(©Envato)
Gospodarka jest żelaznym punktem programu kampanii wyborczych. W USA wyborom prezydenckim towarzyszą wybory parlamentarne. Donald Trump walczy o drugą prezydenturę, a Republikanie o utrzymanie władzy w Senacie i Izbie Reprezentantów. Batalia o Kongres jest nie mniej ważna niż pojedynek o Biały Dom, choć medialnie pozostaje w jego cieniu. Aby skutecznie prowadzić zapowiadane reformy, prezydent musi mieć bowiem zaplecze zarówno w Izbie Reprezentantów, jak i w Senacie.
Amerykańska finansjera osiem lat temu stanęła po stronie Hillary Clinton, a cztery lata temu po stronie Joe Bidena, ponieważ wiadomo było, czego się po nich spodziewać – w przeciwieństwie do słynącego z wyskoków Trumpa. W przeszłości Wall Street tradycyjnie faworyzowała jednak Republikanów, zważywszy na ich konserwatyzm fiskalny z dążeniem do obniżania podatków i redukcji długu publicznego. Mimo że lata prezydentury Donalda Trumpa były wyjątkowo tłuste dla rekinów Wall Street, to nawet oni byli zmęczeni jego nieprzewidywalnością i „robieniem polityki” na Twitterze. Ale gra idzie nie o głosy elity, która jest ze swej natury nieliczna, lecz o głosy niebieskich kołnierzyków, rozczarowanych utratą miejsc pracy przenoszonych masowo do Chin na przestrzeni ostatnich 20 lat.
Trump zmienił oblicze Republikanów
Pierwsza prezydentura Trumpa zszokowała świat odejściem od ekonomii wolnorynkowej, wpisanej dotąd w DNA Partii Republikańskiej. Gdy piastował urząd w Białym Domu, jego plany w zakresie polityki celnej – odbiegające od republikańskiej ortodoksji wolnorynkowej – spotkały się ze sprzeciwem niektórych jego doradców ekonomicznych i części Republikanów w Kongresie. Ale opór wewnątrz partii stopniowo kruszał. Osobiste inklinacje Trumpa zdominowały kształt programu Republikanów. Obecnie królują w nim postulaty podniesienia taryf celnych, zachęcania firm do reshoringu i organizowania produkcji w USA, obniżania podatków, wreszcie deportacji imigrantów na niespotykaną dotąd skalę. Brakuje w nim natomiast obietnicy redukcji zadłużenia.
Zobacz również:
Ekonomia populizmu w amerykańskim wydaniu
A nawet gorzej, bo proponowane rozwiązania – w tym obniżki podatków i rozbudowa armii – najprawdopodobniej jeszcze zwiększyłyby dług publiczny. Odejście od ideałów wolnego rynku odzwierciedla zmiana priorytetów. Celem nr 1 przestała być dyscyplina fiskalna. Brak zaś chęci do cięcia deficytu rządowego cechuje zarówno Republikanów, jak i Demokratów. Z analizy przeprowadzonej niedawno przez Moody’s wynika, że deficyt budżetowy wzrośnie do 6,4 proc. PKB, jeśli Trump i Republikanie wygrają, i do 6 proc., jeśli Trump wygra, a Kongres będzie podzielony.
Republikanie niezmiennie opowiadają się za redukcją obciążeń podatkowych. Chcą nie tylko utrzymania, ale wręcz rozszerzenia postanowień Ustawy o obniżkach podatków i zatrudnieniu (TCJA), z których większość ma wygasnąć z końcem 2025 r. Uchwalone w 2017 r. prawo było flagową inicjatywą polityki krajowej administracji Trumpa. W przypadku korporacji wygaśnięcie TCJA spowoduje, że najwyższa stawka podatku wzrośnie z 21 proc. z powrotem do 35 proc. Jeśli zaś postanowienia zostaną rozszerzone – optuje za obniżeniem stawki podatku dochodowego od osób prawnych z 21 proc. do 15 proc. – pogłębi się deficyt budżetowy. Harris natomiast popiera przedłużenie ulg podatkowych dla osób zarabiających rocznie do 400 tys. dol. i podniesienie stawek podatku od osób prawnych. Wygasające przepisy dotyczące osób fizycznych i przedsiębiorstw mogą zwiększyć deficyt nawet o 4,6 bln dol., zgodnie z szacunkami Biura Budżetowego Kongresu. Warto przypomnieć, że dług USA wynosi 120 proc. PKB. Międzynarodowy Fundusz Walutowy alarmuje, że Stany Zjednoczone powinny rozpocząć program redukcji deficytu w ciągu najbliższych 10 lat.
