Krugman, diagnozując przyczyny kryzysu, pomija znaczące zjawiska

Amerykański ekonomista prof. Paul Krugman uważa, że obecny kryzys gospodarczy położył kres ekonomii liberalnej. Wolny rynek się nie sprawdził, dlatego potrzebna jest nowa ekonomia.  A prof. Stanisław Gomułka odpowiada nobliście: Trochę pokory, panie Krugman, trochę pokory. Jeśli nowa ekonomia ma polegać na większej roli rządów w gospodarce, to pamiętajmy, że urzędnicy też robią błędy.

Czy to rewolucja? A może raczej kontrrewolucja w naukach ekonomicznych? Paul Krugman w swym obszernym artykule dla „The New York Times” „How did economists get it so wrong” podważył wszystkie obowiązujące przez ostatnie dekady reguły i modele ekonomiczne

Tekst Krugmana przeczytałem z dużym zainteresowaniem. Znam i cenię tego ekonomistę. To, co tam napisał krytycznego o ekonomii jako nauce, nie jest dla mnie wielkim zaskoczeniem. O ograniczeniach w teorii ekonomii wszyscy ekonomiści wiedzą i mówią od wielu lat. Ale równocześnie Krugman, diagnozując przyczyny obecnego kryzysu, pomija znaczące zjawiska.

To tak, jakby Pan powiedział, że Krugman w swych wywodach jest nieuczciwy, a przynajmniej nie dość rzetelny.

Zacznijmy od fundamentalnych zasad ekonomii klasycznej, które podważa. Błędne jest jego twierdzenie, że ekonomiści nie byli świadomi, że te zasady w czystej postaci nie opisują dokładnie rzeczywistości. Byli świadomi. Co jednak nie znaczy, że te zasady są dziś martwe czy mało przydatne.

Pierwsza zasada ekonomii klasycznej mówi, że zachowania głównych aktorów rynku, przedsiębiorstw i gospodarstw domowych, są racjonalne. Oznacza to tyle, że przedsiębiorstwa dokonują wyboru tego, co produkować, jak produkować i ile produkować, kierując się maksymalizacją zysków. Natomiast gospodarstwa domowe decydują o tym, co kupić i ile pracować (bo z pracą związane są dochody, które mają finansować zakupy), maksymalizując swoje zadowolenie. Działania obu stron są ze sobą powiązane. I jedni, i drudzy maksymalizują coś spośród pewnego zbioru alternatywnych możliwości. Mają wiedzę o tych możliwościach  i ich decyzje są racjonalne w tym sensie, że mają na celu maksymalizację efektów.

W praktyce nie wszystkie przedsiębiorstwa muszą zawsze maksymalizować zyski. Ale te, które tego nie robią systematycznie, przegrywają  i znikają. Także gospodarstwa domowe nie  zawsze  wiedzą, co  jest dla nich najlepsze, ale ich decyzje nie powinny być w sposób systematyczny i znaczący suboptymalne.

Druga zasada mówi, że rynki są  doskonale konkurencyjne i w rezultacie zyskowność kapitału jest taka sama niezależnie od rodzaju produkcji. Ta zyskowność jest tzw. uzasadnioną zyskownością, czyli inaczej mówiąc, czysty zysk równa się zero. Nie występują nadwyżkowe zyski. Jeśli takie się pojawią, to pojawią się też nowi producenci, którzy obniżając ceny swoich produktów je zniwelują. Nie ma też strat, bo gdy są straty, to te przedsiębiorstwa znikają. Oczywiście zdajemy sobie doskonale sprawę z tego, że w praktyce występuje duże zróżnicowanie zyskowności między przedsiębiorstwami i duża zmienność zyskowności w czasie.

I trzecia zasada.  Ceny są doskonale elastyczne. Jeśli pojawia się np. nadwyżka podaży nad popytem, to ceny spadają. I mogą spadać bardzo gwałtownie, tak że wartość podaży (cena razy ilość) równa się wartości popytu (cena razy ilość) w każdym momencie czasu.

