Getty Images
W kilku słowach trudno wyjaśnić ostatni rajd waluty amerykańskiej w górę. Rozumowanie wielu uczestników rynku jest następujące: ponownie wybrany prezydent USA nie zawaha się odwołać do polityki celnej w różnego rodzaju dyskusjach handlowych. Zastosowanie ceł przyczyni się z kolei do wzrostu inflacji, w efekcie czego Fed zamiast dalej luzować politykę monetarną, będzie musiał ją zacząć zacieśniać. Stąd rosnący popyt na dolary.
Scenariusz ten doprowadzi, z dużym stopniem prawdopodobieństwa, do konfliktu z administracją Białego Domu, gdyż żaden rząd (w tym przypadku USA nie stanowią żadnego wyjątku) nie przepada za wyższymi stopami procentowymi. Wiele wskazuje zatem na dalszą eskalację konfliktu między Donaldem Trumpem a Jerome Powellem, bądź co bądź jego (byłym) człowiekiem. Tego rodzaju napięcia nie są jednak niczym nowym w historii USA, bo dochodziło do nich dość często. Owszem, należy pamiętać o trwającej ponad dwadzieścia lat niemalże pełnej harmonii między Białym Domem a Federal Reserve. Był to raczej wyjątek potwierdzający regułę. A jak pokazuje historia Stanów Zjednoczonych Ameryki, to nie ma nic gorszego jak zbyt uległy prezydentowi USA prezes Fed.
Państwowiec Arthur Burns
Będąc urodzonym we wczesnych latach 70. XX w. zacząłem się interesować ekonomią na poważnie dopiero pod koniec następnej dekady. Zważywszy jednak na rok mojego przyjścia na świat, nie sposób rozpocząć tego krótkiego historycznego opisu od ówczesnych: prezydenta USA – Richarda Nixona i prezesa Fed Arthura Burnsa, który miał polskie korzenie. Urodzony bowiem w Stanisławowie w rodzinie żydowskiej, w wieku dziesięciu lat wyemigrował z rodzicami do USA. Gdy po raz pierwszy stawiał stopę na nowej ziemi w 1914 r., nie przypuszczał, że przyjdzie mu kiedyś kierować chyba najważniejszą instytucją tego kraju.
Burns współpracował jeszcze z dwoma kolejnymi prezydentami USA, to jest Geraldem Fordem i Jimmym Carterem. Ale to współpraca z prezydentem Nixonem wywarła na nim największe piętno. Sam Burns jest niestety kojarzony z okresem uporczywej inflacji i wielu uważa go za głównego winowajcę takiego stanu rzeczy. Głównie za sprawą zbyt daleko idącej uległości wobec swojego mocodawcy. Chciałbym jednak pokusić się o obronę osoby prezesa Burnsa. Dla mnie był on bowiem klasycznym uosobieniem państwowca, którego jedyną misją była służba swojemu państwu. Oczywiście można dyskutować nad tym, jak należy to pojęcie definiować. Burns nie miał akurat w tym zakresie najmniejszych wątpliwości. Służyć państwu oznaczało wspierać demokratyczny rząd. Tym samym stał się idealnym kandydatem na stanowisko Fed z punktu widzenia prezydenta Nixona.
Zobacz również:
Ewolucja polityki banków centralnych
Nixon został prezydentem w 1968 r, ale mimo tego sukcesu, nie mógł wymazać ze swojej pamięci wcześniejszego startu w wyborach prezydenckich z 1960 r., gdy poległ w konfrontacji z Johnem F. Kennedym. Zdaniem samego Nixona na drodze do sukcesu stanął mu właśnie Fed. W kwietniu 1960 r doszło w USA do recesji między innymi na skutek restrykcyjnej polityki Fed. Nic więc dziwnego, że wyborcy postawili na zmianę partii rządzącej. Nixon nie mógł długo tej porażki przeboleć i dlatego postanowił się zrewanżować przy pierwszej nadarzającej się okazji, umieszczając w Federal Reserve swojego (czytaj uległego) człowieka. Sam Burns wiedział natomiast, że polityka Nixona nie jest przykładem optymalnej reakcji na wyzwania przed jakimi stały USA. Chciał być lojalny wobec rządu USA. Ponieważ przyszło mu działać w szybko zmieniającym się świecie (bankructwo keynesizmu, szok naftowy oraz pierwsze zakończone niepowodzeniem eksperymenty w zakresie monetaryzmu), to może dlatego jego dziedzictwo okazało się być aż tak kontrowersyjne. Nie wolno jednak zapominać, że to pod sam koniec jego urzędowania, doszło do reformy Fed, czyli podpisania tzw. Federal Reserve Reform Act z listopada 1977 r., bez którego trudno sobie wyobrazić funkcjonowanie dzisiejszego Fed. Może dlatego właśnie, Burns pozostał bardzo szanowaną osobą aż do śmierci, a prezydent Ronald Reagan nominował go na stanowisko ambasadora USA (w latach 1981–1985) w ówczesnej Republice Federalnej Niemiec (gdzie zaprzyjaźnił się z Helmutem Schmidtem). Burns zmarł w 1987 r., dożywszy 83 lat.
