Autor: Sebastian Stodolak

Dziennikarz, filozof, muzyk, pracuje w Dzienniku Gazecie Prawnej.

Biznes nie dla zysku, ale z dobrego serca

O tym, że można stworzyć biznes, którego głównym celem nie jest zysk, a pomaganie innym, a także o tym, że przedsiębiorcy są mniejszymi ryzykantami od przeciętnego Kowalskiego opowiada prof. Thomas S. Lyons, ekspert w dziedzinie przedsiębiorczości z Zicklin School of Business na The City University of New York.

Biznes nie dla zysku, ale z dobrego serca

Thomas S. Lyons (fot. Maciej Górski)

Obserwator Finansowy: Ekonomiści przekonują, że zadaniem firmy jest maksymalizować zyski. Pan zajmuje się przedsiębiorczością społeczną, także propagując taką działalność. Czy „firma społeczna”, która zamiast zysków maksymalizuje korzyści społeczne to wciąż firma, czy może po prostu organizacja charytatywna?

Thomas S. Lyons: Zdecydowanie firma. Przedsiębiorczość społeczna, czyli taka, w której priorytetem jest społeczna misja, a nie zysk, istnieje naprawdę, choć oczywiście w jej ramach znajduje się wiele różnych modeli biznesowych. Mamy firmy w 100 proc. nastawione na zysk, ale jednocześnie kultywujące filozofię „czyń dobrze”, jak np. Google. Mamy także firmy, które generują zysk i zamiast akumulować bogactwo, przekazują ów zysk w całości na cele dobroczynne. Czyli mamy całe spektrum firm od full-profit, przez organizacje hybrydowe dzielące zysk na część inwestycyjną i charytatywną, do non-profit, które można nazwać firmami społecznymi.

Obok organizacji pozarządowych, instytucji państwowych i rynkowych, powstaje właściwie hybrydowy sektor. W USA coraz więcej firm działa w sektorze przedsiębiorstw społecznych, ten sektor w Stanach jest już wart miliardy dolarów. W Wielkiej Brytanii także rozwija się dynamicznie. Powoli przebija się także w innych krajach. Nawet w Polsce kilka fundacji działa na zasadach biznesowych.

Firma, która przekazuje cały zysk na cele charytatywne? Czy ona w ogóle może się rozwijać? Kto w nią zainwestuje wiedząc, że zysk nie jest reinwestowany?

Nieżyjący już aktor Paul Newman stworzył w 1982 r. firmę Newman’s Own. Firma ta produkuje żywność, wszystkie zyski kierując do powiązanej z nią fundacji charytatywnej Newman’s Own Foundation. Firma Newmana rośnie z roku na rok, nie ma problemu z pozyskaniem kapitału. Z tym, że prawdopodobnie w firmę tego typu zwykły, a więc nastawiony na zysk inwestor swoich pieniędzy nie zainwestuje. Wytworzyła się na szczęście klasa inwestorów społecznych, którzy zamiast zwrotu finansowego z inwestycji oczekują zwrotu w postaci osiągniętego celu społecznego. Są to czasami inwestorzy instytucjonalni, jak na przykład organizacja Echoing Green. Pozyskuje ona środki od dużych korporacji, bądź też od rządu, a potem inwestuje w konkretne zgłaszane jej projekty.

Z 30 tys. pomysłów biznesowych, które napływają do niej rocznie, wybiera 30.  Ktoś, kto chce poprawić dostęp do wody pitnej w Afryce, może się tam zgłosić pod warunkiem, że potem niezależne badania wykażą, że misja zakończyła się powodzeniem. Musi mieć bardzo dobry plan. Są też indywidualni inwestorzy społeczni. Głównie ludzie, którzy dorobili się fortuny i chcieliby się odwdzięczyć światu. Najbardziej znanymi inwestorami społecznymi w USA są obecnie Bill Drayton oraz Jacqueline Novogratz. Inwestują oni w projekty o wymiarze globalnym.

