GettyImages
Co tam, panie, w Argentynie? Artykuł, który Harriet Barber opublikowała w lewicowym dzienniku „The Guardian” 27 września 2024 r. nie pozostawia złudzeń. Reformy Javiera Milei, wybranego przed rokiem libertariańskiego prezydenta Argentyny, przynoszą społeczeństwu jego kraju fatalne skutki. Wymowny jest już sam tytuł: „Ubóstwo w Argentynie wzrasta do ponad 50 proc. w rezultacie cięć budżetowych Javiera Milei”. To rzekomo najwyższy poziom biedy od dwóch dekad.
Ale czy można się było spodziewać czegoś innego, jeśli Milei „obniżył emerytury, ograniczył programy opieki społecznej i wstrzymał wszystkie projekty robót publicznych”, w efekcie czego „dziesiątki tysięcy pracowników publicznych zostało zwolnionych, a zmniejszone dotacje na energię i transport spowodowały wzrost kosztów życia”? Z relacji Barber wynika implicite, że w Argentynie Milei może być już tylko gorzej.
Ale skoro jest tak źle i będzie jeszcze gorzej, to należałoby się zastanowić, jak to możliwe, że Javier Milei piastuje jeszcze swój urząd? Dlaczego społeczeństwo się nie zbuntowało i nie zażądało od niego rezygnacji ze stanowiska?
Ideolog ekonometryk
Dziwić może to tylko tych, którzy nie znają historii Argentyny i tamtejszych uwarunkowań gospodarczo-społecznych (oraz tych, którzy ślepo wierzą w publicystykę z „The Guardian”).
Javier Milei jako nastolatek był wokalistą zespołu coverującego utwory The Rolling Stones i to właśnie jeden z utworów tego legendarnego zespołu najlepiej opisuje to, przez co Argentyna przechodziła w ciągu ostatnich 80 lat. Mowa o piosence „You Can’t Always Get What You Want” The Rolling Stones i słowach: „Nie możesz mieć zawsze tego, czego chcesz, ale jeśli się postarasz, to zrozumiesz, że otrzymujesz to, czego potrzebujesz”.
Oto Argentyńczycy przez ostatnie 80 lat bardzo chcieli mieć wszystko i dlatego wybierali polityków, którzy obiecywali im wszystko. A tym, czym byli w stanie w praktyce ich obdarować to był permanentny i pogłębiający się kryzys.
Zobacz również:
Ameryka Południowa znowu w impasie
Argentyna jeszcze w latach 30. XX w. była prężnie rozwijającą się i relatywnie zamożną gospodarką. Po II wojnie światowej do władzy doszedł tam jednak populista Juan Peron, wprowadzając dyktaturę, zwiększając w trzy lata wydatki rządowe i wprowadzając interwencjonistyczne polityki, tworząc państwowe konglomeraty i wypierając prywatną przedsiębiorczość. Wprowadził też obniżającą konkurencyjność i podnoszącą ceny na rynku wewnętrznym politykę substytucji importu, która polegała na nakładaniu ceł zaporowych na towary mające swoje odpowiedniki na lokalnym rynku. Choć Argentyna bankrutowała w rezultacie aż sześciokrotnie (w 1956 r., 1982 r., 1989 r., 2001 r., 2014 r. i 2020 r.), to podejmowane w następstwie tychże bankructw próby wyjścia z kryzysu raz za razem okazywały się nieudolne. Dla przykładu, za czasów prezydenta Carlosa Menema (lata 1989–1999) postanowiono przeprowadzić prywatyzację, ale zapomniano, że aby sytuację gospodarczą naprawić potrzeba także innych reform, m.in. w zakresie systemu podatkowego i redukcji długu publicznego. Peruwiański publicysta ekonomiczny Álvaro Vargas Llosa, syn słynnego pisarza noblisty Mario, konstatuje w książce „Mit Che a przyszłość wolności”: „Zwiększając wydatki federalne i prowincjonalne o 100 proc., osiągnięto deficyt w wysokości 6 mld dol., mimo zysków z prywatyzacji. Co jednak z tego, że rząd redukuje liczbę swoich pracowników, skoro ustawodawstwo sprawia, że rynek nie jest w stanie ich wchłonąć?”. Sądząc po całokształcie poglądów, wypowiedzi i planów reformatorskich Javiera Milei, jest on świadomy błędów popełnianych przez swoich poprzedników i nie chce ich powtarzać. Być może jest więc w jakimś sensie tym, kogo Argentyna – tu nawiązanie do słów piosenki Stonesów – dzisiaj właśnie potrzebuje. Ale Milei wnosi coś więcej niż naukę na błędach i obietnicę merytokracji. Do reform podchodzi w takim samym stylu, jak Mick Jagger do muzyki: chce za ich pomocą wstrząsnąć krajem. To nie polityk, którego możnaby, jak chciały tego media głównego nurtu, zaklasyfikować jako po prostu pogrobowca Ronalda Reagana i Margaret Thatcher. Można spokojnie zakładać, że ani Reagana, ani Thatcher nie ceni on w stopniu, którego oczekiwalibyśmy po szeregowym wolnorynkowcu. Dlaczego? Ze względu na specyficzną formację intelektualną.
