Autor: Jan Cipiur

Dziennikarz ekonomiczny, publicysta Studia Opinii

Bank odpowiedzialny jest za depozyty, a nie za kredyty

Stopa procentowa nie jest obecnie kluczowym czy też jedynym czynnikiem w decyzjach przedsiębiorców. Problemem jest to, że konsumenci zaczęli powstrzymywać się od zakupów. W takich warunkach trudno podejmować decyzje inwestycyjne i dążyć do powiększania zdolności produkcyjnych – uważa Cezary Stypułkowski, prezes BRE Banku.
Bank odpowiedzialny jest za depozyty, a nie za kredyty

Cezary Stypułkowski, prezes BRE Banku (Fot. BRE Bank)

Obserwator Finansowy: Czy polskim przedsiębiorstwom małym, średnim, dużym, obojętnie jakim, brakuje dziś kredytu? Czy kredyt bankowy jest dla nich za drogi?

Nie brakuje, a w dodatku jest on stosunkowo tani. Gorzej mogą mieć wszakże małe firmy. Dlaczego? Jeśli ktoś zapytałby, jaka jest moja fundamentalna i ostateczna odpowiedzialność na stanowisku prezesa banku, to odpowiem z najgłębszym przekonaniem, że jest to odpowiedzialność za pieniądze powierzone bankowi przez deponentów. Czuję się zatem bardziej odpowiedzialny za depozyty niż za udzielanie kredytów. Zadaniem banku jest więc przede wszystkim bezpieczne zainwestowanie pieniędzy przyniesionych nam przez klientów.

Pytanie o dostępność kredytów i czy kredyt nie jest przypadkiem za drogi zadane zostało przede wszystkim w kontekście żalu ministra finansów o zbyt wolne obniżki podstawowej stopy procentowej NBP.

Stopa procentowa nie jest obecnie kluczowym czy też jedynym czynnikiem w decyzjach przedsiębiorców. Polacy, po latach względnej stabilizacji i rozwoju, doszli do przekonania, że zjawiska kryzysowe w końcu do Polski dotrą. W konsekwencji, w 2012 r. łączna wartość depozytów bankowych wzrosła o 11 proc. m.in. dlatego, że konsumenci zaczęli powstrzymywać się od zakupów. W takich warunkach trudno podejmować decyzje inwestycyjne i dążyć do powiększania zdolności produkcyjnych.

Wszystko to nie zmienia mojej opinii, że podwyższenie przez RPP stóp procentowych w maju 2012 r., a potem powstrzymywanie się przez następne pół roku z obniżkami było błędem. Nie można bowiem wykluczyć, że przyspieszenie przez RPP obniżek stóp, tzn. przeprowadzanie ich we wcześniejszym przedziale czasowym, dobrze przysłużyłoby się gospodarce. Mówię to próbując spojrzeć z perspektywy makroekonomicznej i pozycji ministra finansów, ponieważ z punktu widzenia banku łatwiej jest operować w środowisku wyższych stóp procentowych na takiej samej zasadzie, na jakiej łatwiej odłożyć do skarbonki dwa złote ze stu niż z dziesięciu złotych.

Nie za bardzo wierzę, a właściwie w ogóle nie wierzę, że obniżka stóp o 25, czy 50 punktów bazowych, tj. o ćwierć, czy połowę punktu procentowego może mieć istotne znaczenie dla decyzji podejmowanych w Polsce, gdzie dominują firmy góra kilkudziesięcioosobowe.

Można się zgodzić z tezą, że obniżka stopy o pół procenta zmienia zapewne u przedsiębiorcy bardzo niewiele, ale chodzi o tendencje, bo to one wpływają na postawy. Zmniejszenie w ciągu roku poziomu oprocentowania depozytów bankowych z ok. 6 do ok. 3 proc. sprawiło, że po dużym wzroście łącznej wielkości depozytów w 2012 r. teraz tempo zmalało tak, że w tym roku przyrostu depozytów w ogóle nie ma. Stało się tak, bo dla klienta banku 3 proc. to jak zero procent, więc kto ma jakieś poważniejsze pieniądze idzie z nimi do funduszy inwestycyjnych. Nie dziwię się temu, bo całe pokolenia Polaków były przyzwyczajone do wysokiej inflacji, a co za tym idzie, do wysokiego nominału oprocentowania oszczędności.

Z dużą średnią inflacją musieliśmy żyć w Polsce przez ponad dwie dekady. Teraz inflacja w Polsce od dekad jest na historycznie najniższym poziomie, ale stare nastawienia jeszcze nie przebrzmiały, więc rachunki oprocentowane na 2-3 proc. to szok.