Mówi pan, że w Polsce niektóre fundacje działają w oparciu o model biznesowy. Niestety, model ten to zwykle walka o dostęp do środków unijnych, ewentualnie pozyskiwanie pieniędzy z podatku dochodowego jako organizacja pożytku publicznego, z tzw. „1 procentu”. U nas społeczne przedsięwzięcia biznesowe to abstrakcja.

Faktycznie, to dopiero powijaki. Jestem tu w Polsce od kilku dni i rozmawiam z rektorami wyższych uczelni. Okazuje się, że u was nikt nie wykłada przedsiębiorczości społecznej. W USA na każdej lepszej uczelni są takie zajęcia, a nawet konkretne dedykowane kierunki. A od edukacji trzeba by zacząć.

Sądzi pan, że w ogóle znaleźliby się chętni na takie zajęcia? Założyć firmę chciałby pewnie każdy młody człowiek, ale firmę społeczną? Jak z tego wyżyć?

Spokojnie, w takich firmach wypłaca się normalne, a czasem całkiem wysokie pensje. Jest taka firma, jak Madecasse. Produkuje czekoladę na Madagaskarze. Została założona przez młodych ludzi, którzy pojechali tam pracować jako wolontariusze – pomagać plantatorom kakao. Okazało się, że ci plantatorzy wysyłają nieprzetworzony surowiec do krajów rozwiniętych niewiele na tym zarabiając. Wolontariusze stwierdzili, że bardziej zyskowne, zarówno dla nich, jak i dla producentów surowca będzie przetwarzanie go na miejscu. Ich firma przynosi tak duże zyski, że zainteresowała nawet stricte komercyjnych inwestorów zewnętrznych. Ostatnio pozyskali dodatkowe 2,5 mln dolarów finansowania.

Czyli biznes społeczny to nie jest zajęcie tylko dla tych, co wcześniej zarobili pieniądze w normalnym biznesie?

Oczywiście, że nie. Ryzyko niepowodzenia istnieje oczywiście zawsze, nie da się go wyeliminować. Nawiasem mówiąc, to, że ktoś jest skłonny w ogóle zacząć działalność biznesową nie znaczy, że jest ryzykantem. Przedsiębiorcy są mniej skłonni do podejmowania ryzyka niż przeciętni obywatele. Udowodniono to, przebadawszy 40 tys. biznesmenów. Każdy z nich jest skłonny akceptować ryzyko tylko jeżeli wie, że w zamian otrzyma wysoki zwrot, albo jeżeli sądzi, że to ryzyko można złagodzić, bądź wyeliminować. Biznesmeni nie skaczą bez spadochronu. Ludwig von Mises dobrze to ujął: że przedsiębiorca to nie ten, kto inwestuje w najbardziej ryzykowne przedsięwzięcia. Przedsiębiorca to ten, kto spośród ryzykownych przedsięwzięć wybiera te, które przyniosą mu najpewniejszy i możliwie największy zysk.

A Richard Branson? Robi szalone rzeczy, a jest miliarderem.

Wyjątki są wszędzie.

Przedsiębiorczość to pańska zawodowa specjalność. Od lat bada pan to zagadnienie. Czy każdy może być przedsiębiorcą?

Są dwie skrajne teorie – że każdy i że tylko specjalnie utalentowana elita. Ja sądzę, że obie te teorie są fałszywe. Pierwsza jest zbyt prosta, ogólna, a druga niepoparta żadnymi dowodami. Nie ma badań, które pokazują, że biznesmeni mają jakąś szczególną wspólną cechę, której nie mają inni. Ja sądzę, że biznesmenem może być każdy, kto posiadł odpowiednie umiejętności – chodzi tu o umiejętności praktyczne, polegające nie tylko na elastycznym i dynamicznym rozwiązywaniu trywialnych problemów dnia codziennego, jak np. sprawy koordynacji zamówień. Ale to temat rzeka. Wystarczy, że powiem, że nauka o biznesie wyróżnia co najmniej cztery grupy takich umiejętności. Opanowanie w stopniu zadowalającym jednej z nich zajmuje ok. 10 tys. godzin. Co to oznacza?

