Autor: Sebastian Stodolak

Dziennikarz, filozof, muzyk, pracuje w Dzienniku Gazecie Prawnej.

Wzrost brytyjskiej gospodarki zagadką dla ekonomistów

Gospodarka Wielkiej Brytanii miała dostać zawału, tymczasem – wbrew eksperckim prognozom – zaczęła rosnąć. Co stoi za nagłym ożywieniem gospodarczym w Zjednoczonym Krolestwie: program redukcji deficytu poprzez cięcia budżetowe, czy aktywna polityka gospodarcza banku centralnego?

Wzrost brytyjskiej gospodarki zagadką dla ekonomistów

David Cameron, premier Wielkiej Brytanii (CC BY-NC-ND 2.0.jpg)

– Niech się popukają w głowę! – taka była pierwsza reakcja większości ekonomistów na zapowiedź cięć budżetowych, która padła z ust Davida Camerona w 2010 r., niedługo po objęciu przez niego posady premiera brytyjskiego rządu. – Cięcia? W środku kryzysu? Deficyt stymuluje gospodarkę, a z równoważeniem budżetu poczekajmy na lepsze czasy – przekonywali ci ekonomiści, a wśród nich m.in. takie poważne nazwiska, jak noblista Paul Krugman, czy Larry Summers, którego kandydatura była brana przez jakiś czas pod uwagę przy wyborze nowego szefa amerykańskiego banku centralnego.

Rzeczywiście, gospodarce Wielkiej Brytanii AD 2010 daleko było do stabilizacji i dobrych czasów. Kryzys finansowy, który wybuchł w USA dwa lata wcześniej, szybko zainfekował londyńskie Citi i w rezultacie doprowadził do głębokiej recesji w całym kraju. Produkt Krajowy Brutto w samym tylko 2009 r. skurczył się o 5 proc. (dane Międzynarodowego Funduszu Walutowego) i przez kolejne 3 lata uparcie odmawiał powrotu na ścieżkę spokojnego i stabilnego wzrostu. Wyspiarska gospodarka weszła w fazę stagnacji, a bezrobocie – przez lata utrzymujące się poniżej 5 procent – nagle wzrosło do ponad 8 proc.

Ale Cameron ekonomistów ostrzegających przed pochopnymi cięciami nie słuchał.

– Trzeba oszczędzać – zapewniał i jednocześnie anonsował swój nowy program: „Wielkie społeczeństwo”. Motywował on obywateli do większej oddolnej aktywności w kulturze, edukacji, czy działalności charytatywnej, przekazując część rządowych uprawnień społecznościom lokalnym. Program miał kompensować ewentualne szkody wyrządzone przez cięcia.

Kończy się rok 2013 i ci, którzy spodziewali się, że Cameron wpędzi swój kraj w jeszcze głębsze załamanie, srodze się zawiedli. Brytyjska gospodarka nagle i wbrew złym prorokom zaczęła się rozpędzać. Przez trzy kolejne kwartały zanotowała przyśpieszający wzrost gospodarczy i już teraz można spodziewać się, że ten rok zakończy na plusie – PKB może wzrosnąć o 1,5 proc., a według niektórych prognoz nawet o 3 proc.

– To zupełnie zaskoczyło wszystkich. Brytyjska gospodarka nie chce się zachowywać tak, jak wynikałoby z podręczników ekonomii – oświadcza Simon Nixon w prestiżowym „The Wall Street Journal”. – Ci, którzy przekonywali, że zmniejszanie deficytów i kontrola długu może stymulować gospodarkę odnieśli tutaj duże zwycięstwo. Keynesowski konsensus został rozbity – przekonuje z kolei Matthew Lynn, komentator portalu marketwatch.com

Pseudooszczędności

Niestety, obrazek, w którym budżetowe cięcia przynoszą brytyjskiej gospodarce upragniony impuls wzrostu jest równie piękny, co nieprawdziwy. Dlaczego? Ponieważ zapowiadane przez premiera cięcia okazały się tak kosmetyczne, że po prostu nie mogły mieć dużego wpływu na dynamikę wzrostu PKB. Spowolniły jedynie, ale nie zatrzymały wzrostu deficytu. Wydatki rządowe będą w tym roku i tak większe (o 4 proc.) niż w roku poprzednim, a przewidywany deficyt wyniesie ok. 5,7 proc. PKB. Będzie więc wciąż jednym z najwyższych deficytów w Unii Europejskiej.  W ramach cięć zmniejszono więc tylko tempo wzrostu wydatków i wygląda na to, że zarówno głosy straszące recesją w wyniku „wielkich” cięć budżetowych, bądź głosy twierdzące, że te cięcia właśnie uzdrawiają gospodarkę pochodzą od osób, które po prostu nie zadały sobie trudu, by zajrzeć do statystyk i sprawdzić, jak rzeczy mają się naprawdę.