Te trzy podstawowe zasady klasycznej ekonomii zostały przejęte przez współczesną teorię ekonomii. Na ich fundamencie ekonomiści próbują znaleźć np. funkcje popytu na różne dobra. Funkcja popytu – ilość towaru, który chcą mieć gospodarstwa domowe – jest funkcją cen i dochodów. Te funkcje ekonomiści określają na podstawie jednej z tych zasad – że gospodarstwa maksymalizują jakiś indeks użyteczności (utility index). Bez znajomości tego indeksu i bez tej zasady nie potrafimy teoretycznie znaleźć funkcji popytu. Podobnie nie potrafilibyśmy też znaleźć funkcji popytu na półfabrykaty, zatrudnienie czy nakłady kapitałowe producentów.

Ale Krugman twierdzi, że te założenia niewiele mają  wspólnego z realnym światem. Że nadmierna wiara ekonomistów w racjonalność działań aktorów rynku, w samoregulację  mechanizmów rynkowych doprowadziła właśnie do kryzysu.

Żeby zbudować teorię ekonomiczną, która pozwoli badać poszczególne zjawiska, trzeba przyjąć jakieś założenia. Szczególnych przypadków są tysiące, dlatego musimy mieć teorię ogólną, o której wiemy, że jest nierealistyczna, ale nie wiemy dokładnie, w jakim stopniu ona odbiega od rzeczywistości. Nie możemy budować całościowej teorii ekonomii jako wielkiego zbioru przypadków szczególnych.

Zgadzam się z Krugmanem, że nie jest tak, iż konkurencja jest zawsze doskonała, a rynki świetnie funkcjonują. Oczywiście, rynki mają wady, czasem bardzo poważne, a wiedza konsumentów i producentów o możliwych wyborach jest niepełna, czasem niewielka. Ale Krugman niewiele mówi o błędach rządów i banków centralnych, które przyczyniły się ostatnio do kryzysu. Bo prócz gospodarstw domowych i przedsiębiorstw mamy także biurokratów. Ponadto oprócz dóbr prywatnych mamy  dobra publiczne i tzw. merit goods. Wiemy też od dawna, że występują skutki uboczne (externalities) decyzji przedsiębiorstw i gospodarstw domowych, zarówno pozytywne, jak i negatywne. I dlatego jest miejsce na podatki albo na subsydia. Ale rządy i banki centralne też mają ograniczoną wiedzę, w swoich działaniach mogą same być źródłem niestabilności. I o tym Krugman nie pisze. A na to ekonomiści zwracają uwagę już co najmniej od czasów Adama Smitha.

Prawie 10 lat temu Alan Greenspan i FED swoją polityką monetarną, nadmiernym i zbyt długotrwałym obniżaniem stóp procentowych, doprowadzili po części do obecnego stanu niestabilności. Tę procykliczność polityki monetarnej  wzmocniła znacząco  mocno ekspansywna polityka fiskalna rządu Georga Busha i Kongresu.

Krugman wspomina o tym incydencie…

… ale nie zwraca uwagi na konsekwencje decyzji FED, które przyczyniły się do powstania  bańki kredytowej na rynku nieruchomości. A więc nie irracjonalność gospodarstw domowych czy przedsiębiorstw, tylko działania finansowej instytucji centralnej, jaką jest Rezerwa Federalna, mogły zakłócić funkcjonowanie rynku. Wprowadzając błędną informację, że przez długi czas możemy mieć niskie stopy procentowe. Gospodarstwa domowe  zapożyczały się bardziej niż powinny. W Azji Południowo-Wschodniej mieliśmy do czynienia z podobną sytuacją w latach 90. XX w. – polityka stałych kursów walutowych w takich państwach, jak Indonezja, Tajlandia i kilku innych, była zachętą do nadmiernego pożyczania przez sektor prywatny za granicą. Usztywniony kurs dolara to jeden ze sposobów zakłócania działania rynku. Potem musieliśmy przejść na bardziej elastyczny sposób wyceny walut, zwiększyć ryzyko kursowe, przypomnieć gospodarstwom domowym i przedsiębiorstwom o jego istnieniu.

Innym elementem destabilizującym może być błędna polityka fiskalna, na co zwracał uwagę Milton Friedman. Polega ona na tym, że rządy wydają więcej tuż przed wyborami. Budżety wyborcze  tworzą nowy cykl koniunkturalny, który nazywa się nawet politycznym cyklem gospodarczym.

I cały ten obszar Krugman przemilcza. Nie mówi o potencjalnie destabilizującej roli instytucji centralnych – tego trzeciego aktora. Mamy w rzeczywistości do czynienia nie tylko z wadami rynku, ale i z błędami tych instytucji, rządów i banków centralnych.

