Autor: Jan Cipiur

Dziennikarz ekonomiczny, publicysta Studia Opinii

Libor uwikłany, ale zbyt wygodny by go zmienić

Ujawnienie informacji, że London interbank-offered rate, czyli Libor był przedmiotem manipulacji uderzyło w reputację nie tylko londyńskiego City. Libor jest punktem odniesienia przy udzielaniu kredytów, wartych setki miliardy funtów, czy euro. Do sądu w Nowym Jorku już trafiają pozwy o odszkodowania. Równie ważne jest pytanie czy można zastąpić Libor, a jeśli tak, to czym.
Libor uwikłany, ale zbyt wygodny by go zmienić

Martin Wheatley, szef Financial Services Authority, który ma zająć się naprawą Liboru. (Fot. FSA)

Naprawą Liboru ma się zająć Martin Wheatley, dyrektor zarządzający brytyjskiego Financial Services Authority (FSA), który zapowiedział, że konkrety przedstawi najpóźniej we wrześniu. Martin Wheatley został wyznaczony do tego zadania przez rząd brytyjski, choć stawki Libor są od początku, tj. od 1986 r. ustalane pod auspicjami stowarzyszenia bankierów brytyjskich (British Bankers’ Association – BBA). City jest dla wizerunku i dzisiejszego znaczenia Wielkiej Brytanii w świecie ważniejsze niż kiedyś Indie i wszystkie razem pozostałe kolonie. Ukrócenie możliwości machinacji i manipulowania przy Liborze to zatem sprawa najwyższej wagi państwowej.

W tym kontekście Martin Wheatley to naturalny wybór. W jego życiorysie zawodowym są m.in. stanowiska szefa komisji nadzoru giełdowego w Hongkongu oraz zastępcy szefa London Stock Exchange. Od pewnego czasu nosi już też w kieszeni nominację na szefa Financial Conduct Authority (FCA), który zacznie działać wiosną 2013 r., po podziale FSA na dwie niezależne części. FCA będzie w imieniu klientów sektora finansowego wypełniać funkcje i obowiązki „policyjne” wobec City i banków. Druga Agencja o nazwie Prudential Regulatory Authority stanie się częścią Bank of England i zgodnie z nazwą odpowiedzialna będzie za rozważne regulowanie podmiotów działających na rynkach finansowych.

Libor jak wzorzec z Sevres

London interbank-offered rate Libor, czyli Libor jest punktem odniesienia w negocjacjach cen po jakich banki pożyczają sobie nawzajem pieniądze na pokrycie niedoborów gotówki w kasie. Braki te nie powinny mieć innego charakteru, niż techniczny i operacyjny. Gdy bowiem wynikają z nieudolności biznesowej lub splotu nieszczęśliwych okoliczności rynek międzybankowy może zapewnić jedynie chwilę wytchnienia od narastających problemów.

Potrzeba ustawienia jakiejś globalnej busoli narastała wraz z pojawianiem się coraz to nowych i bardziej skomplikowanych instrumentów oraz rosnącą w postępie geometrycznym liczbą i wartością transakcji na globalizującym się rynku finansowym. W tym dziele, od 16 lat codziennie przed południem kilkanaście bardzo szacownych banków o randze globalnej przekazuje do agencji Thomson-Reuters swoją ocenę ceny pieniądza w danym dniu na różne krótkie okresy (obecnie od jednego dnia do jednego roku). Nie jest to cena po której banki pożyczyły już komuś lub od kogoś tego dnia o brzasku, a jedynie pogląd o słusznej w ich mniemaniu na dany dzień stopie procentowej, czyli cenie pieniądza dla samych siebie. Powiernicy z Thomson-Reuters odrzucają po 25 proc. najwyższych i najniższych stawek, a z reszty obliczają średnie i tak oto właśnie powstał Libor na 10 różnych walut oraz 15 terminów, z których najważniejszy to Libor trzymiesięczny.