10 tys. godzin to 416 dni.

Żeby spędzić na ćwiczeniu danej umiejętności 416 dni trzeba mieć naprawdę dużą motywację. Tak więc tu dochodzimy do sedna sprawy: przedsiębiorca to ten, który ma dużą motywację do działania. Ten, kto się nie poddaje widząc przed sobą natłok mniejszego i większego kalibru spraw do załatwienia. Wbrew pozorom ludzie często popadają w defetyzm. Przedsiębiorca defetystą być nie może. Jako przedsiębiorca musisz umieć o 180 stopni odwrócić swoje myślenie w ciągu sekundy, czasami zburzyć cały plan w odpowiedzi na jedno pozornie małe zdarzenie.

Jaka jest rola edukacji w promowaniu przedsiębiorczości wśród młodych ludzi? Mam wrażenie, że przereklamowana. Najwięksi przemysłowcy XIX w. zamiast uczyć się, rzucali szkołę i natychmiast szli do pracy, by wkrótce zakładać pierwsze firmy. Obecnie też coraz modniej jest porzucać edukację na rzecz czegoś własnego. Peter Thiel, znany anioł biznesu, płaci nawet studentom po 100 tys. dolarów, jeżeli przedstawią plan biznesowy i rzucą studia dla jego realizacji. Czy może wracamy do XIX-wiecznego modelu rozpoczynania kariery w biznesie?

Nie zgadzam się. Nie jest tak. Ale z całą pewnością system edukacji przedsiębiorców przechodzi teraz zmiany. Są konieczne, bo biznesmenom nie potrzeba książkowej wiedzy, a właśnie zdobycia umiejętności i zdolności do zastosowania ich w praktyce. Chcemy im pomóc tak, żeby te 10 tys. godzin odrobili jak najwcześniej. Na mojej uczelni na przykład symulujemy warunki rynkowe, studenci na takim wirtualnym rynku wypróbowują swoje pomysły, uczą się zarządzania, kooperacji.

No, ale realnie nie ryzykują.

Z początku nie, ale w końcu pozwalamy im także realizować realne pomysły. Szukamy dla nich inwestorów, inkubujemy ich biznesy. 30 proc. naszych absolwentów zaczyna własną działalność biznesową zaraz po ukończeniu studiów, kolejne 30 proc. zaczyna od pracy, zdobycia doświadczenia, a w końcu zakłada także własną firmę. Czasami właśnie społeczną.

Wracając do firm społecznych. Czytałem, a także recenzowałem ostatnio książkę harvardzkiego filozofa Michaela Sandela zatytułowaną „Czego nie można kupić za pieniądze”. Stwierdza on w niej, że mechanizmy rynkowe infekują sfery dotąd z rynkiem niezwiązane – oraz, że to nie jest dobre, bo pozbawia je ludzkiego, szlachetnego wymiaru. Czy przedsiębiorczość społeczna nie jest przykładem tego zjawiska?

Rynek nie rozwiąże wszystkich problemów, państwo także, ludzie sami z siebie także. Rynek to narzędzie i, jeśli można wykorzystać je dla dobra ogółu, należy to zrobić.

Rozmawiał Sebastian Stodolak

Prof. Thomas S. Lyons jest wykładowcą Zicklin School of Business na The City University of New York. Specjalista w dziedzinie badań nad przedsiębiorczością, badacz zagadnień związanych z partnerstwem publiczno-prywatnym oraz doradca biznesowy. Wywiad z profesorem przeprowadziliśmy dzięki uprzejmości Szkoły Głównej Handlowej.

Thomas S. Lyons (fot. Maciej Górski)

Otwarta licencja


Tagi