Co by nie doprowadziło do obecnego krachu, fundamenty ekonomii klasycznej, według Krugmana, skruszały. I obnażył to jak nigdy wcześniej obecny kryzys. Czy rzeczywiście to ostatnie tąpnięcie na rynku jest wyjątkowe, przełomowe?

O tym Krugman jest przekonany. Wielki kryzys lat 30. był zjawiskiem wyjątkowym pod względem skali. W USA nastąpił spadek PKB o prawie trzydzieści  procent, mieliśmy masowe bezrobocie. Skala makrokryzysów w okresie po II wojnie światowej była czasem duża, ale jednak znacznie mniejsza – spadek PKB wynosił zwykle między 1 a 10 procent. Ale nigdy nie było to 30 procent jak w latach 30. To było zjawisko unikalne w historii kapitalizmu.

Obecny kryzys nie jest unikalny. Przecież  tych kryzysów makrofinansowych obejmujących jeden lub kilka krajów, ale nie bardzo głębokich,  zdarzyło się wiele w okresie powojennym.  Ktoś policzył, że było ich już około 150.

Ale tych wielkich było znacznie mniej.

Tak, to prawda. Były to narodowe kryzysy obejmujące całe kraje. Kryzys makrofinansowy zawsze dotyczy obszaru całego państwa. Tak było w Argentynie, Brazylii, Rosji, na Dalekim Wschodzie i w innych miejscach na świecie. A 12 lat temu miał miejsce kryzys w Japonii. Też doszło do załamania zaufania między instytucjami finansowymi. I konieczne było dofinansowanie tych instytucji przez japoński bank centralny i japoński rząd, a skala tej pomocy (w stosunku do PKB) była zbliżona do tego, co dziś asygnują kraje zachodnie. W  japoński sektor finansowy wpompowano 400, 500 mld dol.  Dwanaście lat temu w relacji do PKB były to pieniądze porównywalne do obecnego dofinansowania tego sektora na świecie  – około 4000 mld USD, wobec dochodu narodowego świata około 60-70 000 mld.

Wówczas, 12 lat temu, kryzys finansowy dotknął tylko Japonię spośród najbardziej rozwiniętych krajów, dziś swoim zasięgiem objął  wiele krajów. Dotknął samego serca kapitalizmu światowego – gospodarki Stanów Zjednoczonych i Europy Zachodniej. Ale jako typ zjawiska nie jest niczym nowym, wyjątkowym. Mógłby być wyjątkowy, gdyby doszło do kompletnego załamania zaufania do instytucji finansowych. A więc gdyby nie było interwencji banków centralnych i rządów, to być może mielibyśmy do czynienia ze zjawiskiem podobnym do tego z lat trzydziestych.

A więc interwencja była potrzebna?  Tu Pan zgadza się z Krugmanem.

Moim zdaniem te interwencje były potrzebne, żeby uniknąć naprawdę wielkiego kryzysu.

Rynki same by sobie nie poradziły? Dlatego Krugman  wraca do idei Keynesa.

Większość fluktuacji, kryzysów rozwija się w autonomiczny sposób. Bowiem małe dolegliwości organizm szybciej i bezpieczniej zwalcza samodzielnie. Ekonomiści przeprowadzali badania empiryczne dotyczące stopnia występowania fluktuacji, zaburzeń w gospodarce przed rewolucją keynesowską i po niej. Celem było zbadanie, czy nowa polityka gospodarcza , ta będąca pod wpływem idei keynesowskiej, ma jakiś pozytywny wpływ na cykle gospodarcze. Okazało się, że nie widać takiego wpływu. Zarówno częstotliwość, jaka i amplituda fluktuacji sprzed II wojny światowej są podobne do tych występujących później, w okresie powojennym.

Interwencje rynkowe  nie mają zatem znacznego wpływu na gospodarkę?

Nie mają dużego i nie zawsze jest on dobry, chyba że mamy do czynienia z superkryzysem. Mechanizmy rynkowe wówczas mogą nie wystarczyć i bez właściwej  interwencji może dojść do katastrofy. W latach trzydziestych mieliśmy początkowo interwencję banku centralnego, tyle że w niewłaściwym kierunku, zamiast ekspansywnej polityki monetarnej zastosowano politykę schładzania. Ale interwencja w ogóle była wtedy uprawniona . Tyle że Krugman, i tu zgłaszam pretensję do niego , nie odróżnia sytuacji wyjątkowych od zwyczajnych.