W czasach gigantycznych długów publicznych i prywatnych, którym towarzyszy kreacja nowych walorów na ogromną skalę (samo amerykańskie luzowanie polityki pieniężnej nazywane quantative easing wprowadziło do systemu pieniężnego 2300 mld dolarów, a europejska Long-Term Refinancing Operation ok. 1000 mld euro) niezwykle trudno zmierzyć ilość pieniędzy będących w faktycznym użyciu. Równie trudno oszacować w tej sytuacji kwotę, która pozostaje w istotnym związku ze stawkami Libor. Szacunki są więc rozpostarte bardzo szeroko. Mówi się, że taki czy inny związek z Libor ma od 300 000 mld dolarów do 800 000 mld dolarów, przy czym consensus jest jednak bliżej dolnej granicy przedziału.

Zlekceważone pierwsze sygnały

Pierwszy, oficjalny sygnał ze środowiska, że coś nie tak może być z Liborem, wybrzmiał wiosną 2008 r., kiedy ówczesny szef nowojorskiego oddziału Systemu Rezerwy Federalnej (Fed) i obecny sekretarz skarbu (minister finansów USA) Timothy Geithner przekazał szefowi Bank of England prywatną notatkę. Sugerował w niej, żeby dokonać sześciu zmian w sposobie określania stawek Libor. Przekonywał, że zmiany te przysłużyłyby się ich wiarygodności.

Wcześniej problem poruszył The Wall Street Journal, który dopatrzył się zaniżania stawek Libor przez kilka banków z USA i Europy. Dziennikarze WSJ porównali ceny ubezpieczeń od upadłości wyznaczane przez CDS-y (Credit Default Swaps) z propozycjami stawek Libor płynącymi z tych banków i wysnuli wniosek, że np. Citicorp szacował swoje koszty pożyczkowe na poziomie niższym o 82 punkty bazowe (0,82 punktu procentowego) od tego, który byłby uzasadniony ówczesną ceną jego CDS.

Dalej wywodzono na łamach WSJ, że gdyby podejrzenia dziennika szły ramię w ramię z tzw. najprawdziwszą prawdą, a szacunki zaniżeń Libor na dolarze były trafne, to tylko od stycznia do kwietnia 2008 r. amerykańscy płatnicy kredytów hipotecznych, spółki i inwestorzy wszelkiej maści zaoszczędziliby na odsetkach jakieś 45 mld dolarów. W skali roku „oszczędności” te mogłyby zatem osiągnąć 130-150 mld dolarów. Były to jednak wyłącznie podejrzenia.

Korzyści z zaniżania stawek Libor odnosić mogły również zadłużone rządy, ponieważ istnieją nici łączące rynek międzybankowy z rynkiem papierów skarbowych służących finansowaniu państwowych długów. Okrągłe sumy „górką” mogły przypaść bankom, które umiały łączyć doły i szczyty na Liborze z datami rozliczeń transakcji lub wykupu instrumentów finansowych. W kryzysowych czasach liczy się także informacja, że giganci biorący udział w ustalaniu Liborów trzymają się dobrze – niskie stawki, to niskie koszty pożyczek dla tych banków, a to sugeruje brak istotnych zagrożeń dla ich bezpieczeństwa.

Cztery lata temu sprawa rzekomego (według ówczesnego stanu wiedzy i świadomości) zaniżania stawek Libor nie dojrzała jeszcze do spektakularnego wybuchu. Świat i ludzie zadręczali się koszmarami i wizjami „ostatecznego” upadku współczesnego systemu bankowego i finansowego. Zimą 2012 r., gdy jasne się stało, że Armagedon nie nastąpi, a zamiast spektakularnej katastrofy będą długie lata niedoli, sprawa Libor znowu jednak odżyła. Na cenzurowanym znalazł się zwłaszcza brytyjski gigant Barclays i jego szefowie. Bankowi groziło w USA postępowanie sądowe, przed którym schronił się w ugodach. Kosztowały one go dotychczas łącznie ok. 450 mln dolarów. Paru bankierów z samego szczytu Barclays straciło posady. Nie jest to prawdopodobnie koniec wstrząsów „okołoliborowych” w City i na Wall Street.

Ocenia się, że w sprawie Libor i wokół niej „chodzi” już co najmniej siedem bardzo ważnych instytucji, w tym ministerstwo sprawiedliwości USA, Komisja Europejska, kanadyjskie biuro ds. konkurencji, czy wspomniany FSA. Jeszcze gorzej dla zamieszanych w podejrzenia jest to, że za sprawę zabrały się już amerykańskie sądy. Może być bardzo gorąco, zwłaszcza że w systemie anglosaskim niemal normą jest dochodzenie potencjalnych roszczeń w drodze tzw. pozwów zbiorowych (class action). Ten sposób procedowania już na samym wstępie rysuje dla pozywanych niebezpieczeństwo wielkich, a nawet niebotycznych kosztów w efekcie pączkowania liczby domniemanych poszkodowanych objętych ewentualnymi orzeczeniami odszkodowawczymi.

