Autor: Sebastian Stodolak

Dziennikarz, filozof, muzyk, pracuje w Dzienniku Gazecie Prawnej.

Filantropii nie zastąpią urzędnicy

Ponad połowa Amerykanów angażuje się regularnie w działalność społeczną. Sektor non-profit stanowi w USA aż 12 proc. PKB i świetnie uzupełnia się z rynkiem i państwem. W Europie koniecznie trzeba ożywić działalność filantropijną, bo to naoliwi i wzmocni sypiącą się machinę społeczną – mówi francuski filozof, pisarz i publicysta Guy Sorman w rozmowie z Obserwatorem Finansowym.
Filantropii nie zastąpią urzędnicy

Guy Sorman CC BY Mariusz Kubik

Obserwator Finansowy: Czy dobrze jest dawać?

Guy Sorman: W jakim sensie?

W sensie efektywnej alokacji kapitału, oczywiście. Najbogatszy człowiek świata, Carlos Slim, powiedział o Billu Gatesie, że ten o wiele więcej zrobił dobrego dla świata, gdy produkował komputery niż robi teraz, rozdając pieniądze na cele dobroczynne…

Filantropia jest efektywna z punktu widzenia działania organizmu społecznego. W Stanach Zjednoczonych bez filantropii, bez dawania innym czegoś za darmo, społeczeństwo by się zawaliło. Dzięki temu, że tam każdy czuje potrzebę dzielenia się z innymi i pomagania innym, USA wciąż funkcjonują. Proszę sobie wyobrazić, że pieniężna wartość działań filantropijnych w Stanach to 12 proc. tamtejszego PKB. To prawie PKB Polski! Stany Zjednoczone to pod tym względem ewenement i przykład do naśladowania.

>> Ile pomagają Polacy <<

>> Ile pomaga świat <<

I dlatego właśnie pisze pan książkę o filantropii w Stanach Zjednoczonych? Pan, który przez całe życie opiewał wolny rynek, teraz opiewa coś, co z rynkową interesownością nie ma nic wspólnego…

Zależy jak na to patrzeć. Tyle się pisze o wolnym rynku i o państwie, że zapomina się, że jest jeszcze inna sfera i to bardzo istotna sfera ludzkiej aktywności. Ani nie państwowa, ani nie rynkowa. Chodzi właśnie o działający non-profit trzeci sektor i szeroko pojętą filantropię, która pełni funkcję społecznego spoiwa. Rozróżnijmy na wstępie: filantropia to nie dobroczynność. Dobroczynność jest wtedy, gdy bogaty daje biednemu, filantropia w wymiarze społecznym to szersze pojęcie, opisujące sytuację, gdy bez względu na status materialny ludzie powszechnie angażują się w akcje nie tylko dobroczynne, ale także różne społeczne projekty. Aż 60 proc. Amerykanów regularnie bierze udział w jakiejś formie działalności filantropijnej.

Europejczycy są gorsi?

W Europie filantropia istnieje, ale kwoty, które się na nią przeznacza są bardzo małe. Tylko w Wielkiej Brytanii, historycznej kolebce filantropii, jest inaczej. W innych krajach, jak choćby w mojej ojczystej Francji, sprawa wygląda naprawdę źle. Myślę, że to wynika częściowo z faktu zastąpienia filantropii przez państwo opiekuńcze. Ludzie nie czują już potrzeby sobie pomagać, skoro wyręczają ich urzędnicy. Aktywność filantropijna w Europie została zduszona pod wpływem socjalistów i wciąż maleje wraz z malejącą rolą Kościoła katolickiego, który do niej od zawsze zachęcał.

Fakt. Amerykanie są bardziej religijni niż Europejczycy.

No właśnie. Amerykański trzeci sektor w 50 proc. związany jest z różnymi organizacjami religijnymi. Kościoły tam są bardzo aktywne, organizują szkoły, uniwersytety, jadłodajnie, przedszkola, różne akcje społeczne. Byłem niedawno w Little Rock, stolicy stanu Arkansas. W tamtejszej społeczności funkcjonują wciąż głęboko zakorzenione podziały rasowe, czarni i biali tworzą enklawy. Doszło do tego, że biali zaczęli posyłać swoje dzieci do szkół prywatnych, a w szkołach publicznych zostały jedynie dzieci czarne. Lokalny kościół ewangelicki zainicjował akcję, w ramach której biali rodzice zobowiązują się opiekować przez 4 godziny w miesiącu czarnymi dziećmi, a raz w miesiącu spotykać się na wspólnych obiadach z ich rodzicami.