Upraszcza, pomija znaczące, ale niewygodne dla swojego wywodu fakty?

Po pierwsze, nie zauważa, że pomimo różnych interwencji w okresie powojennym mieliśmy sporo całkiem dużych fluktuacji. Widać więc nieefektywność, czasem wręcz szkodliwość tego typu działań, na co zwracali uwagę ekonomiści, jak np. Robert Lucas. Twierdzili, że władze centralne, zarówno odpowiedzialne za politykę monetarną, jak i fiskalną, często popełniają błędy w ocenie procesów rynkowych. Działają z opóźnieniem lub ich reakcja jest niewspółmierna do problemu. Albo za mocna albo za słaba. To nie jest tak, że Lucas i inni ekonomiści nie zdają sobie sprawy z niedoskonałości rynków i z tego, że ludzie i przedsiębiorstwa  nie zawsze zachowują się racjonalnie i nie dysponują pełną informacją. Oskarżenie Krugmana jest tu bardzo dziwne, nieusprawiedliwione.

<>Nie ma jednak racji, gdy twierdzi, że modele ekonomii nie wytrzymały próby tego kryzysu?

<>I tu jest pytanie. Zgadzamy się,  że założenia ekonomii klasycznej są, ściśle biorąc,  nieprawdziwe. Modele i prognozy są niedokładne. Ale powinniśmy zabiegać o to, by sprawdzały się w coraz większej mierze – by mechanizmy rynkowe były sprawniejsze w odniesieniu do coraz większej grupy produktów. Dobrym przykładem dbałości o konkurencyjność rynków jest Unia Europejska w obszarze handlu towarami. Jeszcze trzydzieści lat temu ten sam model samochodu czy lodówki był sprzedawany po bardzo różnych cenach w poszczególnych krajach UE. Był to skutek różnych podatków i barier, także  przyzwyczajeń. W ostatnich dekadach doszło do daleko idącej integracji rynków narodowych – występują nadal pewne różnice w cenach, ale nie są już tak duże. Mamy więc spory postęp, jeśli chodzi o całą klasę towarów.

Ale z drugiej strony ciągle pojawiają się nowe dobra. I ponieważ są nowe, ich podaż jest początkowo mała, podobnie niewielu jest ich producentów. I taka sytuacja powstała w systemie finansowym. Pojawiły się finansowe innowacje (financial innovations) – na przykład tak zwane derywatywy.

Trudno było zrozumieć  mechanizm ich działania.

I co ważniejsze, trudno było określić  ryzyko związane z ich posiadaniem. Trudno było zdefiniować ten towar. Krugman ma rację, mówiąc, że w odniesieniu do takich produktów jest to bardziej kasyno niż racjonalny rynek. Że system wynagradzania menadżerów instytucji finansowych był (i nadal jest?) zorientowany na zyski krótkoterminowe. Ale zazwyczaj jest tak, że jeśli pojawiają się nowe kategorie dóbr, to zasady wolnego handlu ulegają zachwianiu. Bo nie ma odpowiedniej konkurencji. Powinniśmy więc zabiegać o to, by poprawić funkcjonowanie rynku. Tak jak Unia Europejska robi to w przypadku dóbr będących przedmiotem handlu międzynarodowego. Być może potrafimy to zrobić tylko do pewnego stopnia. W realnej gospodarce rynkowej od czasu do czasu zderzamy się z problemami. Ale poszukiwanie rozwiązań rynkowych, a nie administracyjnych to jest właściwe podejście. Jeśli takie rozwiązanie jest niemożliwe do osiągnięcia, być może potrzebna jest jakaś administracyjna regulacja. Ale nie można tworzyć zasad typu „zbyt duży, by zbankrutowal”,  bo to rodzi wiele zła. A więc ta reakcja musi być dostosowana do problemu. Jeśli jednak jest pożar, musimy go gasić dużą ilością wody, nawet jeśli wiemy, że w środku ulegną zniszczeniu ładne meble. Bo wiemy, że bez interwencji i tak spłoną.