Wszystkie oczy skierowane na Manhattan

Główna na tym etapie batalia rozegra się w najbliższych tygodniach na Manhattanie w federalnym sądzie okręgowym dla południowego Nowego Jorku (U.S. District Court for the Southern District of New York) przed sędzią Naomi Reice Buchwald. Jej zadaniem jest rozpatrzenie pozwów wniesionych już m.in. przez miasto Baltimore, czy przez inwestora, który nazywa się „33-35 Green Pond Road Associates, LLC”.

Ten drugi pozew wydaje się kluczowy. Firma o tak ekstrawaganckiej nazwie oskarża 16 globalnych banków-członków panelu przekazującego dane do ustalania Libor dla transakcji w dolarach o „trwający od 1 sierpnia 2007 r. bezprawny spisek polegający na manipulowaniu stawkami Libor w celu ich zaniżania”. Powód wywodzi, że był nabywcą produktów finansowych (tzw. derywatów), których wartość zależała od stawek Libor. On i inni inwestorzy mieliby uzyskiwać mniejsze zwroty na tychże derywatach, gdyby Libor bywał niższy niż mógłby być. Podstawą prawną wniosku Green Pond Street jest podejrzenie złamania przez banki z panelu Libor ustawy dotyczącej ochrony konkurencji (Sherman Antitrust Act).

Wartość pozwu nie została określona, ale banki mają się czego obawiać.

Po pierwsze, pozwy są zbiorowe, a więc liczba poszkodowanych może się mnożyć.

Po drugie, prawo anglosaskie opiera się na precedensach, więc nie daj Boże bankom przegrać choćby raz.

Po trzecie, sprawy wytaczane są w Ameryce, gdzie sprawiedliwość wykuwana nie tyle w sądach co w kancelariach prawniczych potrafi kosztować krocie.

Po czwarte, ustawa Shermana daje możliwość potrojenia w nałożonych karach i odszkodowaniach ustalonej kwoty strat, czy szkód.

Po piąte wreszcie, sąd w Manhattanie zalewany jest przez pozwy dotyczące Libor. W powodzi kolejnych spraw wnoszonych na jej wokandę, sędzina Buchwald zawiesiła 8 sierpnia rozpatrywanie kilku najnowszych pozwów o identycznej lub bardzo podobnej konstrukcji do czasu aż przejrzy wcześniejsze akta. Ma to potrwać kilka tygodni.

Oskarżane banki stawiają opór. Wykazują przed wszystkim, że ustalanie stawek Libor nie ma nic wspólnego z prawem Shermana o konkurencji. Obserwatorzy zauważają ponadto, że stawki Libor nie są najczęściej stosowane wprost i automatycznie. W każdej praktycznie transakcji i umowie pożyczkowej/kredytowej, której warunki ustalane są za pomocą formuły cenowej z użyciem Libor, Euribor, czy Wibor doliczany jest tzw. spread określany w punktach bazowych lub procentowych.

Banki oskarżane o manipulacje będą zatem wykazywały, że nie można mówić o zaniżaniu czegoś co i tak jest korygowane za pomocą spreadów i tzw. kowenantów, czyli dodatkowych warunków nakładanych przez bank na kredytobiorcę (w ramach kowenantów można np. ustalić, że umowa jest automatycznie wypowiadana jeśli wskaźnik zadłużenia kredytobiorcy przekroczy ustalony pułap).

Sprawa Libor rozlewa się więc szeroko, ale jednocześnie w miarę leniwie. Są nawet głosy, że nie byłoby jej, gdyby nie żądza „dokopania” bankierom za ich najprawdziwsze, tylko prawdziwe, a niekiedy jedynie domniemane lub wręcz wydumane winy. Cokolwiek jednak ustalą kiedykolwiek władze państwowe i sądy, nie da się zaprzeczyć, że Libor i jemu podobne to pożyteczne instrumenty. Nieźle zatem byłoby, gdyby wskazywały dobrze i coraz lepiej, cokolwiek miałoby to znaczyć.