Idee Republikanów podbijają inflację
Republikanie próbowali przedstawić inflację jako problem związany z przywództwem Demokratów pod wodzą prezydenta Bidena, podczas gdy Demokraci uznali, że silny wzrost zatrudnienia i płac to sukcesy gospodarcze ostatnich lat. Republikanie deklarują zaś, że obniżą inflację, lecz nie przedstawiają realistycznego planu, jak to osiągnąć. W rzeczywistości pomysły Trumpa, w szczególności jego propozycje masowej deportacji imigrantów i stosowania drakońskich ceł, mogą podnieść ceny. Środki mające na celu ograniczenie migracji i ochronę gospodarki poprzez cła i blokady handlowe są bowiem wysoce inflacjogenne.
Ani słowa o wolnym handlu
Republikanie mówią o podnoszeniu ceł, reformie kodeksu podatkowego i łagodzeniu regulacji, ale nawet się nie zająkną o eksporcie czy handlu. Pod wpływem Trumpa stali się w ostatnich latach znacznie bardziej sceptyczni wobec wolnego handlu, kwestionując konsensus, który panował w latach 90. i na początku XXI w., że wolne przepływy towarów zwiększają dobrobyt. Nie ma słowa o tym, że handel międzynarodowy ma kluczowe znaczenie dla wszystkich sektorów gospodarki amerykańskiej. Podobnie jak o tym, że trzeba ograniczać rolę rządu w gospodarce, bo rząd nie tworzy dobrobytu, a wręcz mu szkodzi. Republikańska idée fixe krąży wokół reindustrializacji i tego, co jej sprzyja: karania „obcych” wysokimi cłami, obniżania podatków, upraszczania regulacji, zwiększania produkcji energii.
Cło lekiem na całe zło
Trump regularnie daje wyraz swojej pogardzie dla globalizacji, która doprowadziła w ostatnich dekadach do przeniesienia większości światowej produkcji do Azji, upatrując w niej winnego upadku amerykańskiej bazy przemysłowej. Opowiada się za stosowaniem ceł zamiast sankcji, twierdząc, że te drugie „niszczą dolara i wszystko, co dolar reprezentuje”. Podnoszenie jednak taryf celnych to prosta droga do eskalacji wojny handlowej z Chinami i otwierania batalii na tym tle z innymi krajami. W czasie swojej pierwszej prezydentury czterokrotnie podniósł cło na chiński import z 3 proc. do 12 proc. Teraz mówi o skokowym zwiększeniu go do 60 proc. To spowodowałoby wyższe ceny towarów konsumenckich trafiających do USA z Chin, takich jak ubrania, zabawki, meble, smartfony. Nie tylko zakłóciłoby to światowy handel, ale prawdopodobnie zniweczyłoby postępy, jakie Rezerwa Federalna osiągnęła w walce z inflacją. Tym bardziej, że restrykcje miałyby dotknąć nie tylko Chiny. Trump zapowiada bowiem 10 proc. cło na wszystkie importowane towary.
Zobacz również:
Wybory w USA budzą niepokój inwestorów
Ale wszystko to nic wobec pomysłu obłożenia stawką 100 proc. importu z krajów odchodzących od rozliczeń w dolarze – zagrożenie może dotyczyć wielu gospodarek rozwijających się. Krytycy podnoszą, że lekkomyślne cła to krajowy podatek od sprzedaży, który będzie kosztował rodziny z klasy średniej prawie 4000 dol. rocznie. Niebezpieczeństwo jest też takie, że Chiny i inne państwa zaczną nakładać cła odwetowe, a handel światowy ogólnie się skurczy. Sektor prywatny obawia się utraty pracowników (jeśli Trump wcieli w życie hasło deportacji imigrantów) i dostępu do rynków międzynarodowych w wyniku działań odwetowych ze strony innych krajów. Według Capital Economics nowe cła zmniejszyłyby amerykański PKB o 1,5 proc.; kurs dolara wzrósłby, eksport byłby droższy, a to nie sprzyjałoby nastrojom inwestorów i szkodziłoby zyskom przedsiębiorstw.
Tradycyjnie Partia Republikańska była formacją ultraliberalną, promującą leseferyzm – mniej regulacji i niższe podatki. Zarówno obietnice Trumpa składane na wiecach wyborczych, jak i oficjalny przekaz Republikanów sugerują jednak, że partia porzuciła liberalizm na rzecz protekcjonizmu o zabarwieniu populistycznym. Każdy sondaż wskazuje, że ludzie (zwłaszcza niebieskie kołnierzyki) opowiadają się za cłami, aby przywrócić krajową produkcję. Trwa rywalizacja o ich głosy.