Krugman zapewne też chce, by rynki działały sprawniej. Ale powtarzając, że nie działają w wielu sytuacjach, wciąż nawiązuje do Keynesa. A  keynesizm różni od teorii Friedmana głównie to, że zwraca uwagę na możliwą  ograniczoność wpływu na koniunkturę polityki monetarnej i na zalety deficytów budżetowych, czasem nawet wysokich deficytów. Keynes również mówił niewiele na temat konsekwencji inflacyjnych zbyt ekspansywnej polityki pieniężnej. W sytuacjach grożących całkowitym załamaniem zaufania w sektorze finansowym albo wymagających odbudowania zaufania, może być konieczna interwencja w postaci dużego deficytu budżetowego. Ale są to z reguły sytuacje nadzwyczajne.

Rozumiem, że według Pana  tylko wydarzenia superwyjątkowe usprawiedliwiają takie działania. W końcu teoria Keynesa była odpowiedzią na wielki kryzys…

Ale potem odchodzono od Keynesa, bo ekonomiści zauważyli niebezpieczeństwa związane ze zbyt dużym wpływem państwa na gospodarkę. Zwłaszcza ostrzegali, że zbyt ekspansywna polityka monetarna i fiskalna mogą prowadzić do wysokiej inflacji , dużych podatków i na dłuższą metę niższych inwestycji. Hipoteza Krugmana, że w ostatnich dwudziestu latach w wielu ośrodkach uniwersyteckich ekonomiści poszli dalej niż Friedman, może być słuszna. Istotnie, idee Friedmana znalazły się w ostatnich 20-30 latach w centrum poglądów ekonomicznych, a nie na ich skrzydle.

Krugman upiera się  jednak, że dziś keynesizm potwierdził swoją zasadność. I tu pojawia się problem wyważenia ile rynku, ile regulacji.

Krugman, pomijając potencjalnie negatywną rolę trzeciego aktora, fałszuje ocenę sytuacji i podsuwa błędną sugestię, by iść  w naszych działaniach od poprawiania rynku do większego państwa, więc w  kierunku przeciwnym do dotychczasowego.

Można wyciągnąć błędne wnioski z takiego wywodu?

Otóż to. W Wielkiej Brytanii i w USA mamy teraz bardzo duże deficyty budżetowe i wielki zakres interwencji państwa w gospodarce. To rodzi niebezpieczeństwa. Krugman może powiedzieć, że w Japonii ta polityka nie doprowadziła do katastrofy. Ale moim zdaniem trzeba być ostrożnym w ocenie, bo Japonia różni się od Stanów Zjednoczonych wysokością narodowych oszczędności. Japończycy sami mogli finansować duże deficyty budżetowe. W Japonii oszczędności stanowią 20-30 proc. PKB, a w USA tylko 10-15. W USA takie oszczędności wystarczą zaledwie na finansowanie deficytu budżetowego. Natomiast kto ma finansować inwestycje sektora prywatnego? Jeśli zaś duża część oszczędności będzie wykorzystana na finansowania tych inwestycji, to USA będą musiały sprzedawać dużą część długu na rynku międzynarodowym. Będą musiały zwiększać swoje zadłużenie zagraniczne. Ale w pewnym momencie może to doprowadzić do pojawienia się kryzysu makrofinansowego w USA. Dlatego USA mogą zostać republiką bananową. Niebezpieczeństwo kryzysu tego rodzaju pojawia się właśnie wtedy, gdy kraj za bardzo pożycza.

Na ile to zagrożenie jest realne?

Na razie dopiero się pojawiło. Bo z tak dużym deficytem mamy do czynienia zaledwie od kilku miesięcy. Dług zaczyna jednak szybko narastać. I gdyby w takiej sytuacji znalazł się inny kraj niż USA, sytuacja kryzysowa narastałaby błyskawicznie. Ale USA nie są zwykłym krajem. To państwo ma olbrzymi kapitał zaufania. I w związku z tym poziom zadłużenia zagranicznego może być prawdopodobnie dużo większy niż w innych państwach.

Ale do czasu.