Jakie mogą być tego konsekwencje dla gospodarki?

Jest wiele różnych scenariuszy, które lepiej ode mnie ocenią eksperci od makroekonomii, lecz wśród nich pojawia się i taki, że w tych okolicznościach spadnie ochota do oszczędzania i ludzie pójdą do sklepów, wzrośnie konsumpcja, a zaraz potem pojawi się silniejszy wzrost gospodarczy. Impuls nie musi więc pochodzić wyłącznie od przedsiębiorcy, który miałby dać się „omamić” półprocentową obniżką stopy procentowej NBP.

Dodać trzeba też koniecznie, że stopa procentowa nie jest przecież jedynym instrumentem w użyciu. Z każdego punktu widzenia istotne są nakazy, zakazy i regulacje nadzoru finansowego. Przepisy dotyczące udziału środków własnych w staraniach o kredyt hipoteczny i każde inne obostrzenie tego rodzaju oddziałuje na indywidualne zachowania banków i ich klientów, a zatem ma wpływ na sytuację gospodarki.

Sektor bankowy jest dzisiaj w świecie pod dużą presją regulacyjną. Jest pan w nim obecny od ponad 20 lat. Jak oceniać to co się stało z bankami w tym czasie?

Tego nie da się porównać; to są dwa różne światy. Bank Handlowy, w którym zaczynałem pracę w 1991 roku, był bardziej dużą izbą rozliczeniową polskiego handlu zagranicznego, niż bankiem z krwi i kości. Dość powiedzieć, że miał raptem około setki klientów.

Fajne czasy.

Trzeba jednak wiedzieć, że wówczas niemal wszystko było mniejsze. Moje pierwsze doświadczenie w bankowości to letnia praktyka w końcówce lat 80. w nowojorskim Chemical Banku, który po licznych fuzjach i przejęciach stał się dzisiejszym gigantycznym bankiem JPMorgan Chase & Co. Chemical Bank nie był ułomkiem. Należał do elitarnej grupki money center banks, czyli robił interesy z innymi bankami tej klasy, z rządami, z wielkimi koncernami, pozostałymi bankami, a z indywidualnymi klientami od wielkiego dzwonu. Kapitalizacja rynkowa giganta, jakim był wówczas J.P. Morgan, czyli wartość wszystkich jego akcji, wynosiła wtedy jakieś 2 miliardy dolarów, a dzisiejsza kapitalizacja BRE Banku to 5,8 miliarda dolarów, zaś obecna wartość rynkowa JPMorgan Chase & Co to ponad 210 mld dolarów.

Nie tylko więc Polska przeżyła rewolucję?

Gdy wchodziłem do bankowego biznesu dokonywało się właśnie wielkie przejście od relationship banking do product driven banking. Teraz mamy powrót do tego, co wówczas zanikało, czyli na pierwszy plan znowu stawiany jest klient i jego indywidualne potrzeby, a mniej produkt finansowy, który należało mu sprzedać, a często wręcz „wcisnąć”.

I właśnie. Daniel Gros – dyrektor brukselskiego think-tanku Centre for European Policy Studies – stawia w artykule opublikowanym w Obserwatorze Finansowym twardą tezę, że „europejski sektor jest zbyt duży, ma zbyt mało kapitału i zbyt wielu w nim graczy, którym brakuje rentownego, długoterminowego modelu biznesowego. (…) Wielkość sektora bankowego jest powodem do niepokoju, ponieważ jego łączne zobowiązania sięgają ponad 250 proc. PKB strefy euro”.

W poszczególnych państwach Unii wskaźnik ten jest nawet jeszcze większy, ale w Stanach Zjednoczonych już wyraźnie mniejszy. Za oceanem więcej jest tzw. disintermediation. Jeśli domeną banków jest pośrednictwo (intermediation) między osobami z nadwyżkami środków, a podmiotami poszukującymi funduszy, to w USA częściej dochodzi do bezpośrednich relacji finansowych między tymi dwoma stronami, bez udziału banku, co nazywane jest właśnie disintermediation. W efekcie spora część długu korporacyjnego w Ameryce stanowi wierzytelności rynku kapitałowego, natomiast w Europie w znacznie większym stopniu źródłem kapitału są banki.

W Szwajcarii suma bilansowa całego sektora bankowego to równowartość ok. 450 proc. rocznego PKB. Podobny wskaźnik ma Wielka Brytania. W razie jakiegoś kryzysu bankowego Szwajcarzy mieliby się czego bać. Mają tego świadomość, więc wymagania kapitałowe stawiane tamtejszemu sektorowi bankowemu są teraz chyba najostrzejsze na świecie.

