Autor: Marek Pielach

Dziennikarz Obserwatora Finansowego, specjalizuje się w makroekonomii i finansach publicznych

Im gorzej na Południu, tym szybsza pomoc Północy

Berlin będzie stopniowo oswajał się z rozwiązaniami, które dziś odrzuca. Angela Merkel może zgodzić się na dodruk pieniędzy przez Europejski Bank Centralny albo na plan wprowadzenia euroobligacji, choć to oznacza inflację zżerającą niemieckie oszczędności lub dotowanie nieodpowiedzialnych krajów. Zrobi to z prostego powodu - żadne inne rozwiązania nie będą już możliwe.
Im gorzej na Południu, tym szybsza pomoc Północy

Angela Merkel (CC By-SA WEF)

Oczywiście, zanim uparta kanclerz dojdzie do tych wniosków wiele banków zostanie znacjonalizowanych, a wielu niemieckim firmom spadnie eksport. Przydałby się także zauważalny wzrost bezrobocia w najsilniejszej gospodarce Europy. Tylko takie wydarzenia dałyby Merkel alibi przed wyborami w 2013 roku. „Dałam część naszych pieniędzy tym nieodpowiedzialnym Włochom, ale nie było innego wyjścia, bo przestali kupować Mercedesy” – mogłaby wówczas tłumaczyć walcząca o reelekcję kanclerz.

Oznacza to, że w 2012 roku będzie obowiązywać zasada: im gorzej, tym lepiej. Im bardziej peryferia strefy euro będą pogrążać centrum, tym bardziej politycy będę zmuszeni przechodzić od rozwiązań pozornych do niepopularnych, ale za to skutecznych.

Pierwsza okazja to spotkanie Angeli Merkel z Nicolasem Sarkozym już dziś, 9 stycznia. Będzie ono tylko przygotowaniem gruntu pod kolejny „szczyt ostatniej szansy” – 30 stycznia. Tam jednak żadne doraźne rozwiązania także nie zostaną przedstawione. David Cameron będzie jadł słone paluszki, a 26 pozostałych szefów rządów będzie precyzować co właściwie ustalili 9 grudnia i czym nowy pakt fiskalny różni się od zobowiązań podjętych w Traktacie z Maastricht i sześciopaku.

Oczywiście europejscy liderzy muszą dać coś rynkom, ale doprawdy nie wiadomo co brzmiałoby w miarę optymistycznie i było jednocześnie na tyle długofalowe, żeby nie trzeba było tego realizować. Pakt fiskalny i obietnicę niezmuszania prywatnych wierzycieli do udziału w bankructwach w greckim stylu wykorzystano przecież ostatnim razem.

W ostatnich dniach dla uspokojenia rynków o wiele więcej od polityków zrobił Europejski Bank Centralny, który pożyczył bankom blisko 500 mld euro, przywracając na chwilę płynność w sektorze. Niestety wiele z tych pieniędzy zamiast pójść na kredyty dla firm, wróciło na depozyt w EBC. Czas pokaże czy znajdą się bankierzy na tyle odważni aby kupować za tę tanią gotówkę włoskie albo hiszpańskie obligacje. W samym tylko pierwszym kwartale w Europie trzeba będzie zrolować obligacje za kwotę prawie 500 miliardów euro. Można przypuszczać, że wielu chętnych na nowe papiery nie będzie i przynajmniej Rzym będzie miał problem ze spłaceniem swoich długów.

Wyraźnie widać bowiem, że radykalne cięcia nie ograniczają deficytu, za to zabijają wzrost. Najlepszym przykładem jest Grecja, której deficyt finansów publicznych już drugi rok z rzędu krąży w okolicach 10 procent, a PKB w międzyczasie spadło o 3 procent. Pewnie dlatego faworyt majowych wyborów prezydenckich we Francji socjalista François Hollande, zapowiedział, że w razie wygranej będzie dążył do renegocjacji ustaleń ostatniego szczytu UE, które „dotyczą oszczędności i zaciskania pasa”. Wprost poparł też euroobligacje i „zwiększenie roli Europejskiego Banku Centralnego”; ergo – dodrukowanie pieniędzy. Gdyby rzeczywiście wygrał wybory prezydenckie oznaczałoby to koniec duetu Mer-kozy i zerowe szanse na parę Mer-ande, czy jakby taką konfigurację nazwać.

W połowie roku Angela Merkel zacznie się więc poważnie zastanawiać nad złagodzeniem swojego pryncypialnego stanowiska i nad korektami europejskich traktatów. Skoro bowiem EBC pożycza bankom pawie 500 mld euro żywiąc nadzieję, że kupią obligacje choćby za dziesiąta część tej kwoty, to może rzeczywiście skuteczniej byłoby pozwolić EBC kupować te obligacje bezpośrednio i za nieograniczone środki. Tylko tak radykalna decyzja mogłaby powstrzymać spekulantów przed sztucznym nieraz pompowaniem oprocentowania papierów dłużnych. Już sama groźba wytoczenia takich dział mogłaby sprawić, że rynki by „odpuściły”, a Niemcy nie musiały wydawać kolejnych miliardów euro. Gdyby wszyscy pożyczali na 3 albo chociaż na 5 procent, zamiast 8, o wiele łatwiej byłoby wyjść z kryzysu. Dopiero spłacając długi i mając wzrost gospodarczy można mówić o odległych uniach fiskalnych i euroobligacjach.

Niemcy zapewne potrafią liczyć i wiedzą, że strefa euro w dotychczasowym kształcie jest najbardziej opłacalna właśnie dla nich, a koszty jej ratowania są mniejsze niż koszty jej rozpadu. Można też założyć, że dojdą do wniosku, że trzeba w jakiś sposób przywrócić strukturalną równowagę między Północą, a Południem tej unii walutowej.

Tu jednak widać największy problem. Wzrostu gospodarczego w Europie nie da się stworzyć przez negocjacje polityków, powołanie nowych urzędów i wprowadzenie ulepszonych przepisów. Droga do tego jest odwrotna – potrzeba nam wspólnego rynku bez wyjątków dotyczących przepływu osób czy kapitałów. Potrzeba niższych, a nie wyższych podatków, potrzeba mniejszej, a nie większej roli państwa w gospodarce.

Nierówności wewnątrz strefy euro może złagodzić tylko rynek, bo politycy nie wyjdą tu ponad narodowe ograniczenia. Tego jednak nigdy oni nie przyznają i dlatego możliwy jest również scenariusz rozpadu na „prawdziwe euro” Niemiec, Austrii, Holandii, Finlandii i Luksemburga oraz euro całej reszty. Kto wie czy po początkowym chaosie nie byłoby to w długiej perspektywie znacznie zdrowsze rozwiązanie.

Angela Merkel (CC By-SA WEF)

Otwarta licencja


Tagi