Tak. Jednak nie sądzę, by w USA doszło do takiego kryzysu, jak w Rosji w sierpniu 1998 r., kiedy mieliśmy do czynienia z czterokrotną dewaluacją rubla. Ale dalsza dewaluacja dolara rzędu 30-50 procent to też byłoby szokujące doświadczenie dla Amerykanów. A zatem duża dewaluacja dolara – kurs np. 2 dolary i więcej za euro w perspektywie 3-5 lat, inflacja np. 5-10 proc. rocznie, wysokie stopy procentowe i wzrost bezrobocia, czyli tzw. stagflacja, to perspektywa, której nie można całkowicie lekceważyć. I na tym polega to ryzyko. Wszędzie, gdzie wystąpił kryzys makrofinansowy, dochodzenie do równowagi było kosztowne. Stagflacja w USA miałaby też znaczne negatywne konsekwencje w Europie, więc pośrednio także w Polsce.

W tej chwili gospodarstwa domowe w USA zaczynają oszczędzać, firmy również, bo w dużym stopniu zmniejszyły inwestycje. Natomiast rząd zapożycza kraj na wielką skalę. Suma całkowitych oszczędności jest na tyle niska, że USA są zmuszone do poszukiwania nabywców na ich papiery skarbowe za granicą. Stąd pojawia się ryzyko znacznej dewaluacji dolara.

Oczywiście nikt nie wie, co się stanie. Nie mamy bowiem doświadczenia, co dzieje się z gospodarką  z takim kapitałem wiarygodności, która znajduje się w takim niebezpieczeństwie. Jest to bardzo duża gospodarka, z ok. 20-proc. udziałem w gospodarce światowej. Może inwestorzy będą mieć ochotę do kupowania amerykańskich walorów innych niż papiery wartościowe? Ale czy chiński bank centralny będzie kupował ziemię, domy czy Manhattan? Wartość amerykańskiego bogactwa jest duża – przekracza trzykrotnie wartość dochodu narodowego (ok. 40 000 mld USD). Zatem sprzedaż np. 20 proc. tego bogactwa pokryłaby duży deficyt finansowy przez szereg lat. Ale trudno mi sobie wyobrazić,  kto miałby sprzedawać i kto kupować.

Krugman o tym niebezpieczeństwie nie mówi?

Nie. I to jest mój kolejny zarzut wobec niego. Nie mówi o błędach instytucji centralnych, przed którymi przestrzegają ekonomiści, doradzając, by nie pokładać zbyt dużej wiary w rozwiązania rządowe. Chodzi tu o nadmierną wiarę, bo umiarkowane regulacje byłyby wskazane. Pozostaje kwestia ich wyważenia, o której już wspominaliśmy.

Joseph E. Stiglitz też  mówi o wyważeniu. Ale jak to mierzyć?

No, właśnie. Krugman, Stiglitz czy inni ekonomiści nie mają monopolu na taką wiedzę, w jaki sposób to dobrze wyważać.

Musimy zdać się na eksperymenty?

Cała ekonomia jest eksperymentowaniem. Wielu ekonomistów, choćby polski Oskar Lange, uważało, że gospodarka socjalistyczna będzie dużo bardziej efektywna i stabilna niż rynkowa. Wielu ekonomistów podzielało ten pogląd, dlatego trzeba było rozstrzygnąć spór przez doświadczenie.

Czy będzie druga fala kryzysu? Czy może ją wywołać to, co Krugman tak chwali, interwencjonizm rządów, czyli balonowe deficyty?

Mam nadzieję, że nie dojdzie do drugiej fali kryzysu. Ale uważam, że ryzyko istnieje i nie można go lekceważyć, także w USA. Te wielkie deficyty w połączeniu z programem prezydenta Baracka Obamy dotyczącym służby zdrowia (koszt jest ogromny, a wydatki na służbę zdrowia w USA przekroczyły już 15 proc. PKB) mogą doprowadzić do wielkiej destabilizacji. Należy moim zdaniem z tą reformą poczekać albo przeprowadzić ją tak, by nie zwiększać dodatkowo wydatków publicznych. Wydaje mi się, że Obama i pani Hilary Clinton są zwolennikami bardzo kosztownych idei i jeśli będą je forsować, to pojawi się dodatkowe źródło problemów. A jeśli Obama wygra drugą kadencję, to sytuacja kumulatywnie może zajść bardzo daleko. I wówczas dopiero ten drugi kryzys może doprowadzić do istotnej zmiany polityki amerykańskiego rządu. Ale ten drugi kryzys może nie nastąpić zbyt szybko albo w ogóle go może nie być.

