia, była nieograniczona“. Roubini ewidentnie przesadza, twierdząc, że ewentualna dewaluacja nominalnego kursu łata i kryzys bankowy mogłyby doprowadzić do wejścia Łotwy w rosyjską sferę wpływów, jednak linia jego argumentacji jest zrozumiała.

Kraje bałtyckie, podobnie zresztą jak inne państwa Europy Środkowej i Wschodniej, przeszły w ostatnich dwóch dekadach potężne wyrzeczenia gospodarcze, aby wydostać się zza żelaznej kurtyny i zintegrować z Unią Europejską. Dwa pokolenia obywateli pamiętają puste pułki, galopująca inflację, a później potężne bezrobocie. Jan Winiecki, obecnie członek Rady Polityki Pieniężnej, mówił, że społeczeństwa Europy Środkowo Wschodniej przyzwyczajone są do „piekła komunizmu i czyśćca transformacji“.

Obywatelom Europy Zachodniej takie doświadczenie nie są jednak znane. Dla nich reformy wymagające krwi, potu i łez są – w wielu przypadkach – nie do przyjęcia. Na razie jeszcze tego nie widać, ale kiedy włoski rząd zacznie liberalizować rynek pracy, kiedy w Hiszpanii dojdzie do likwidacji przywilejów socjalnych pracowników (np. indeksacja płac do inflacji), ryzyko gwałtownych i masowych protestów szybko wzrośnie. Jednocześnie oba kraje nie mogą liczyć na zewnętrzny impuls popytowy – globalna gospodarka zwalnia. Czeka je zatem recesja i dalszy wzrost bezrobocia.

Nie wykluczone, że przyciśnięte do ściany, społeczeństwa te zaakceptują głębokie reformy, a gospodarki odzyskają w końcu potencjał wzrostu. Południe Europy przejdzie swoją transformację, inną ale do pewnego stopnia też trochę podobną do tej, jaką Europa Środkowa przeszła w latach 90. Oby ten mechanizm zadziałał.

Nie wykluczone jednak, że to historyk będzie miał rację. Może po prostu spór ekonomii i historii sprowadza się do tego, co być powinno, a co być może.

Autor jest ekonomistą PBP Banku, publicystą

Statystyczny mieszkaniec Italii musiał pożegnać się z lirami w 2002 r. (CC BY-NC-ND lucias_clay)

Otwarta licencja


Tagi


Artykuły powiązane

Niech dopłynie wreszcie euro do Bugu

Kategoria: Analizy
Na mapie Europy widać podział na Zachód z euro w obiegu i środkowo-wschodnie peryferia z własnymi walutami. O ile nie zdarzy się w świecie coś nie do wyobrażenia, euro sięgnie jednak w końcu Bugu, choć niewykluczone, że wcześniej dopłynie do Dniepru.
Niech dopłynie wreszcie euro do Bugu