Era Paula Volckera
Osobą przejmującą schedę po Burnsie był George William Miller, jednak jego urzędowanie trwało niespełna 17 miesięcy, dlatego też pominiemy ten okres. Tym bardziej, że jego następcą został sam Paul Volcker. Można zaryzykować nazwanie go mianem najważniejszego prezesa Fed XX w. Choć wskazany na to stanowisko przez prezydenta Cartera, to jednak jego urzędowanie zaważyło przede wszystkim na prezydenturze Reagana. Ile razy wymawiany zatem jego nazwisko, to od razu przychodzi nam do głowy pojęcie reaganomiki, związane między innymi z ograniczaniem podaży pieniądza. Ale tak naprawdę do wprowadzenia skrajnego monetaryzmu Fed doszło 6 października 1979 r., czyli na ponad rok przed dojściem Reagana do władzy. To wtedy postanowił zmienić swoją politykę operacyjną, skupiając się na tzw. rezerwach niepożyczonych (non-borrowed reserves). Ten zwrot w polityce Fed przyczynił się do wpędzenia krajowej gospodarki w silną recesję. Inflacja wprawdzie spadła, ale nie ma do końca pewności, czy akurat był to efekt drakońskiej polityki prowadzonej przez Fed, czy też splot szeregu okoliczności (w tym kryzysu zadłużeniowego oraz przede wszystkim spadku cen ropy naftowej). Na rzecz Volckera przemawia oczywiście fakt, że gdy decydował się na swoje działania, to nie miał prawa wiedzieć o współdziałaniu powyższych czynników. Jak to w życiu bywa autorzy ponadczasowych decyzji nie zawsze spotykają się z uznaniem współczesnych. Dla wielu Amerykanów osoba Volckera nadal kojarzy się z wysokim bezrobociem i może dlatego nie był i nadal nie jest darzony dużą sympatią. Do grona jego przeciwników należał bowiem sam Reagan. W trakcie pierwszej kadencji Volckera obu panów łączył jeszcze wspólny wróg, jakim była inflacja. Sukcesy w jej zwalczaniu były prawdopodobnie powodem, dla którego Reagan zdecydował się na drugą kadencję Volckera.
Zobacz również:
Dzieło prawie doskonałe
Reagan stanął jednak niebawem w obliczu walki o swoją drugą kadencję i między obu panami nastała swoistego rodzaju zimna wojna. Alan Blinder napisał w swojej książce „A Monetary and Fiscal History of the United States, 1960-2021”, że Reagan wyraźnie naciskał na Volckera, aby ten nie podnosił stóp procentowych na czas kampanii wyborczej. Czynił to jednak w mało wyrafinowany sposób, gdyż za pośrednictwem Jamesa Bakera, który wówczas pełnił zaledwie funkcję szefa personelu Białego Domu. Czy można było bardziej upokorzyć szefa największego na świecie banku centralnego? Nic więc dziwnego, że relacje między Białym Domem a Fedem nie układały się zbyt dobrze. Gdy walka z inflacją zeszła na dalszy plan, uwaga skupiła się na deregulacji systemu finansowego. Volcker prezentował na tym polu odmienne stanowisko niż Biały Dom i stawało się jasne, że drogi obu panów się rozejdą. Pozbycie się Volkera przyszło administracji Reagana tym łatwiej, gdyż ówczesny prezes Fed (za sprawą pogarszającego się stanu zdrowia swojej żony) nie nalegał na trzecią kadencję. Historia przyznała jednak rację Volckerowi, a jego ogromne doświadczenie z zakresu regulacji zostało docenione w 2010 r., gdy za jego sprawą uchwalono tzw. regułę Volckera (czyli „Dodd–Frank Wall Street Reform and Consumer Protection Act”). Jej implementacja miała miejsce w 2015 r.