Javier Milei jest świetnie wykształconym ekonomistą neoklasycznym, obecnie już byłym profesorem wyższych uczelni, który przeszedł konwersję na austriacką szkołę ekonomii. Stało się to w 2014 r. pod wpływem lektury 10 rozdziału „Ekonomii wolnego rynku” Murraya Rothbarda, papieża anarchokapitalistów, najbardziej radykalnego z libertarian, który zarówno Reagana, jak i Thatcher uznawał tylko za fasadowych zwolenników rynku.
Zobacz również:
Wenezuelskie pociągi
Rozdział ów nosi tytuł „Monopol i konkurencja”, co jest szczególnie wymowne w kontekście reform Milei: chce rozbijać monopole, a konkurencję pobudzać.
Milei jest w praktyce syntezą nerda ekonometryka rozumiejącego skomplikowane modele matematyczne i wolnościowego ideologa, który chce pozbyć się wszystkiego, co oparte jest na przymusie. Jego ambicją jest – i to jest oficjalne stanowisko jego gabinetu – uczynienie z Argentyny najbardziej wolnego kraju świata.
Opór materii
Jakimi konkretnie reformami Milei chce zatrząść Argentyną w gospodarczym wymiarze? Warto wspomnieć o tym, co zapowiadał w wyborach, czyli obniżki podatków i wydatków budżetowych (z 37 proc. PKB do 15 proc. PKB), deregulację (uelastycznienie rynku pracy, likwidację ceł importowych), debiurokratyzację (likwidację 12 ministerstw), prywatyzację (co najmniej 41 firm państwowych), likwidację banku centralnego oraz skuteczną walkę z inflacją (m.in. poprzez dolaryzację). Po objęciu urzędu jego ekipa opracowała tzw. megadekret (351 str. zawierających 664 artykuły), który ma umożliwić realizację tych reform, dając prezydentowi właściwie pełną swobodę reformatorską. Główna część planu Milei, tj. zrównoważenie budżetu i walka z inflacją, zaskarbiła mu przychylność Międzynarodowego Funduszu Walutowego, który wciąż – mimo pewnych korekt – promuje ewangelię tzw. konsensusu waszyngtońskiego. Przychylność MFW jest dla Argentyny szczególnie ważna, gdyż musi ona spłacić zaciągniętą tam pożyczkę opiewającą na 31 mld dol.
Tyle a propos planów i zapowiedzi nowego prezydenta. A co z realizacją?
Tu zaczynają się schody. W Argentynie panuje ustrój prezydencki, co oznacza, że prezydent może realizować część reform za pomocą dekretów. A te najdalej idące i najbardziej kontrowersyjne dekrety mogą być jednak zablokowane przez Sąd Najwyższy i Kongres. Tymczasem Partia Milei, La Libertad Avanza, ma w dwuizbowym Kongresie w sumie 47 reprezentantów na 329 miejsc, co oznacza konieczność dogadywania się np. z peronistami. W efekcie część z planów Milei jest wstrzymywana. Zaczęło się w styczniu 2024 r. od sądowego wstrzymania realizacji dekretów uelastyczniających kodeks pracy (ułatwienia w zwalnianiu pracowników, skrócenie urlopów macierzyńskich itp.). Megadekret zaczął w końcu rozpadać się na mniejsze akty, z których część została przyjęta, a część zablokowana. Do innych zablokowanych działań należą m.in. cięcia w wydatkach na edukację i niektóre świadczenia społeczne, wprowadzane wcześniej, by łagodzić skutki inflacji (np. dopłaty do wydatków na energię czy transport). A to oznacza z jednej strony, że wielki impet, z którym Milei chciał skruszyć skostniałą strukturę regulacji został stłumiony, a jego najśmielsze plany, np. likwidacja banku centralnego czy oficjalna dolaryzacja, odłożone ad calendas graecas. Z drugiej zaś strony wiele z zapowiadanych reform udało mu się zrealizować. Zaczął od likwidacji ministerstw: kultury, zdrowia, pracy, rozwoju społecznego i edukacji, które nazywa „ministerstwem indoktrynacji”. Ich zadania przekazał innym resortom w tym przede wszystkim ministerstwu zdrowia i kapitału ludzkiego. Zmiany administracyjne wiązały się też ze zwolnieniem w sumie 31 tys. urzędników (przy zatrudnieniu w zamian tylko 3 tys. nowych) oraz z oszczędnościami sięgającymi w sumie 5 proc. PKB, które w ciągu roku miały zrównoważyć budżet. Udało się zrobić to szybciej i więcej: już w styczniu 2024 r. budżet Argentyny zanotował nadwyżkę. Stopa inflacji w ujęciu rok do roku zaczęła jednocześnie spadać od kwietnia, a gospodarka choć się skurczy w tym roku o niemal 3 proc. PKB przy większym niż zazwyczaj bezrobociu (ponad 7 proc.), to w 2025 r., wg prognoz Banku Światowego, ma urosnąć aż o 5 proc. Sama inflacja ma zaś spaść do końca 2025 r. do ok. 25 proc. To wciąż dużo, ale znacznie mniej niż obecne 240 proc. Wiele wskazuje na to, że podstawowy plan stabilizacyjny Javiera Milei zadziała.
