Euro. Rzecz o wczorajszej pewności i dzisiejszym doświadczeniu

Euro nie stało się wcale „bezpieczną przystanią” dla gospodarek, w których zostało wprowadzone. Nie jest kotwicą, która chroni przed zawirowaniami, zapewniając stabilny wzrost. Bo ten wzrost zamienił się w dramatyczny zjazd w dół.
Praca była pierwszą ceną, pierwotnym pieniądzem nabywcy, którym się płaciło za wszystko; nie za złoto czy srebro, lecz za pracę nabywano pierwotnie wszelkie bogactwa świata.
Jean Baptysta Say, „Traktat o ekonomii politycznej” 1815 r.

Krach na spekulacyjnych rynkach finansowych miał nieoczekiwane, ale również dobroczynne skutki. Zweryfikował bowiem niektóre przynajmniej z twierdzeń związanych z euro. A twierdzenia te – wypowiadane przez czołowe ekonomiczne i polityczne autorytety- podawano jako pewne i nie wymagające sprawdzenia. Jednak okazały się tylko pobożnymi życzeniami, których nie chce spełnić rzeczywistość.

 Euro nie stało się wcale „bezpieczną przystanią” dla gospodarek, w których zostało wprowadzone. Nie jest kotwicą, która chroni przed zawirowaniami, zapewniając stabilny wzrost. Bo ten wzrost zamienił się w dramatyczny zjazd w dół.

 Zapomina się, że euro w swej genezie jest projektem arcypolitycznym. W rzeczywistości, w której wciąż istnieją bariery gospodarcze, ma pełnić rolę czynnika psychologicznego, budującego tożsamość europejską w codziennej życiowej praktyce.

 W sprawie euro należy odwołać się do przesłania, wiszącego w biurze obsługującym polityków: „Panu Bogu wierzymy na słowo, a pozostali są proszeni przedłożyć dokumenty”. W kampanii reklamującej euro – która zamilkła po krachu na rynkach finansowych i po załamaniu w Słowacji – opinii publicznej w Polsce tak naprawdę nie przedkładało się dokumentów. Mieliśmy w najlepszym wypadku wyznania wiary. Stąd w sprawie euro było bliżej do poprawności politycznej niż do koniecznej i uczciwej debaty.

Mając w głowie słowa XIX-wiecznego angielskiego historyka cywilizacji Tomasza Buckle`a, że wojny nie przyniosły takich zniszczeń i nędzy narodom, jak błędne poglądy na ekonomię, popatrzmy na dotychczasowe argumenty, określmy ich ciężar gatunkowy oraz oddzielmy od marketingu i propagandy.

 Czym jest pieniądz

Euro tak jak Unię trzeba chronić przed zwolennikami i przeciwnikami. Niedawna historia z wstąpieniem do UE pokazała, jak bardzo mylili się jedni i drudzy. Pierwsi – czyniąc z niej wyłączną siłę motoryczną rozwoju Polski, a drudzy – źródło wszelkich nieszczęść, które spadną na nas jak plagi egipskie. Czy od wejścia i bycia w Unii polskie sądownictwo poprawiło jakość świadczonych przez się usług, zwanych wymierzaniem sprawiedliwości? To, jakie jest sądownictwo, jak funkcjonują inne instytucje w Polsce, zależy od wybieranego na miejscu parlamentu oraz od rządu. Oba ciała decydują w ponad 90 procentach spraw, które wpływają na rozwój kraju i zamożność obywateli. Dlatego warto ocenę projektu euro rozpocząć od wyjaśnienia samej istoty pieniądza i źródła pochodzenia bogactwa.

Można odnieść wrażenie, graniczące z pewnością, że najczęściej wypowiadający się w tej kwestii nie pamiętają, czym tak naprawdę jest pieniądz. W „Intrygującym pieniądzu“ Milton Friedman przypominał, że „pieniądz jest czymś, co znajduje powszechną akceptację i jest wymieniany na dobra i usługi; to, że jest on akceptowany, nie oznacza wcale, iż jest przedmiotem konsumpcji, ale że stanowi tymczasowe ucieleśnienie siły nabywczej, które może zostać spożytkowane do zakupu innych dóbr i usług”. Mimo to miazmat, że pieniądz jest wartością samą w sobie, ciągle funkcjonuje i jest upowszechniany przez osobistości świata nauki, a w ślad za nim – i polityki.