Wbrew pozorom nie ma jednak zbyt wielkiego wyboru i pola manewru. Podretuszowany lub całkiem nowy Libor nie może być zupełnie inny niż dotychczasowy, ponieważ w pewnym sensie pozostawiłoby to poza nawiasem setki tysięcy miliardów w transakcjach zawartych na podstawie starej metodologii. Potencjalnych konsekwencji i komplikacji prawnych, transakcyjnych, rozliczeniowych, bilansowych i wszelkich innych wynikających z ewentualnej rewolucyjnej zmiany zasad ustalania Libor jest tyle, że nie sposób ich wszystkich ogarnąć.

Dwie propozycje Wheatleya

Martin Wheatley zarysował dwie możliwości. Pierwsza to reforma Libor polegająca na minimalizowaniu elementu subiektywizmu w ocenie kosztów pieniądza w połączeniu z większą dawką tzw. twardych danych odzwierciedlających zawarte transakcje. Dodatkowym elementem wzmacniającym przejrzystość byłoby wprowadzenie standardowych procedur potwierdzających prawidłowość poszczególnych kwotowań oraz publikacja kwotowań indywidualnych uczestników procesu następująca z opóźnieniem niezbędnym do zapobiegania potencjalnym manipulacjom.

Wheatley nie wyklucza możliwości wyznaczania Libor na podstawie transakcji rzeczywistych jednak zwraca uwagę na ograniczenia. Wśród nich jest niska intensywność niektórych rynków objętych różnymi wariantami Libor (w zależności od waluty i okresu pożyczek). Może się okazać, że konieczne byłoby rozszerzenie podstawy Libor. Obecnie Libor dotyczy gotówki do wzięcia, a mógłby objąć np. obligacje przedsiębiorstw oraz ich depozyty bankowe. Poczesne miejsce na liście koniecznych poprawek zajmuje też kwestia przestrzegania zasad ładu i restrykcji za złe zachowania.

Druga możliwość to zastąpienie Libor zupełnie innym punktem/punktami odniesienia. Ze względu na ogromne i niewygasłe zobowiązania wynikające z powszechnego stosowania w obrocie finansowym, Libor w obecnym kształcie wybór takiej ścieżki wymagałby jednak od konstruktorów niesłychanej finezji i wyobraźni prawnej.

Jest też aspekt makroekonomiczny i polityczny. Natychmiast rzuca się mianowicie w oczy, że najprościej byłoby zwiększyć liczbę banków dostarczających dane i sprawdzić co z tego wyniknie. Mniej więcej wiadomo. The Economist dostrzega, że istotne zwiększenie liczby banków uczestniczących w ustalaniu benchmarków musiałoby doprowadzić do podniesienia stawek Libor, Euribor etc. Skutek byłby właśnie taki, ponieważ liczba banków „najlepszych” i „najpewniejszych” jest ograniczona, a banki „gorsze” i/lub „słabsze”, które trzeba byłoby włączyć do systemu, muszą płacić za pożyczki dla siebie więcej, a więc musiałby przekazywać do systemu wyższe ceny pieniądza. W rezultacie średnia jaką jest Libor musiałaby być wyższa.

Czy jednak podwyżka generalnego poziomu Libor byłaby czymś złym i niepożądanym? Relatywnie niski poziom referencyjny sprawia, że finansowanie zdobywają zbyt liczne projekty wątpliwe, niedojrzałe lub niedorobione, powiększając liczbę i łączne rozmiary inwestycji chybionych, a te bez wątpienia obciążają gospodarkę. Z kolei niski koszt po którym pozyskiwane są kapitały dla banków obniża bariery wejścia w ten lukratywny lecz skomplikowany przemysł. A to sprawia, że tu i tam parszywieje nam biznes bankowy.

Czekamy zatem niecierpliwie aż sędzina Buchwald oceni przeszłość, a Martin Wheatley wymyśli coś mądrzejszego na przyszłość.

Jan Cipiur

Martin Wheatley, szef Financial Services Authority, który ma zająć się naprawą Liboru. (Fot. FSA)

Otwarta licencja


Tagi