Legendarny Alan Greenspan
Następcą Volckera został namaszczony przez Reagana, a być może i samego Bakera Alan Greenspan, który pełnił ten urząd przez ponad 18 lat. Pierwsze miesiące jego urzędowania przebiegały pod kątem wydarzeń mających na celu zneutralizowanie załamanie się giełdy nowojorskiej w październiku 1987 r. Biorąc pod uwagę stosunki z prezydentami USA, to współpracował on aż z czterema. Obok Reagana byli to: George H. W. Bush (ojciec), William Jefferson Clinton (tzw. Bill Clinton) oraz George W. Bush (syn). Najtrudniejszą relację najprawdopodobniej miał jednak z Bushem (ojcem). Aby móc zrozumieć istotę konfliktu między dwoma gentlemanami, musimy się raz odwołać do Blindera. Przytacza on w swojej książce pełną żalu i goryczy wypowiedź Busha, w której to już były prezydent USA obwiniał Greenspana za swoją porażkę wyborczą w 1992 r. Bush wypowiedział się na jego temat w następujący sposób: „człowiek, który tak dużo mi zawdzięcza (mowa oczywiście o Greenspanie i jego drugiej kadencji – autor), tak bardzo mnie rozczarował na koniec dnia”. Na czym to rozczarowanie miało polegać? Zdaniem Busha, Greenspan prowadził zbyt mało ekspansywną politykę, której efektem było dość słabe ożywienie gospodarcze (którego siła była mierzona liczbą nowych miejsc pracy) i na skutek czego poległ on w konfrontacji z Clintonem.
Rozumiejąc rozgoryczenie Busha, sprawę jednak należy postawić jasno, że jego żale były nieuzasadnione. Greenspan i tak ryzykował, obniżając oprocentowanie do, jak na tamte czasy, niskiego poziomu rzędu 3 proc. A były to czasy, gdy oprocentowanie w Wielkiej Brytanii było dwucyfrowe, a nawet w słynących ze stabilności monetarnej Niemczech zbliżało się do poziomu 10 proc. Nawet w Japonii kształtowało się powyżej 3 proc. Dlatego dalsza redukcja oprocentowania przez Greenspana mogła skutkować jeszcze większą deprecjacją i tak już wyjątkowo wówczas słabego dolara względem większości najważniejszych walut.
Zobacz również:
Fed stoi w obliczu kolejnych wyzwań i dylematów
Bill Clinton i jego drużyna doradców gospodarczych wolała nie rozpoczynać wojny ani z rynkami, ani tym bardziej z Fed. Clinton wygrał bowiem wybory za sprawą słynnego hasła „gospodarka, głupcze” i jeden z najbliższych nowemu prezydentowi ludzi James Carville powiedział, że „gdyby miał do wyboru, to w przyszłym życiu chciałby być rynkiem obligacji”. Rozumiejąc potęgę rynków i znaczenie banku centralnego, administracja Clintona nie szukała zatargów z Greenspanem. Wręcz przeciwnie. A gdy trzeba było, to z dużą godnością zniosła fakt zainicjowania przez Fed procesu zacieśniania polityki pieniężnej w lutym 1994 r. Greenspan najprawdopodobniej nie był na początku zachwycony wszystkimi posunięciami nowej administracji (jak chociażby pierwsze próby zaprowadzenia ładu w finansach publicznych, wywieranie silnej presji na dalszą deprecjację dolara względem jena), ale nie dawał on tego w żaden sposób po sobie poznać. Wręcz przeciwnie, jak tylko było to możliwe służył administracji Clintona wsparciem. Musiał być szczególnie rad, gdy usłyszał od Roberta Rubina (który objął w styczniu 1995 r. urząd Sekretarza Skarbu i na którego barki Clinton scedował całą odpowiedzialność za politykę gospodarczą) słynne słowa, w myśl których „silny kurs dolara USA leży w interesie Stanów Zjednoczonych”. Nie będzie chyba przesady w stwierdzeniu, że okres ten zainicjował trwające ponad dwie dekady wzorowe stosunki między Białym Domem a Federal Reserve.
Do końca prezydentury Baracka Obamy nie dochodziło do jakiś większych napięć na linii Biały Dom a Federal Reserve. Dojście do władzy Donalda Trumpa w 2017 r. zmieniło ten stan rzeczy. Dlaczego? Niektórzy przypisują odejście od błogich relacji konfrontacyjnej naturze nowego, starego prezydenta. Moim zdaniem, to dość powierzchowna opinia.