„Choć wartość pieniądza opiera się na fikcji, spełnia on niezmiernie pożyteczną funkcję ekonomiczną. Jest jednak także zasłoną, za którą kryją się prawdziwe siły przesądzające o bogactwie narodu, takie jak możliwości jego obywateli, ich pracowitość i pomysłowość, zasoby,  jakimi dysponują, sposoby ich politycznego i ekonomicznego zorganizowania itp.” – czytamy w innym miejscu „Intrygującego pieniądza”. Pisze o tym dwa wieki wcześniej Adam Smith w „Badaniach nad naturą i przyczynami bogactwa narodów”: „nie pieniądz, ale tylko reprezentowane przezeń dobra stanowią dochód jednostki albo społeczeństwa”. Prawdziwym punktem wyjścia zatem dyskusji o euro powinna być  odpowiedź na podstawowe pytanie: jaka jest natura i pochodzenie bogactwa?

Czy bogactwo pochodzi ze złota, kamieni szlachetnych i pieniądza, jak przez wieki myśleli rządzący Portugalią, Hiszpanią, czy może z popierania eksportu i prześladowania importu – jak sądzono we Francji, a może jednak z pracy, jak zaczęto w XVIII stuleciu myśleć w Anglii, Stanach Zjednoczonych, a w Polsce ponownie na początku lat 90. ubiegłego stulecia? Ludzie na świecie są tacy sami, dowodzi współczesny ekonomista peruwiański Hernando de Soto w „Innym szlaku”. Tak samo chcą pracować, oszczędzać, bogacić się. To, co powoduje, że tak bardzo różne są efekty ich pracy, to jakość systemu, w którym żyją. Czy zatem nasze bogactwo zależy od koloru farby na banknocie będącym w obiegu, czy może od jakości systemu politycznego, gospodarczego, społecznego, który albo umożliwia tworzenie bogactwa, albo je marnotrawi?

Gdyby to kolor farby drukarskiej o tym decydował, to Panama z racji posiadania dolara amerykańskiego jako waluty urzędowej byłaby podwójnie bogata, bo dochodziłyby jeszcze korzyści z posiadania kanału. Dlaczego tak jednak nie jest? Przecież ma nie tylko dobry, ale wciąż jeszcze najlepszy pieniądz na świecie. W dodatku ten pieniądz jest elementem „infrastruktury” gospodarki jeszcze bardziej rynkowej niż europejska, chronionym przed politykami Panamy (w tym nawet dyktatorami) . A mimo to wyniki ekonomiczne Panamy i USA są rażąco inne. Dlaczego? Czy pieniądz jest samoistną „infrastrukturą” gospodarki, zapewniającą bogactwo samą swoją obecnością? Czy może jest tylko symbolem siły, wynikającej z zasad, na jakich się opiera państwo, gospodarka i społeczeństwo? Zauważmy, że gdyby tak nie było, to Kuba, gdzie realnym i dopuszczalnym środkiem płatniczym jest dolar, nie byłaby od dziesiątków lat pogrążona w nędzy.

Bogactwo nie przenosi się przez dotyk nawet najlepszego pieniądza. Bez fundamentu klasycznych zasad (m.in. uznaniu pracy za źródło bogactwa) i zbudowanym na nim systemie gospodarczym euro będzie takim samym rozwiązaniem infrastrukturalnym, jak dla przyszłości socjalizmu były paczki przysyłane po stanie wojennym. Pieniądze nie mają samoistnie cudotwórczej ani sprawczej mocy. Panama, Kuba, była NRD (z zamianą socjalistycznej marki na tę dobrą) są chyba wystarczającymi przykładami, że wierzyć należy Panu Bogu, a od innych żądać okazania dokumentów, nie zaś wizualizacji arkuszy kalkulacyjnych, pomijających rzeczywistość.