Wciąż nie wiemy, jaki wpływ będzie mieć czynnik wiarygodności gospodarki amerykańskiej. Poziom zadłużenia USA w relacji PKB jest jeszcze dużo niższy niż  to było w Japonii. Możemy mieć do czynienia z dużą inercją w ocenie wiarygodności USA przez inwestorów zagranicznych. Bogaci ludzie w Ameryce Łacińskiej, Afryce czy Azji wierzą w Stany Zjednoczone bardziej niż we własne rządy. Ogromne zaufanie nie znika szybko. Ono może znikać szybko w przypadku specjalnych inwestorów – być może banki centralne np. Chin, Rosji nie będą kupować amerykańskich papierów wartościowych, ale bogaci ludzie na Bliskim Wschodzie, w Ameryce Południowej czy Afryce jeszcze długo będą.

Wygląda na to, że obecny kryzys niewiele nas nauczył. Bo tego krachu ekonomiści też nie przewidzieli, o co Krugman oskarża ich i wini.

Nie przewidzieli, ponieważ nie można było tego zrobić. Niektórzy tylko przypuszczali. Ale nawet George Soros, który zwykle potrafił przewidzieć kryzys, stwierdził, że był zbyt dużym optymistą. Choć symptomy kryzysu były widoczne. O możliwej dewaluacji dolara ekonomiści mówią od pięciu lat. I ona postępuje, choć bardzo powoli. Ostatnio dolar się nawet umocnił i spadł koszt obsługi długu publicznego w USA. Są to dwa zjawiska zupełnie nietypowe. Nigdy podczas kryzysu nie było jednoczesnego wzrostu wartości waluty i spadku kosztu obsługi długu publicznego Nastąpił wzrost zaufania. To świadczy o wyjątkowości gospodarki amerykańskiej.

Słyszę teraz, choć nie wiem, czy to prawda, że Henry Paulson powołał grupę analityczną do badania bańki spekulacyjnej trzy lata temu. I doszła ona do wniosku, że kryzysu nie da się już  uniknąć. Że jest już za późno, by zadziałać. Bo gdyby poinformowali o tej sytuacji społeczeństwo, przyspieszyliby załamanie w sektorze finansowym. I byłyby straty. Wówczas inwestorzy, prywatni ludzie mogliby skarżyć rząd za straty, powstałe na skutek wypowiedzi urzędników. Ta grupa przygotowała tylko tzw. plan Paulsona, który wprowadzono w życie błyskawicznie.

Niestety, cały ten kryzys wziął swój początek około 10 lat temu. I trzeba było działać dużo wcześniej. Na wykresie całkowitego długu gospodarstw domowych, przedsiębiorstw i rządu USA w relacji do PKB widać, że przez 40 lat, w latach 1940-1980 był on stabilny na poziomie około 1,7. A od roku 1980 do 2008 dług się podwoił do około 3,5. A zatem proces silnej ekspansji kredytowej rozpoczął się dość wcześnie. Około 1995 r. obniżono znacznie stopy procentowe. A silny trend w górę rozpoczął się około 2000 r. Być  może kiedy stopy procentowe znajdowały się na niskim poziomie, to należało je podwyższać, a nie obniżać. Ale wówczas wszyscy myśleli o podtrzymaniu wysokiej koniunktury. I tu może Krugman ma racje, że sam Alan Greenspan był ofiarą idei, że rynki same zapewnią nam stabilność. A więc krytyka Krugmana powinna bardziej odnosić się do tych, którzy nadają kierunek polityce, jak niegdyś Greenspan, a nie do ekonomistów. Ale on raczej chroni decydentów. Centrum jego ataku jest środowisko akademickie. I takie podejście trudno jest mi zrozumieć.

Czy Pana zdaniem Krugman jest nieuczciwy w swoich wywodach? Dodam,  że podobne opinie mają i Soros, i Stiglitz.

Musimy być bardzo tolerancyjni. Znam Krugmana i znam też Sorosa i jego poglądy. Często z nim dyskutowałem. Prowadziłem też debatę, choć na trochę inny temat, ze Stiglitzem, którego spotykałem przy różnych okazjach. Oni przyznawali mi rację w wielu punktach, ale w kwestiach zasadniczych te debaty pozostawały nierozstrzygnięte.