To przynosi niezwykłe korzyści. Wyobraża sobie pan taką akcję we Francji? Rodowici Francuzi opiekujący się dziećmi muzułmanów? Abstrakcja, prawda? Takie eksperymenty społeczne, bo to jest eksperyment społeczny, mogą robić tylko prywatne organizacje filantropijne. Państwo nie może – ze względu na brak środków, finezji i tego, że prawo musi być jednak uniwersalne, a nie skierowane tylko do wybranych grup ludzi. Prawo nie może eksperymentować.

W Polsce działalność charytatywna pojawia się z reguły tam, gdzie nie radzi sobie państwo. A jak jest w USA?

W USA są takie sfery życia, w których państwa nie było i wciąż wcale nie ma. Jedną z nich są np. muzea z Modern Art Museum i Metropolitan Museum na czele. W USA nie ma muzeów finansowanych przez państwo, a mimo wszystko są one tak liczne, że mówi się o nich „katedry Ameryki”. Każde miasteczko ma swoje muzeum finansowane przez lokalną społeczność. Podobnie szkoły wyższe. Uniwersytety to drugi po kościołach adresat darowizn. Szef jednej ze znanych uczelni powiedział, że jej studenci łożą na nie od kołyski aż po grób i świetnie ujął sedno sprawy. Bo nie tylko przecież opłacają oni czesne, ale potem też – już jako absolwenci – wspierają finansowo swoją Alma Mater, by w końcu w testamencie przepisać jej część majątku.

Jak ważni dla skali amerykańskiej filantropii są tamtejsi miliarderzy, choćby wspominany już przeze mnie Gates, albo Richard Branson?

95 proc. wszystkich środków przeznaczanych w USA na działalność charytatywną pochodzi od małych fundacji i zwykłych Amerykanów. Oni jednak nie mają tak świetnego PR, jak ci najbogatsi. Dla Teda Turnera, który podarował ONZ miliard dolarów, czy Richarda Bransona filantropia to tak naprawdę element ich działalności showbiznesowej. Branson traktuje filantropię tak samo, jak Angelina Jolie, czyli jako narzędzie zdobywania popularności. Gates podobnie – rocznie rozdaje 3 mld dolarów, robiąc wokół tego dużo szumu. Uważa się go powszechnie za wielkiego przyjaciela i dobroczyńcę ludzkości, ale czy pamięta pan, jaką miał reputację, gdy był jeszcze szefem Microsoftu?

Złego monopolisty…

No właśnie. Był ucieleśnieniem archetypu złego kapitalisty i wrogiem numer jeden urzędów antymonopolowych. Przerzucenie się na działalność charytatywną diametralnie zmieniło ten stan rzeczy.

Nieważne, dlaczego pomaga, ważne, że pomaga.

Tylko, że Bill Gates pomaga, ale często nieefektywnie. On jest tak duży pod względem kwot, którymi dysponuje, jak niektóre państwa. Tak naprawdę stał się już instytucją do państwa bardzo podobną i popełniającą te same błędy. Gdy na przykład kieruje swoją pomoc do Afrykanów to – tak, jak państwa zachodnie – przekazuje ją do rąk lokalnych skorumpowanych rządów, które ją przeżerają. Gates jest też inżynierem społecznym, który wierzy, że na każdy problem społeczny jest naukowe lekarstwo. Kiedyś przekonywał mnie w rozmowie, że wkrótce wynajdziemy lekarstwo na malarię, co znacznie przyczyni się do ograniczenia biedy w Afryce i Azji. Ja mu na to: Bill, w Europie mieliśmy malarię przez wieki i co? Zniknęła, bo poprawił się poziom życia. Malaria jest konsekwencją biedy i to z biedą, a nie malarią trzeba w pierwszej kolejności walczyć.

A jak ważne są te olbrzymie fundacje, Forda, czy Rockefellera, albo filantropia korporacyjna?

Ważne, ale nie aż tak, jak możnaby sądzić. Co do korporacji, to ich wkład w filantropię to tylko 5 proc. Spółki giełdowe biorą w niej udział, bo tego się od nich oczekuje. Rozmawiałem z szefem koncernu WalMart, który to koncern na działalność społeczną przeznacza 5 proc. zysku rocznie. Zapytałem, czy udziałowcy nie protestują, na co odpowiedział, że oni tego wręcz oczekują! Żeby być firmą odnoszącą sukcesy musisz mieć legitymację społeczną i w ten sposób można ją sobie zapewnić.