W okresie błogiego spokoju doszło jedynie do dwóch epizodów zacieśniania polityki pieniężnej, jeden z przełomu lat 1999 i 2000 oraz drugi z lat 2004–2006. Oba zbiegły się z drugą kadencją Clintona i Busha (syna). W obu też przypadkach reelekcja nie wchodziła już w grę. Jeśli wyłączymy z tej analizy owe dwa epizody, to otrzymamy okres naprawdę bardzo niskich stóp procentowych, często bliskich poziomowi 0 proc. A ich ekspansywny efekt od końca 2008 r. był wzmacniany skutkami luzowania ilościowego w postaci masowego skupu różnego rodzaju papierów wartościowych. Trudno, aby w takich uwarunkowaniach, różni lokatorzy Białego Domu mieli szczególne powody do narzekania. Fed wprawdzie zainicjował trzeci cykl wyborczy w grudniu 2015 r. i teoretycznie mógł zaszkodzić będącej u steru Partii Demokratycznej. W swojej początkowej fazie był bowiem naprawdę powolny i jeśli mógł wywrzeć jakikolwiek ujemny wpływ na partię rządzącą to był on raczej minimalny.
Donald Trump – Jerome Powell
Donald Trump rzekłby, że swój swojemu nie mógł zaszkodzić. W okresie pierwszej kampanii wyborczej Trumpa prezesem Fed była Janet Yellen, której sympatie polityczne są raczej wszystkim znane. Z drugiej strony zainicjowana przez Bena Bernankiego era taniego pieniądza nie mogła trwać wiecznie. Dlatego Yellen musiała dalej zacieśniać politykę pieniężną. W październiku 2017 r. (w pierwszym roku urzędowania Trumpa w Białym Domu) zdecydowała się na długo odwlekaną decyzję odnośnie do zwijania sumy bilansowej Fed. Pierwsza administracja Trumpa – za sprawą zarówno dalszych podwyżek oprocentowania, jak i redukowania sumy bilansowej – musiała zatem dość boleśnie odczuć skutki zacieśniania polityki pieniężnej. Nikt chyba się nie spodziewał tego, że Yellen otrzyma drugą kadencję. Zgodnie z przewidywaniami Trump wyznaczył swojego człowieka, czyli Powella, będąc przekonanym o tym, że będzie on mu przynajmniej tak samo wiernie służyć, jak Arthur Burns służył swojemu mocodawcy.
Sęk w tym, że od czasów Nixona i Burnsa wiele się zmieniło, a prezydent Trump – nominując swojego człowieka na stanowisko prezesa Fed – najprawdopodobniej zapomniał również o casusie króla angielskiego Henryka II z XII w. Chcący zdominować kościół Henryk II na stanowisko arcybiskupa Canterbury oddelegował swojego człowieka, jakim był Tomasz Beckett. Ten przyszły męczennik zaczął się jednak bardzo szybko identyfikować z dowodzoną przez siebie instytucją do tego stopnia, że wolał poświęcić swoje życie niż iść na współpracę ze swoim byłym mocodawcą.
Powell zaś, objąwszy urząd w lutym 2018 r., kontynuował dzieło Yellen. Nic więc dziwnego, że Trump mógł się poczuć, tak jak Bush ojciec, i w efekcie jego dobre relacje z Powellem zaczęły się szybko psuć. Trudno ocenić, czy Trump krytykując Fed, za czasów swojej pierwszej kadencji, dysponował jakimiś analizami, czy też bazował na swoich własnych wywodach. Jedno jest pewne, że Fed przesadził z zacieśnianiem ilościowym pod koniec ubiegłej dekady, o czym mogły świadczyć wydarzenia na rynkach pieniężnych w USA z września 2019 r. Stopy rynkowe uległy wówczas silnemu wzrostowi i w efekcie Fed musiał powrócić do luzowania ilościowego na sześć miesięcy przez wybuchem pandemii COVID-19. Obserwując te wydarzenia z Białego Domu prezydent Trump musiał mieć ogromną satysfakcję. To wszystko przeszło już jednak do historii. Obecnie należy się skoncentrować na przyszłości. Nie mam kuli kryształowej, aby przewidzieć przyszłość. Mam jednak podstawy do tego, aby twierdzić, że losy drugiej kadencji prezydenta Trumpa (a być może i całej gospodarki światowej) w dużym stopniu będą zależeć od tego, jak ułoży sobie współpracę z Federal Reserve.
Autor wyraża własne opinie, a nie oficjalne stanowisko NBP.