Skąd się wzięła tak duża nierównowaga?

Niezwykle gwałtowny rozwój sektora bankowego dokonywał się na moich oczach. Trwało to przez ostatnie trzy dekady. Panowało coraz mocniejsze przekonanie, że produkty bankowe można usprawniać tak dalece, że wielkość kapitału używanego do wsparcia tych produktów można „optymalizować” bez końca. Na początku obecnego kryzysu były zatem banki europejskie tak uzależnione od środków z zewnątrz (leveraged), że wskaźnik kapitałów własnych do ich sumy bilansowej wynosił 2 proc. podczas gdy w końcu XIX wieku swoistym standardem było 30-40 procent.

W tym miejscu trzeba też jednak wskazywać na zachowania i działania państw, które udzieliły najróżniejszym uczestnikom rynku, w tym deponentom, najrozmaitszych gwarancji w skali, która uzasadnia mówienie o „hazardzie moralnym”, czyli o pokusie nadużycia i podejmowaniu nadmiernego ryzyka. Mimo wielkiej ekspansji, prawdopodobieństwo upadku instytucji finansowych było małe, więc brakowało niezbędnego w gospodarce rynkowej elementu dyscyplinującego: przesadziłeś – upadłeś. Wprawdzie w trakcie podejmowanych w ostatnich latach przez państwa interwencji ratunkowych właściciele banków sporo stracili, ale po prawdzie powinni utracić wszystko.

Sądzę, że kluczem do zrozumienia obecnej sytuacji sektora jest podejście produktowe dominujące gdzieś od połowy lat 80. poprzedniego stulecia aż do obecnego kryzysu. Produkt bankowy był wówczas panem i można powiedzieć, że żył wręcz sam dla siebie. Brakowało spojrzenia na potrzeby klienta, sektor nie lubił się samoograniczać, klient był jak juczny muł, na którego można było przerzucać końcowe ryzyko. Ekscesy były nadmierne i kara przyszła. Cóż tu jeszcze powiedzieć? The glory is gone.

Jaki jest pana pogląd na zapowiedzi procesów unifikacyjnych w unijnym sektorze bankowym?

W latach 90. zabiegałem o bardziej narodową postać sektora finansowego, ale w końcu przegrałem debatę w sprawie „flagowych instytucji narodowej tożsamości”, jak je wówczas nazywałem. Dzisiaj uważam, że zdolność powrotu do tego rodzaju myślenia jest w dużym stopniu ograniczona. Procesy koncentracyjne będą postępować, ale przecież nie na taką skalę jaką 20 lat temu wieszczył szef Citicorp John Reed mówiący o miliardzie klientów tego banku w 2010 r. i obecności Citi w 150 krajach. Maleje skłonność dużych banków do działalności transgranicznej i wiązania się w struktury ponad granicami, ale z punku widzenia logiki rozwoju cywilizacji są to wszystko na nieco dłuższą metę procesy zapewne nie do uniknięcia.

Co będzie kiedyś ciekawi bardzo, ale jesteśmy tu i teraz. Niezbyt duży, względnie bezpieczny polski sektor bankowy przeszedł przez ostatnie lata suchą nogą. Nie było u nas ekscesów, jakich zdarzyło się bardzo wiele w sektorach bankowych wielu innych krajów. Mając na uwadze, że sektor bankowy jest w miarę stabilny, że mamy w kraju własny, dobry nadzór i własną walutę, a także duże środki w bankowym funduszu gwarancyjnym myślę o jakiejś równowadze między wewnętrzną, a ponadnarodową regulacją sektora. Dostrzegam jednak także, że powielanie nadzoru na szczeblu unijnym, a potem w każdym państwie z osobna jest bardzo kosztowne.

Konsekwencją uczestnictwa w strefie euro jest zgoda na unijny nadzór i unijne zasady oraz regulacje. A ponieważ prędzej, czy później przyjmiemy euro, to kwestia sprowadza się do tempa zmiany.

A jak idzie biznes w BRE Banku?

Dobrze, jest to przyzwoity rok, nie ma specjalnych zagrożeń. Uczciwie mówiąc jestem nieco zaskoczony, że polska gospodarka jest taka resilient, czyli odporna i zarazem prężna. Polscy przedsiębiorcy potrafią szybko reagować na zdarzenia. Rośnie dyscyplina finansowa oraz podatkowa. Uważam, że podążamy w dobrym kierunku.

Rozmawiał Jan Cipiur

Cezary Stypułkowski, prezes BRE Banku (Fot. BRE Bank)

Otwarta licencja


Tagi