Z kolei z dużymi fundacjami Rockefellera, czy Forda problem jest taki, że od dawna nie żyją ich założyciele, a one same – żyją własnym życiem, zarządzane przez menedżerów z niezbyt wielkim poczuciem altruizmu. Są nieprzejrzyste, nie ma nad nimi kontroli. Np. fundacja Rockefellera wpisuje sobie jako cel „dążenie do postępu ludzkości”. Dość ogólne, prawda? Wszystko w tym można zmieścić.

Mnie o wiele bardziej interesuje Amerykanin klasy średniej, małe amerykańskie fundacje, których jest ok. 60 tys. i dobrowolne stowarzyszenia obywatelskie. Już Alexis de Tocqueville zauważył, że jeśli Amerykanie chcą cokolwiek wspólnie zdziałać – wybudować szkołę, kanalizację, czy szpital, to zakładają zawsze jakieś stowarzyszenie. Dla mnie takim sztandarowym przykładem amerykańskiego ducha współpracy jest Central Park w Nowym Jorku. Utrzymywany jest z całkowicie dobrowolnych datków, ale nie tylko. Co roku 500 osób zobowiązuje się poświęcić 4 godziny miesięcznie na pracę w Central Parku. Przycinają krzaczki, pilnują porządku i bezpieczeństwa, sprzątają…

Zastanawia mnie jednak, czy również na tym poziomie „małej” filantropii, czyli działalności społecznej uprawianej przez zwykłych Amerykanów nie odgrywają jakiejś roli kwestia PR i wizerunku. Ktoś może przecież działać w wolontariacie Central Parku tylko po to, żeby zyskać uznanie w oczach znajomych.

Owszem, uznanie jest częstą motywacją działań filantropijnych. Czasami nawet chodzi tylko o to. Pamiętam przypadek małżeństwa, które chciało podarować pieniądze pewnej instytucji, ale nie mogli dojść do porozumienia w sprawie wielkości czcionki, którą miałyby być zapisane ich nazwiska w wiszącym w reprezentatywnym miejscu spisie donatorów. Z drugiej strony w takich spisach obok sum widnieją czasami krótkie adnotacje „Darczyńca anonimowy”. Ludzie są różni.

Pojawia się pytanie, o źródło filantropii. Skąd ona się bierze – ta potrzeba dawania?

Z jednej strony możemy powiedzieć, że odpowiedź na to pytanie jest nieważna. Bo – dokładnie tak, jak w przypadku rynku – nie ważna jest wewnętrzna motywacja, a efekt. Egoizm może czasami prowadzić do dobra wspólnego. Z drugiej strony działalność filantropijna to rzeczywiście ciekawe zagadnienie społeczne. Skąd się bierze? Zadawał to pytanie już Marcel Mauss w pierwszej połowie XX w., gdy badał pierwotne plemiona wysp Pacyfiku. Mauss doszedł do wniosku, że ludzie dając coś komuś, chcą w zamian szacunku. W tych plemionach byłeś kimś, jeśli dawałeś, jeśli nie skąpiłeś. I nie inaczej jest w społeczeństwach cywilizowanych.

Rockefeller założył fundację, bo poradzono mu, że rozdając pieniądze zyska przychylność ludzi. To także potwierdzenie teorii, że dzielenie się majątkiem z biedniejszymi od siebie pozwala funkcjonować społeczeństwu, w którym – tak jak w Stanach – panują wielkie nierówności. W ogóle w USA wśród ludzi bogatych dominuje pogląd, ze swoje bogactwa zawdzięczają łutowi szczęścia i w związku z tym dzielenie się jest ich obowiązkiem. Andrew Carnegie, jeden z najbogatszych ludzi w historii, twierdził nawet, że jak ktoś umiera w bogactwie, to okrywa się hańbą.

I umarł w bogactwie…

Ale wcześniej rozdał 90 proc. swojego majątku, głównie na edukację. Wiele badań wskazuje jednak, że obok potrzeby uznania, funkcjonuje także motywacja czysto altruistyczna. Daję, bo czuję, że powinno się dawać. Nie można zapominać także o motywach religijnych. W katolicyzmie jałmużna była bardzo ważna od zawsze, a mormoni muszą przeznaczać na działalność społeczną swojego kościoła aż 10 proc. swojego dochodu. Inaczej są wykluczani ze wspólnoty.