 Uczciwa odpowiedź na pytanie o naturę i pochodzenie bogactwa da nam dopiero szansę na ocenę wolną od mistyki, propagandy, własnych sympatii i skłonności. Rozważmy zatem wprowadzanie euro w Polsce w aspekcie politycznym, ekonomicznym i psychologicznym.

 Wszystko jest kwestią polityki

Wstąpienie do UE było decyzją polityczną. Nie przeprowadziliśmy takich analiz, jak na przykład Estonia. Kraj ten był jedną wielką strefą wolnego handlu, stąd nietrudno było o symulację strat ekonomicznych po przyjęciu protekcjonistycznego systemu obowiązującego w Unii. I mimo że przystąpienie do Unii w wymiarze ekonomicznym było wątpliwe, Estonia gotowa była zapłacić tę cenę za uzyskanie większego bezpieczeństwa politycznego. Sąsiedztwo mocarstwa, które pozbawiło Estonię na dziesiątki lat niepodległości, było argumentem rozstrzygającym.

W Polsce publiczna dyskusja sprowadzała się w dużej mierze do aksjomatu, że musimy przystąpić do Unii. Powtarzane było uzasadnienie, które wypowiadała niezależnie od siebie większość przedstawicieli rywalizujących ze sobą partii politycznych: Polska nie może rozwijać się o własnych siłach, nie poradzimy sobie (tzn. politycy) z bezrobociem, brakiem infrastruktury itp. Unia miała wybawić polskich polityków od brzemienia rządzenia Polską. Taki był wydźwięk bardzo wielu wypowiedzi reprezentatywnych przedstawicieli elity politycznej. Podobny typ argumentacji pojawił się przy sprawie wprowadzenia Polski do strefy euro: będąc już w Unii Europejskiej, powinniśmy wejść do strefy.

Tak niezwykle istotna sprawa, jak wejście do obcego systemu monetarnego, nie może być kwestią techniczną, tylko merytoryczną. Data powinna wynikać z planu przeprowadzania w Polsce koniecznych zmian, takich jak fundamentalna naprawa finansów publicznych. W innym przypadku można – nawet bez jej przeprowadzenia (czego nie zrobił do tej pory żaden rząd) – tak „podrasować” parametry deficytu budżetowego, aby formalnie spełnić wymagane kryteria wstąpienia.

Podawanie co rusz przez rządzących „niższych roczników” wprowadzenia euro ani na trochę nie przybliżało tego procesu, ponieważ nie wyłożono opinii publicznej planu naprawy finansów z jego konsekwencjami. Dlatego też na szali stworzonej dla zważenia ciężaru gatunkowego przedstawianych publicznie argumentów sama data nie powinna znaleźć się po żadnej stronie. Wcześniej musi być podany moment przeprowadzenia zmian w finansach publicznych.

Bez wątpienia wspólne władze monetarne to bardzo poważny instrument do tworzenia Unii jako wspólnego państwa. Jednak likwidacja waluty narodowej uniemożliwi prowadzenie niezależnej polityki monetarnej i gospodarczej przez polski rząd. Nie można przyjmować domniemania rażącej niekompetencji rządów w Polsce, a za tym szkodliwości ich polityk dla kraju, tak samo jak domniemania obiektywnie pozytywnych dla nas decyzji Europejskiego Banku Centralnego. Praktyka pokazuje, że prowadzenie wspólnej polityki monetarnej dla tak zróżnicowanych gospodarczo w strefie euro państw jest w najlepszym przypadku wypadkową. Nie będzie w takiej sytuacji służyła ani krajom biedniejszym, ani bogatym. Czy zatem wspólne wewnątrzeuropejskie państwo (a nie Ojczyzna Narodów), tworzone za sprawą euro, nie jest wartością równoważną z możliwością i koniecznością dostosowywania polityki monetarnej do potrzeb rozwoju każdego kraju? Doświadczenie, a nie ideologia powinno pozwolić na dokonanie właściwego wyboru.