Zadowoleni z tego nie są zwolennicy keynesowskiego interwencjonizmu, który w czasie kryzysu każe rządowi wydawać więcej, a nie ciąć. Milei może więc osiągnąć sukces, robiąc coś całkowicie odwrotnego niż zalecenia z przeciętnego podręcznika makroekonomii.
Zobacz również:
Kiedy Argentyna straciła swoją magiczną siłę?
Jon Miltimore na łamach portalu FEE.org wyjaśnia, że nawet jeśli w 2025 r. Argentyna wciąż będzie jeszcze w recesji, to nie należy tego uznawać za porażkę. Recesja to bowiem – zgodnie z austriacką teorią – bolesny proces wychodzenia z choroby. Państwo argentyńskie zatrudniało zasoby ludzkie do własnych celów i inwestowało pieniądze zabrane sektorowi prywatnemu według własnego uznania, zaburzając w ten sposób efektywną alokację kapitału. Choć reformy Milei uwalniają ten marnowany od dekad kapitał finansowy i ludzki, nie oznacza to, że dostosowanie i optymalizacja ich wykorzystania dokonają się natychmiast. Czasu, który jest na to potrzebny, nie sposób dokładnie wyliczyć. Podobnie z poziomem ubóstwa. Nie można oczekiwać, że bieda będąca wynikiem serii głupich kroków wykonywanych przez 80 lat zniknie natychmiast w wyniku wprowadzenia kilku dekretów. Warto w tym miejscu jednak dodać, że czarny obrazek, który namalowała w swojej relacji z Argentyny dziennikarka „The Guardian” jest zafałszowany i wynika z niewłaściwego odczytania danych statystycznych. Pojawiło się ono oryginalnie w publikacjach “The Financial Times”. Dziennik ten porównał średnią stopę ubóstwa z II połowy 2023 r. ze średnią stopą ubóstwa z I połowy 2024 r. i dlatego dopatrzył się wzrostu.
Zakłamało to rzeczywisty trend. W rzeczywistości średnia stopa biedy z drugiej połowy 2023 r. jest niższa niż w grudniu 2023 r., ale średnia z pierwszej połowy 2024 r. jest z kolei wyższa niż wyniki z II kwartału 2024 r. Trend jest zatem malejący i prawdopodobnie już teraz ubóstwo w Argentynie wynosi ok. 47 proc., a więc o 2 pkt proc. mniej niż gdy Milei obejmował fotel prezydencki (49,4 proc.). Na oficjalne dane, które to potwierdzą musimy jednak poczekać.
Rozważania statystyczne rozgrzewają internetowych komentatorów zdecydowanie ponad miarę. Mówimy przecież o krótkoterminowych zmianach, które mogą być równie dobrze wynikiem nowych polityk, co i niezależnych od nich fluktuacji, a na pewno w dużym stopniu są też dość oczywistym rezultatem wystrzału i spadku inflacji, który miał miejsce w momencie obejmowania urzędu przez Milei. Swoją drogą, walka z inflacją wymusiła na Milei zgoła nielibertariańskie kroki, tj. podwojenie wydatków socjalnych w zakresie świadczeń dla dzieci i pomocy żywnościowej, a także dodatki dla najuboższych emerytów, za co libertarianie go… krytykują.
Szybkie dobrego efekty
Reformy Javiera Milei są pomyślane totalnie, ale realizowane zaledwie cząstkowo.