Tak, czy owak, w Stanach Zjednoczonych filantropia wyewoluowała do bardzo zaawansowanych form. To bardzo dobrze. Kwitnie na przykład takie zjawisko jak społeczna przedsiębiorczość. Powstaje mnóstwo nienastawionych na zysk „firm”, które używają metod biznesowych do rozwiązywania społecznych problemów. Zajmują się na przykład ułatwianiem więźniom powrotu na wolność, tak by ci nie zostali recydywistami. Tworzą pole społecznych eksperymentów, na które państwo nie mogłoby sobie pozwolić i działają tam, gdzie rynek się nie pojawia, bo nie ma szans na szybki zysk. Takie firmy są w USA tak popularne, że niemal na każdym uniwersytecie są już wydziały uczące, jak nimi zarządzać, jak pozyskiwać pieniądze. W USA filantrop to właściwie obecnie już zawód.

A czy istnieją w USA jakieś podatkowe zachęty do dobroczynności?

Owszem, można odpisać od podatku mniej więcej jedną trzecią tego, co się daje. Ale badania wskazują, że nie jest to element kluczowy przy podejmowaniu decyzji o darowiźnie na rzecz jakiejś organizacji. Obecnie można podarować pieniądze dowolnej organizacji pod warunkiem, że jest to organizacja non-profit. Jeśli chcesz dać kilka dolarów na fundację zajmującą się ludźmi łysymi, proszę bardzo! Przeciętny Amerykanin da i nie będzie w ogóle myślał o tym, że część z tego zwróci mu się w postaci mniejszego podatku.

Tak naprawdę to, że można odpisać od podatku takie darowizny liczy się jedynie w przypadku dotowania sztuki. Tam prywatne donacje idą w miliony, ale gdyby odpisy podatkowe były mniejsze, te miliony stopniałyby. I faktycznie administracja Baracka Obamy pracuje nad ich zmniejszeniem. W ramach oszczędności budżetowych, oczywiście. Dyrektor Lincoln Center, największej instytucji sztuki w USA, która prowadzi w Nowym Jorku 14 teatrów, przewiduje, że jeśli zmiany wejdą w życie zamiast 5 mld dolarów, będzie otrzymywał rocznie jedynie 4 mld. Trudno zaprzeczyć, że to robi różnicę.

Mówi pan, że w Europie aktywność filantropijna jest tak mała, że właściwie niezauważalna. Da się to zmienić?

Cóż, to prawda. Na pewno filantropia pomogłaby pogrążonej w kryzysie Europie. Pamiętajmy, że państwa Europy oszczędzają, wycofując się z wielu sfer dotychczasowej działalności. Rynek często tych luk nie zapełni, a mogłaby to zrobić filantropia. Wzmocniłaby ona także relacje społeczne, sprawiła, że ludzie byliby sobie bliżsi. Europejczycy muszą w sobie odkryć na nowo filantropów, teraz być może już nie w religijnym, a laickim wymiarze.

Łatwo powiedzieć. Filantropii nie zadekretuje rząd.

Dlatego tutaj ważna jest społeczna świadomość i działanie na poziomie lokalnym. Jestem od kilkunastu lat członkiem, a obecnie przewodniczącym rady miasta Boulogne-Billancourt i od przyszłego roku chcę zaanimować tam taką lokalną działalność społecznikowską, taki wolontariat rozwiązujący różne lokalne bolączki. Mam nadzieję, że się uda, bo generalnie we Francji ludzie boją się sobie pomagać.

Rozmawiał Sebastian Stodolak

Guy Sorman – ur. w 1944 r. w Paryżu w rodzinie polskich Żydów. Wybitny francuski intelektualista, autor niemal 20 książek o tematyce wolnorynkowej. Obrońca praw człowieka, znawca i krytyk współczesnych Chin, a także globalny doradca gospodarczy rządu Korei Południowej. Pracuje obecnie nad studium na temat filantropii w Stanach Zjednoczonych.

Guy Sorman CC BY Mariusz Kubik

Otwarta licencja


Tagi


Artykuły powiązane

Chiny nie zastąpią Rosji handlu z Zachodem

Kategoria: Analizy
Mimo wzrostu wzajemnych obrotów handlowych, podpisywania umów na nowe projekty energetyczne i prób ograniczenia roli dolara w handlu zagranicznym Chiny jeszcze długo nie zajmą miejsca zachodnich państw w gospodarce Rosji.
Chiny nie zastąpią Rosji handlu z Zachodem