Które aspekty ekonomiczne ważniejsze?

Niezwykle cenny materiał argumentacyjny dostarcza raport NBP z 2004 roku. „Wprowadzenie wspólnej waluty wraz z towarzyszącą mu eliminacją ryzyka kursowego i kosztów transakcyjnych będzie prowadzić do lepszej porównywalności cen oraz wzrostu konkurencji na rynku dóbr i usług. Wzrost konkurencji przyczyni się do lepszej alokacji pracy i kapitału oraz zwiększy presję na efektywne wykorzystanie dostępnych zasobów, co spowoduje wzrost wydajności czynników wytwórczych”.

Jak widać, zapowiadane procesy alokacji pracy i kapitału już przybierają formę zaawansowaną, a nawet w niektórych obszarach krytyczną dla naszej gospodarki, i to bez przyjmowania jeszcze euro. Aby np. kontynuować inwestycje budowlane, polskie firmy rekrutują swoich byłych pracowników za granicą, oferując im wynagrodzenie zbliżone do tego, jakie otrzymują na budowach w Unii. Jest to problem bardzo wielu branż polskiej gospodarki.

Do „porównywalności cen” wystarczają szare komórki naszych obywateli, czasami wspomagane kalkulatorem. Ryzyko kursowe jest niczym wobec ryzyka nieustających zmian podatkowych. Pierwsze można wyeliminować, korzystając ze standardowych usług na rynku finansowym – ale nie należy ich mylić z działalnością spekulacyjną na opcjach walutowych, z którymi do tej pory ma problemy wiele firm. Od drugiego nie uchroni nas najlepszy w kraju doradca podatkowy.

Zmienność i nieprzewidywalność prawa w Polsce ma bardziej rozstrzygający wpływ na być albo nie być dla znaczącej grupy firm (jak np. zmiana definicji o samozatrudnieniu) niż sprawa ryzyka kursowego, i to w dodatku tylko wobec jednej waluty. Warto zauważyć, że przed spekulacyjnym atakiem na polską walutę i generalnie sytuacją kryzysową polski eksport mimo „silnego” złotego rósł, a później nieznacznie spadał, ale nie załamał się dramatycznie jak w innych krajach.

Innym powtarzającym się argumentem ekonomicznym „za” jest zakładany wzrost gospodarczy Polski po wejściu do euro. Czy tak się w istocie stanie? Jeżeli za rzeczywistość weźmiemy nie wizualizację wyników z arkuszy kalkulacyjnych, ale stan gospodarki strefy euro po trzech (i pięciu) latach od wprowadzenia wspólnej waluty, to mamy przekroczenie dopuszczalnych kryteriów deficytu budżetowego (Francja, RFN, Włochy, Holandia, Grecja), niższy od pozostających poza strefą krajów UE wzrost PKB, a wyższy (np. dwukrotnie w porównaniu z W. Brytanią) poziom bezrobocia (np. we Francji i RFN). Praktyka dowodzi, że jest dokładnie na odwrót niż w wyznaniach wiary i zapewnieniach mężów uczonych i świętobliwych.

 Psychologia zwolenników i przeciwników euro

Postrzeganie euro nie jest jak przysłowiowa szklanka nalana do połowy. Stąd zupełnie inne, nieporównywalne reakcje psychologiczne zwolenników i przeciwników widzących to samo euro. W kategorii polityków mamy wierzących w UE i w euro jako siłę sprawczą i naprawczą (np. finansów publicznych) oraz polityków agnostyków, wolnych od pokusy łatwej wiary, dla których zachowanie niezależności umożliwia prowadzenie właściwej dla Polski polityki monetarnej i gospodarczej.