Nawet jeśli uda się je wprowadzić zgodnie z zamierzeniem, to na ich pozytywne efekty dla samej zamożności społeczeństwa – i tego sam Milei jest świadomy – trzeba poczekać. Zdarzają się jednak wyjątki od tej reguły. Pierwszy wyjątek to liberalizacja rynku lotniczego, który dotąd zdominowany był przez narodowego przewoźnika Aerolina Argentinas. Milei otworzył rynek na zagraniczne linie, likwidując system kwotowy, który zapewniał AA obsługę połowy krajowych połączeń, wprowadzając ulgi podatkowe dla tanich linii oraz deregulując przepisy regulujące ceny biletów. W rezultacie nowe linie lotnicze, w tym tani przewoźnicy, zaczęli planować ekspansję na argentyńskim rynku i zwiększać dostępność usług lotniczych dla pasażerów. Na argentyńskim niebie pojawia się coraz więcej samolotów brazylijskich linii GOL czy amerykańskich Delta Airlines. Druga reforma przynosząca natychmiastowy i pozytywny skutek to zniesienie regulacji na rynku najmu wprowadzonych w 2020 r. przez prezydenta Alberto Fernándeza. Nakazywały one trzyletnie okresy najmu i wymagały płacenia czynszu w szybko tracących na wartości pesos. Korekty czynszu były zaś ograniczone do jednego roku, oparte na stopie procentowej banku centralnego, która uwzględniała inflację i wzrost płac. Ustawa pozwalała też najemcom dyktować warunki rozwiązania umowy najmu. W efekcie podaż mieszkań na wynajem w Buenos Aires bardzo silnie spadła, a czynsze wzrosły w trzy lata o… 140 proc. Milei zlikwidował szkodliwe regulacje, co sprawiło, że już w czerwcu liczba mieszkań na wynajem w stolicy kraju wzrosła o 184 proc., a realne ceny najmu spadły o 40 proc. Trzeci pakiet reform, które przynoszą szybkie efekty, to ograniczenie transferów federalnych do władz regionalnych. W rezultacie muszą szukać one alternatywnych źródeł finansowania i walczą o prywatnych inwestorów.
No, właśnie… inwestorzy. Kto straci, a kto zyska na reformach Milei? Czy stoją za nim jakieś grupy interesu, które wypchnęły go do władzy z nadzieją na partykularną korzyść?
Zobacz również:
Życzenia wszelkiej pomyślności pełne obaw
Nic, co wiadomo o Milei, na to nie wskazuje. Nie jest raczej człowiekiem wyciągniętym z kapelusza, przez któreś z potężnych argentyńskich czy też zagranicznych lobby. Wszystko wskazuje na to, że jest po prostu ekonomistą, obdarzonym obywatelskim odruchem, który występując w mediach tradycyjnych i internetowych z bardzo klarownym i barwnym antyetatystycznym przekazem trafił do ludu, który w końcu zrozumiał, że Argentyna przetestowała już wszystkie możliwe złe pomysły. Federico Fernandez, młody wolnorynkowy aktywista argentyński (dzisiaj mieszkający w Polsce) wspomina, że Milei był częstym gościem dyskusji organizowanych przez jego think-tank w argentyńskim Rosario. „Zauważyliśmy go i zaczęliśmy zapraszać na organizowane przez nas wydarzenia, na które przyjeżdżał do naszej siedziby. To cztery godziny drogi autem od Buenos Aires. Milei nie chciał od nas zwrotów za transport i zawsze dawał z siebie więcej – zamiast jednego przemówienia wygłaszał trzy. Wydawał nam się nie tylko charyzmatycznym, ale też bardzo szczodrym i otwartym człowiekiem” – twierdzi w rozmowie, której udzielił mi Fernandez dla „Dziennika Gazety Prawnej”, przy czym z oczywistych względów zależy mu na tworzeniu pozytywnej opowieści o Milei. Pamiętajmy także o tym, że co do tego, że Milei był w jakimś sensie populistą trzeba się zgodzić, ale nie był nim w tym sensie, że mówił ludziom to, czego chcieli słuchać. Przeciwnie – rozpoznawalność budował na wręcz brutalnej szczerości uderzającej w czułe punkty sfrustrowanego społeczeństwa. Nawet w pierwszym przemówieniu po objęciu urzędu powtarzał to, o czym w trakcie kampanii mówił wielokrotnie: że Argentyńczyków czeka okres wyrzeczeń i oszczędności. „Nie ma alternatywy dla takiego dostosowania, bo nie ma na nią pieniędzy”. Według relacji dziennika El Pais „scenariusz, który nakreślił, był tak gorzki, że nawet tysiące zwolenników zgromadzonych na ulicach zamilkło podczas części jego przemówienia”. Skłonność do przełykania takiej gorzkiej pigułki nie jest jednak w społeczeństwie trwała i im dłużej potrwa czekanie na istotną poprawę gospodarczą, tym będzie mniejsza. Dzisiaj, jak pokazują badania instytutu Poliarquia, odsetek Argentyńczyków popierających działania rządu jest już niższy niż tych, którzy recenzują je negatywnie.