Jest jednak zupełnie inny czynnik, który znacznie lepiej tłumaczy gospodarcze przyśpieszenie na Wyspach. Chodzi mianowicie o to, co dzieje się na angielskim rynku nieruchomości. Ich ceny przekroczyły poziom z 2008 r. i są obecnie najwyższe od 7 lat. Epicentrum wzrostu cen stanowi Londyn. O skali zjawiska w tym mieście wiele mówi fakt, że w październiku ceny mieszkań wzrosły tam średnio o 10 proc. (mowa o cenach „z ogłoszeń”, a nie o finalnej wartości dokonywanych transakcji). W rezultacie znalezienie dwupokojowego mieszkania za kwotę poniżej 500 tys. funtów graniczy w niektórych dzielnicach Londynu z cudem.

Zdaniem ekonomistów to właśnie rynek nieruchomości jest odpowiedzialny w dużej mierze za obecne ożywienie na Wyspach. Ale nie tylko. – Na dynamikę rozwoju gospodarczego wpływa bardzo wiele czynników. W przypadku Wielkiej Brytanii jednym z tych najważniejszych jest polityka pieniężna Banku Anglii – podkreśla prof. Marzenna Weresa ze Szkoły Głównej Handlowej.

Faktycznie, ceny nieruchomości nie rosłyby tak szybko, gdyby nie Bank Anglii, który od 2009 r. utrzymuje stopy procentowe na bardzo niskim poziomie 0,5 proc., a także na wzór swojego amerykańskiego odpowiednika prowadzi politykę luzowania ilościowego, polegającą na skupowaniu papierów wartościowych od banków komercyjnych. Od 2009 r. wydał dotąd na takie działania ok. 375 mld funtów. To w efekcie zwiększyło podaż pieniędzy i kredytu na rynku, czyniąc je niezwykle tanimi. Oprócz popytu na nieruchomości polityka banku uruchomiła także popyt na dobra konsumpcyjne. Firma badawcza Verdict przewiduje, że w czwartym kwartale wydatki Brytyjczyków będą o 2,2 proc. wyższe niż rok wcześniej, a w czasie najbliższych Świąt Bożego Narodzenia konsumenci wydadzą więcej o 2 mld funtów niż podczas poprzednich.

Łatwiej o pieniądze na inwestycje mają także firmy

– Brytyjski kryzys przedłużał się, bo gospodarka nie była w stanie dokonać realokacji zasobów do produktywnych sektorów. Zdrowym biznesom odmawiano kredytowania. Tak naprawdę dopiero w tym roku sektor finansowy zaczął działać poprawnie. Kredyt znów jest dostępny na rozsądnych warunkach – tłumaczy w jednym z wywiadów Kevin Daly, starszy ekonomista w Goldman Sachs.

Zdrowy wzrost? Niekoniecznie

Oparcie wzrostu gospodarczego na rynku nieruchomości i napędzanej przez bank centralny konsumpcji, budzi jednak obawy wielu komentatorów.

Pesymiści ostrzegają, że w Wielkiej Brytanii mamy tak naprawdę do czynienia z bańką na rynku nieruchomości. Zwracają uwagę na dane z British Bankers Association (Brytyjskie Stowarzyszenie Bankierów), z których wynika, że na rynku kredytów hipotecznych panuje tak niezwykłe, że wręcz niezdrowe ożywienie – we wrześniu liczba zatwierdzonych kredytów wzrosła do 43 tys., czyli poziomów nienotowanych od czterech lat. Zapewne wzrostom tym pomagają specjalne rządowe programy gwarancyjne „Help to Buy” i „Funding for Lending” wzorowane na okrytych niesławą amerykańskich instytucjach hipotecznych – Fannie Mae i Freddie Mac. Niepokojące jest także, alarmują pesymiści, że wraz z zadłużaniem się konsumentów spada bardzo mocno poziom ich oszczędności. Ergo: w kraju dzieje się to samo, co działo się w USA zanim wybuchł kryzys.