Wśród ekonomistów znajdują się zarówno tacy, których przekonanie o sprawczej sile pieniądza przenosiłoby góry, jak i tacy, którzy źródła bogactwa narodu i kraju upatrują w czynnikach wewnętrznych. Skoro tak się mają sprawy z elitą, nie dziwmy się  części społeczeństwa, które chce wierzyć w automatyczne przeniesienie siły nabywczej euro z bogatych krajów do Polski. Uszanujmy i tych w społeczeństwie, którzy mają wolę zachowania waluty narodowej. Może jest to ta część, która widziała głęboką biedę w krajach strefy euro. Bieda wygląda tak samo jak nasza, mimo że my dopiero co jesteśmy w Unii i nie mamy jeszcze euro.

Euro jako sukces polityczny

„Financial Times” – należący do zwolenników euro – w artykule Martina Wolfa „Unia walutowa ułatwiła rozliczenia, ale rozwoju Europy nie przyśpieszyła” („Gazeta Prawna” & „Financial Times”, 6.06.2008 r.) przyznaje, że „strefa euro odniosła ogromny sukces jako unia walutowa, ale nie jako unia gospodarcza”. Przytaczany w artykule materiał samej Komisji Europejskiej nie pozostawia co do tego wątpliwości. Zestawienie okresów 1999-2008 oraz 1989-1998 jest uderzająco korzystniejsze dla czasów sprzed euro. Wzrost realnego PKB na mieszkańca przed euro wynosił 1,9 proc., a po – już 1,6 proc. – to znacznie mniej wobec 2,2 proc. w Danii, Szwecji czy Wielkiej Brytanii, pozostających poza strefą euro. Wydajność pracy w unii walutowej rosła o połowę wolniej niż przed jej wprowadzeniem i wynosiła zaledwie 0,8 proc. rocznie. Bezrobocie zmalało, ale poza strefą euro jest jeszcze mniejsze. Autor artykułu dochodzi do wniosku, że „jej utworzenie nie spowodowało przyspieszenia dynamiki gospodarczej, na co mieli nadzieję jej orędownicy. Tempo reform strukturalnych wręcz zmalało”.

Taki jest rzeczywisty bilans dekady euro. Jest bez wątpienia wielkim przedsięwzięciem politycznym, ale byłoby niewiarygodne, nazywać to sukcesem gospodarczym.

Milton Friedman, który nie dawał euro jako projektowi czysto politycznemu, a nie ekonomicznemu więcej niż 15 lat, całym swoim życiem i dziełami udowodnił, że to idee, a nie pieniądze rządzą światem. I co do tego w Polsce wspólnie zwolennicy i przeciwnicy euro nie powinni mieć wątpliwości.

 Euro zamiast rządzenia

Polskie społeczeństwo przekonywano do zagłosowania za przystąpieniem Polski do Unii Europejskiej wizją szybko rozwijającego się kraju z autostradami, na które dostaniemy pieniądze. Polacy zagłosowali za Unią, która rzeczywiście przekazała znaczące środki na budowę m.in. autostrad. Ale jak ich nie było, tak i nie ma. Bo jest to nie tyle sprawa pieniędzy i bycia w Unii, ile dobrego lub złego rządzenia w Polsce. Wprowadzenie euro również samo z siebie nie naprawi finansów publicznych. Stanie się to dopiero wtedy, kiedy rząd podejmie decyzję i ją będzie realizował.

Paradoksalnie euro stało się zakładnikiem braku woli rządzenia i ponoszenia odpowiedzialności za przyszłość Polski, mimo że argumentacja na rzecz jego jak najszybszego wprowadzenia eksploatuje właśnie kategorię przyszłości. Tak jak samo przystąpienie do Unii Europejskiej, bez dobrego rządzenia, nie zmieni Polski, tak i samo wprowadzenie euro, bez fundamentalnych zmian, takich jak przywrócenie wolności gospodarczej, zmiana patologicznego systemu podatkowego, reforma finansów publicznych, poprawy ekonomicznej nie przyniesie.

Andrzej Sadowski – założyciel i wiceprezydent Centrum im. Adama Smitha, pierwszego niezależnego instytutu w Polsce, który 16 września 2009 roku obchodził XX-lecie swojego powstania, e-mail: andrzej.sadowski@smith.pl

Otwarta licencja


Tagi