Oczywiście, wśród ekonomistów amerykańskich ma miejsce duże zróżnicowanie poglądów. Krugman pisze o dwóch grupach: fresh water economists, czyli konserwatyści, and salt water economists, czyli keynesiści. Ale po lekturze Krugmana mam wrażenie, że w okresie powojennym my, w London School of Economics, byliśmy trochę pośrodku. Uczyliśmy studentów, i dalej uczymy, różnych podejść: zarówno tak zwanych modeli klasycznych, jak i odstępstw od tych modeli. Jest miejsce na wyjaśnienie różnych zjawisk, także takich jak duże depresje czy kryzysy makrofinansowe. Trzeba uznać, że obok siebie będą istnieć różne szkoły. Natomiast praktycy czy rządy nie powinni być niewolnikami jednej szkoły.

Ogólną teorię ekonomiczną  porównałbym do autostrady, która być może jest trochę  wyboista, ale tylko po bokach mamy różne jaskinie, ciekawe miejsca. I do nich stosują się teorie szczegółowe.

Chce Pan powiedzieć,  że nie powstanie żadna nowa postkryzysowa ekonomia?

Nie ma powodu, żeby powstała. Możemy tworzyć pewne nowe  modele, badające odstępstwa od generalnych zasad. Ale tych odstępstw są tysiące. Stąd będzie tysiące modeli i teorii odnoszących się  do szczególnych przypadków. Zasadniczych teorii będzie kilka, opierających się na  założeniach częściowo nierealistycznych. Ale stopień nierealizmu jest zwykle na tyle umiarkowany, że wyniki tej teorii na ogół dobrze opisują rzeczywistość. I to, że nie opisują nam rzeczywistości we wszystkich sytuacjach, nie powinno być niespodzianką. I dziwię się, że dla Krugmana, zdolnego teoretyka, było to niespodzianką.

rozmawiali e.G i t.P

—–

Stanisław Gomułka (ur. 10 września 1940)

Dr ekonomii

Pracownik Wydziału Ekonomii London School of Economics w latach 1970-2005. Był wykładowcą w wielu instytucjach akademickich, w tym na uniwersytetach Columbia, Harvard, Pennsylvania oraz Stanford w Stanach Zjednoczonych, w holenderskim Institute for Advanced Studies in Social Sciences and Humanities w Wassenaar, Central European University w Budapeszcie i College of Europe w Warszawie. Większość jego badań i działalności dydaktycznej obejmuje dziedziny wzrostu gospodarczego, makroekonomii, ekonomii okresu ustrojowej transformacji i porównawczych systemów ekonomicznych. Jego publikacje książkowe obejmują m. in. : Inventive Activity, Diffusion and the Stages of Economic Growth (Aarhus University, 1971), Growth, Innovation and Reform in Eastern Europe (The University of Wisconsin Press, 1986),) oraz Emerging from Communism, Lessons from Russia, China, and Eastern Europe (MIT, 1998).

W latach osiemdziesiątych Stanisław Gomułka był konsultantem Międzynarodowego Funduszu Walutowego (MFW), OECD oraz Komisji Europejskiej. W roku 1989 został doradcą polskiego rządu oraz członkiem zespołu odpowiedzialnego za opracowanie planów i programów reform w Polsce podczas kluczowej fazy transformacji. Od lipca 2002 do stycznia 2007 roku Stanisław Gomułka był głównym ekonomistą Grupy PZU w Polsce. W okresie od stycznia do kwietnia 2008 pełnił w rządzie Donalda Tuska funkcję podsekretarza stanu w Ministerstwie Finansów, a od stycznia 2008 jest głównym ekonomistą Business Centre Club, jednej z organizacji przedsiębiorców w Polsce.

Stanisław Gomułka posiada wpis w Who’s Who in Economics (drugie wydanie, 1986 oraz trzecie wydanie, 1999), które jest biograficznym słownikiem największych (najczęściej cytowanych, żyjących i nieżyjących) ekonomistów świata.


Tagi


Artykuły powiązane

Obawy o finanse a krańcowa skłonność do konsumpcji

Kategoria: Trendy gospodarcze
Wyniki prowadzonego w czasie pandemii badania, pokazują, że brytyjskie gospodarstwa domowe, obawiające się o swoją przyszłość finansową - w przypadku jednorazowej korzystnej zmiany dochodu -  zamierzają jednak wydać na konsumpcję więcej niż pozostałe.
Obawy o finanse a krańcowa skłonność do konsumpcji