Z kolei optymiści uspokajają, że wszystko jest w porządku i taka analogia nie występuje w ogóle. Dowodem ma być fakt, że bardzo dużo transakcji zakupu mieszkań przeprowadza się na Wyspach w ogóle bez uciekania się do kredytu. W zeszłym roku przeprowadzono na rynku nieruchomości transakcje warte 237 mld funtów, z czego aż 83 mld – a to ponad 30 proc. ogółu – były przeprowadzone w gotówce i bez kredytu.

PKB rośnie? Rośnie. Czyli jest ok. Trzeba teraz polityki gospodarczej, która pozwoli na utrzymanie tej sytuacji – mówią optymiści. Pewne jest jednak, że sama stopa wzrostu PKB, czy stopa bezrobocia nie wystarczy, aby ocenić, czy mamy do czynienia z prawdziwym, czy tylko z pozornym ożywieniem. Zaś wzrost gospodarczy napędzany głównie przez rosnące ceny nieruchomości nie może być wzrostem zdrowym. Silnik gospodarki musi mieć więcej koni mechanicznych niż tylko jeden.

– Problemem z tą jakże brytyjską obsesją na punkcie posiadania domu, czy mieszkania jest to, że uderza ona tak naprawdę w strukturę naszej gospodarki. Gdy rosną ceny nieruchomości, właściciele domów zaczynają więcej wydawać, co zwiększa rozmiar sektora towarów i usług niepodlegających wymianie handlowej z zagranicą. Tymczasem innowacja, czy wzrost technologiczny są w tym sektorze mniej intensywne. W rezultacie mamy do czynienia z deindustrializacją gospodarki i redukcją jej potencjału do przyszłego wzrostu – pisze John Plender, felietonista ekonomiczny dziennika „The Financial Times.”

To, że z brytyjskim wzrostem coś jest nie tak widzimy na przykładzie wskaźnika produktywności. Najnowsze dane wskazują, że w Wielkiej Brytanii jest on, delikatnie mówiąc, niezadowalający. Produktywność Brytyjczyków jest obecnie o 20 proc. niższa w porównaniu ze średnią produktywnością robotników z pozostałych gospodarek uprzemysłowionych. To wynik najgorszy od 20 lat. Podobnie niezbyt pocieszające są dane związane z bilansem handlowym. Eksport, który mógłby być drugim filarem gospodarczego ożywienia, nie jest nim i rośnie zdecydowanie zbyt wolno. Wielka Brytania notuje deficyt handlowy, importując towary o wartości prawie 200 mld dolarów wyższej niż te, które eksportuje.

Kto ma więc rację co do ogólnej kondycji brytyjskiej gospodarki? Pesymiści, czy optymiści? Biorąc pod uwagę fakt, że gospodarczy optymiści zaliczyli w ciągu ostatnich lat spektakularne pomyłki, należałoby wsłuchać się w głosy pesymistów. Ale z drugiej strony – może tym razem jest naprawdę inaczej niż w przypadku USA?

Na marginesie tych rozważań warto zapytać jeszcze o to, czy Polak planujący wyjazd za pracą do Wielkiej Brytanii postępuje słusznie? Obecnie – gdy maleje tam bezrobocie, tworzone są nowe miejsca pracy w sektorze usług i rośnie PKB – może on co prawda liczyć na łut szczęścia, ale jak długo okoliczności będą mu sprzyjać?

– Porównując prognozy dla Wielkiej Brytanii i Polski, trzeba powiedzieć, że Polska nie wypada wcale tak blado. Nie mamy kryzysu, jesteśmy na ścieżce stopniowego doganiania Zachodu pod względem poziomu dochodu na głowę mieszkańca, możemy liczyć na nową transzę środków unijnych… Paradoksalnie być może przyszłość naszej gospodarki nie rysuje się gorzej niż przyszłość brytyjskiej – konkluduje prof. Marzenna Weresa z SGH.

David Cameron, premier Wielkiej Brytanii (CC BY-NC-ND 2.0.jpg)

Otwarta licencja


Tagi